FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Finał - tekst A Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Dilena
Administrator



Dołączył: 14 Kwi 2009
Posty: 1801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 158 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 11:21, 31 Maj 2011 Powrót do góry

Jeden z tekstów na finał dotarł do mnie z opóźnieniem. Póki co nie wyciągamy z tego żadnych konsekwencji. W końcu mamy finał i trzy wyśmienite pisarki, dlatego odejmę punkty przy liczeniu tylko na wyraźną prośbę dwóch osób, które tekst nadesłały w terminie.

W tym temacie tekst A, odsyłam do dwóch pozostałych, odpowiednio oznaczonych i do osobnego z ocenami.

Thingrodiel, Suhak i Fresz zapraszają na finał Bitwy na Pióra!


Autorka ostrzega o brutalności.


POBAWMY SIĘ ŚMIERCIĄ

17 maja 2007 r.

Druga w nocy. Nacisnął odpowiednie klawisze, które momentalnie pojawiły się na ekranie. Dwa, pięć, osiem, sześć, zero. Zatwierdził hasło i usłyszał chiche szczęknięcie zamka. Teraz drzwi stały przed nim otworem. Wszedł do środka, zadowolony, że ubrał się dość ciepło, bo urządzenia chłodnicze nie przestawały działać nawet w nocy. Każdy krok, każde zetknięcie podeszwy z podłogą odbijało się echem. Minął cztery postawione na środku stoły i skręcił w ciemny korytarz. Wszedł do następnego pomieszczenia i zapalił światło. Zaśmiał się cicho. Z zamkniętymi oczami i zagryzioną wargą pomachał chwilę palcem, tak aby jego paznokieć wskazał na jedną z chłodniczych szuflad. Podszedł do wylosowanej, znajdującej się na wysokości jego pasa i spojrzał na kartę.
- Vanilla Marcwood, sześciolatka. - Wszystkie te informacje sprawiały, że jeszcze bardziej nakręcał się na swój plan. - Zmarła w wyniku uderzenia w tył głowy, który doprowadził do zakrzepu krwi.
Chłonął informacje, jakby były mu do czegoś potrzebne, jakby miał napawać się tym, że znał jej imię, wiedział, jaką miała grupę krwi i na co zmarła. Mocno pociągnął za klamkę. Wydobywający się z szuflady chłód utworzył wokół niej kłęby pary, które po chwili zniknęły. Dotknął delikatnej twarzy. Dziecko. Ogolone niemal na łyso włosy, z pozostawionym wyłącznie grubym pasmem na czubku. Nie umniejszało to jej dziecięcej urodzie, subtelnym rysom twarzy i zadziornemu noskowi. Niezaprzeczalnie była piękna, a teraz należała do niego. Chociaż śmierć już zdecydowała, że ją zabierze do siebie, to jemu pozostała decyzja, co będzie następne. Miała piękną skórę, smukłą szyję i wystające obojczyki.
Odsunął połę płaszcza i odzianą w gumową rękawiczkę dłonią ujął narzędzie chirurgiczne. Przyłożył skalpel do bladej skóry i pociągnął w poprzek żeber – od mostka w dół brzucha. Pojawiła się cienka czerwona linia. Dziewczynkę włożono do kostnicy niecały dzień wcześniej, więc jej ciało jeszcze częściowo żyło. Podobno zawsze trzeba odczekać trzy dni, a tu skończyło się na jednym. Teraz straciła swoją szansę wybudzenia. W pewien chory sposób ją uratował. Lepiej na pewno nie żyć niż obudzić się w trumnie zasypanej ziemią i umierać z pragnienia. A także ze strachu. Małe dziewczynki muszą bać się wielu rzeczy, może nawet po prostu tego, czego nie znają. Mała Vanilla nie wyglądała na taką, która żyła w patologicznej rodzinie i słyszała nocami jak ojciec bije jej matkę. Prawdopodobnie nie znała głodu dziecka zamykanego na noc w małym pokoiku, szafie czy innych zakamarkach. Nawet po śmierci leżała w oświetlonej szufladzie wśród podobnych sobie ludzi. Ratował ją.
Zrobił kolejne nacięcie - tym razem prostopadle ułożone do poprzedniego. Serce nie pompowało już krwi, dlatego tylko odrobina wysączyła się na powierzchnię. Chociaż z całych sił próbował sobie to wyobrazić, brakowało mu jej oporu, błagalnych krzyków. Uwielbiał sytuacje, kiedy to on był bogiem od początku do końca i mógł decydować o życiu lub śmierci.

~|~|~|~

22 czerwca 2007 r.

Jason Marshall nie należał do ludzi zbytnio przejmujących się swoim wyglądem. Stojąc przed lustrem, nie myślał o tym, że na jego głowie zaczynają pojawiać się pierwsze siwe włosy, a twarz tu i ówdzie żłobią już zmarszczki. Zdjął okulary, odkręcił kurek i pochylił się nad umywalką. Przemywając zmęczone oczy, analizował raz jeszcze informacje z karty ostatniego pacjenta. Wolał skupić się na pracy niż znów rozkładać na czynniki pierwsze swoje życie osobiste. Życie, które poza czekającą w domu żoną i jej kochankiem, nie istniało. Głównie dlatego brał na siebie każdy nocny dyżur, na który dyrektor wyraził zgodę - w końcu chirurg powinien dużo spać i to nie tylko ukradkiem na kanapie w pokoju lekarskim. Często spędzał noc w szpitalu, a w ciągu dnia wracał do domu.
Mężczyzna podniósł głowę i jeszcze raz spojrzał na swoje odbicie. Choć miał trzydzieści dziewięć, wyglądał na dziesięć lat więcej. Potrząsnął lekko głową i wsunął na nos okulary. Pchnął drzwi i wyszedł na korytarz. Pacjenci z szacunkiem schodzili mu z drogi, a on z triumfalnym uśmiechem przechodził między nimi - długo na to pracował. Jason Marshall, chirurg Szpitala Świętej Teresy w Nowym Jorku, ten od beznadziejnych przypadków. Miał za sobą wiele udanych operacji, przy których inni rokowali znikome szanse powodzenia.
- Doktorze! - wołanie sprawiło, że przystanął. - Doktorze! - Jakaś kobieta uczepiła się jego ramienia.
- Proszę się uspokoić - nakazał, widząc, że ta nie jest w stanie wykrztusić słowa.
Nie przestając płakać, zaczęła iść korytarzem. Jason, nie mając innego wyjścia, podążył za nią. Kiedy zrozumiał, że ich celem jest pokój numer dwieście, przyspieszył. Z tego co pamiętał, leżał w nim młody chłopak po przeszczepie nerki. Co prawda nie prowadził jego operacji, ale w krytycznych sytuacjach nie było czasu na wzywanie lekarza prowadzącego. Stan kobiety nie wskazywał na to, że zastanie pacjenta w dobrym stanie. Wręcz przeciwnie. Pchnął drzwi i momentalnie orientując się w sytuacji, zaczął działać.
- Doktorze, on nie oddycha.
- Widzę - warknął. - Proszę stąd wyjść.

***

Alissa klęczała w szpitalnej kaplicy. Z pokorą pochylała się nad złożonymi dłońmi i szeptała słowa modlitwy. Puste wyrazy, które przyzwyczaiła się słyszeć każdego wieczoru, a które nic dla niej nie znaczyły. Matka pokładała wiarę w te formułki, więc kiedy wszystko inne przestało dawać nadzieję, zaczęła zachłannie trzymać się Boga.
Nie musiała w niego wierzyć, wystarczyło, że robili to za nią inni.
- Alisso, już czas - powiedział głos od strony wyjścia.
Zakończyła modlitwę cichym "amen" i wstała. Wyszła z ławki, uważnie stawiając nogi na posadzce. Krok, kolejny. Do wyjścia prowadziły ją odpychane dłońmi zagłówki ławek. Kiedy się potknęła, wpadła w silne męskie ramiona. Ustała na własnych nogach i ruszyła do przodu.
- Nie ma za co – mruknął z przekąsem stażysta i położył dłoń na ramieniu kobiety.
- Nie chcę - prychnęła ze złością. - Pójdę sama.
Doskonale wiedziała, w jakiej odległości od kaplicy jest sala operacyjna. Wielokrotnie pokonywała tę trasę, polegając na zapewnieniach przechodniów, że to właśnie ten pokój. Utwierdzały ją w tym jeszcze dni, kiedy na krzesłach przed salą siedzieli zapłakani ludzie, prawdopodobnie czekający, aż ich bliscy wyjdą spod noża. Na nią nikt nie czekał. Mogła nie wyjść żywa z tej sali i pozostałoby to niezauważone.
Dziesięć procent szans, które dawali jej lekarze, to bardzo mało.

***

Pielęgniarstwo nie było szczytem jego ambicji. Kiedy zaczynał studiować medycynę, myślał o niej jako szeroko pojętym zakresie pracy jego marzeń. Z czasem przekonywał się, że niektóre jej aspekty mu nie odpowiadają. Tak wybrał sobie chirurgię, na którą się nie dostał. O wiele bardziej wolałby czynnie pomagać innym niż zajmować się podawaniem lekarstw, robieniem zastrzyków i usługiwaniem wyżej postawionym pracownikom szpitala. Thomas Green nienawidził tego, czym się zajmował.
Szedł korytarzem ubrany w fartuch pielęgniarza, spoglądając na pacjentów. Zawsze zadziwiała go różnorodność zachowań chorych - jedni przyodziewali szeroki uśmiech, a drudzy ze smutkiem użalali się nad swoim losem. Byli również tacy, którzy zdawali się nie istnieć w ich świecie. Twarze pozbawione uczuć, tylko czasami przejawiały reakcję, gdy rozpoczynał się czas odwiedzin. Potem albo świeciły blaskiem przy bliskich, albo gasły, pozbawione nadziei. Nadziei, której każdy szukał, ale nikt do końca nie mógł znaleźć.
Stanął przed drzwiami i zapukał. Przyłożył do nich ucho i zapytał:
- Mamo, mogę wejść?
Nie zdziwił się, kiedy nie otrzymał odpowiedzi. Była na niego zła, że zawiózł ją do szpitala bez jej zgody.
- Mamo - westchnął - wiem, że się gniewasz, ale to głupie. Mogłaś umrzeć. Przecież inhalator nic nie dawał, ten kaszel by cię zabił.
Odpowiedziała mu tylko cisza. Zaniepokojony otworzył drzwi. Jego matka leżała na łóżku z głową przekręconą na bok. Podszedł do jej łóżka i wierzchem dłoni pogłaskał po policzku.
- Mamo! Mamo! - Zaczął nagle klepać ją po twarzy.
Ręka kobiety zsunęła się z kołdry.
- Mamo...

***

- Dlaczego nie nacisnęłaś alarmu?! Dlaczego nie zawołałaś jednego z lekarzy, którzy znajdowali się bliżej sali?! - krzyczał Marshall, potrząsając zapłakaną kobietą.
- Jay, uspokój się... - szepnęła Caroline, współpracowniczka Jasona, klepiąc go po ramieniu.
- Dlaczego?!
Nie mógł zrozumieć. Nie potrafił pojąć, dlaczego żona pacjenta tak postąpiła. Mając niemal pod salą lekarza chirurga, szła prawie spokojnym krokiem na drugą część korytarza. Nie przestawał uderzać w jej ramiona, jednocześnie pragnąc napotkać jej wzrok. Czyżby żałowała...? W takich chwilach nie było miejsca na słabości.
- On umarł przez twoją głupotę, rozumiesz? - Pchnął ją na ścianę i przeszedł kilka kroków. - Umarł przez ciebie.
Ruszył przed siebie korytarzem. Musiał wziąć swoje tabletki. Bez nich nie potrafił funkcjonować.
- Doktorze! - usłyszał za sobą łamiący się głos. Kobieta biegła, a kiedy znalazła się tuż przed nim, wyszeptała z zaciśniętym gardłem: - Koniecznie chciał pana. Od początku nie chciał słyszeć o nikim innym. Chciał pana i pańskich cudów. I co mu to dało?! Nadzieję! Tylko tyle, a teraz... - przerwała i odetchnęła głośno. - Doktorze...?
- Tak? - spytał, zdezorientowany.
- To pan go zabił.

***

Pięcioro młodych ludzi przyglądało się doświadczonemu lekarzowi badającemu pacjentkę, która straciła wzrok w wyniku wypadku samochodowego. Było już po operacji i mimo początkowo słabych rokowań, miała istotną szansę na przeżycie.
- Jej stan jest stabilny. Wybudzi się za około trzydzieści godzin. Po tym czasie następna doba będzie decydująca.
Lekarz z satysfakcją spojrzał na pełne podziwu młode twarze. Stażyści patrzyli raz na niego, a raz na pacjentkę, zawzięcie notując coś w swoich notesach. Nie mogli być przy operacji, dlatego próbowali nadrobić straconą okazję wypytywaniem osoby odpowiedzialnej za cały zabieg. Kiedy coś było naprawdę ważne, nie dbali o pośredników. Mężczyzna nie ukrywał zadowolenia, że mógł popisać się swoją wiedzą przed "młodymi" i głaszcząc się po brodzie, relacjonował kolejne etapy operacji.
Pacjentka została już przewieziona do oddzielnej, stale monitorowanej sali. Nie było nikogo, kto mógłby z nią zostać i popilnować, żeby nic się nie stało. W centrali obserwowano kilka szczególnie groźnych przypadków, w których w każdej chwili mógł nastąpić zgon.
- Panie profesorze, ile w tej chwili pacjentka ma szans na przeżycie? - zapytał pyzaty rudzielec, szykując długopis do zapisania długiego wywodu.
Lekarz od razu dostrzegł w nim człowieka chłonnego na wiedzę i chcącego zdobywać nowe umiejętności. Może nieco podobnego do niego z przeszłości. Uśmiechnął się i głośno westchnął. Zastanawiał się, co bardziej opłaca się powiedzieć... Jeśli zaznaczy, że jej szanse nie uległy zmianie, nadszarpnie swoją reputację jako lekarza. Operacja się udała, ale nie tak spektakularnie, jak planował. Natomiast jeśli zawyży procenty, po prostu skłamie. Westchnął raz jeszcze. Wybór był prosty.
- Daję jej pięćdziesiąt procent - powiedział i wyszedł z sali.
Stażyści zostali w pomieszczeniu. Podeszli do pacjentki i próbowali dostrzec coś pod opatrunkiem, a kiedy im się to nie udawało, również wyszli. Alissa, choć bynajmniej tego nie poczuła, została sama.

~|~|~|~

24 czerwca 2007 r.

Powoli lekarze schodzili się już do swojego pokoju, żeby przygotować do wyjścia. Jason znał chyba każdego lekarza w tym szpitalu i nie liczył, ile razy żegnał się tego wieczoru. Jedyną osobą, która przejawiła coś innego niż suche "cześć" i wymowne milczenie, była Caroline. Usiadła na kanapie obok przyjaciela i pogłaskała go po głowie.
- Na pewno sobie poradzisz? - zapytała szczerze, jakby w razie jego negatywnej odpowiedzi mogła wziąć ten dyżur za niego.
- Idź już - westchnął.
Wstała, a sprężyny kanapy zatrzeszczały złowrogo. Złapała w dłonie torebkę i śmiejąc się, powiedziała:
- Jak chcesz, ale jak coś, to proponowałam. - Puściła do niego oczko. - Zwróć uwagę szczególnie na dwie sale. Trzysta dwanaście. Kobieta po operacji oczu i właśnie wybija jej godzina zero. Wóz albo przewóz. I sto pięćdziesiąt trzy - facet po udarze mózgu, podłączony do kroplówki, utrzymywany w śpiączce farmakologicznej.
- Idź już - powtórzył po raz kolejny. - Poradzę sobie.
Wyszła na korytarz i pomaszerowała w stronę wind. Jay zdawał jej się jakiś dziwny, bardziej wrogi. Kiedyś przynajmniej starał się z nią rozmawiać, a nie tylko ubliżać i krytykować. Prychnęła. Nie chciał jej pomocy? Nie będzie się narzucać. Postanowiła, że koniec z martwieniem się o Marshalla. Jego paszport wskazywał na to, że był dorosłym mężczyzną, więc powinien sam o siebie zadbać. A poza tym miał żonę, a to znacznie ułatwiało sprawę. Jeśli on nie potrafił zająć się sobą, ona powinna to zrobić.
Tak, zdecydowanie, koniec tego dobrego, przekonywała się w myślach i robiła to tyle razy, aż sama zaczęła wierzyć.
- Panie Marshall - powiedziała w pustą przestrzeń pewnym siebie, dostojnym głosem - dzisiaj oficjalnie skończył się pański Dzień Dziecka.
Stary ford zapalił za trzecim razem. Wrzuciła wyższy bieg i skręciła do drzwi garażowych. Zatrzymała się przed nimi, wcisnęła odpowiedni przycisk na pilocie i poczekawszy aż drzwi się podniosą, wyjechała na ruchliwą ulicę Nowego Jorku.
- Koniec.

***

To miał być jego pierwszy raz od długiego czasu. Już niemal zapomniał, jaką satysfakcję może przynieść krzyk ofiary i zapach jej strachu... Po pierwszym takim incydencie zaczął odczuwać różnicę między zabijaniem żywych a "ratowaniem" zmarłych. To pierwsze nęciło go znacznie bardziej. Każdy gest zależnej od niego osoby pociągał sznurkami emocji. Drżenie sparaliżowanego ciała podniecało go w większym stopniu niż seks. To przy żywych, kierując ich śmiercią i wczuwając się w nią całym sobą, przeżywał swoje najlepsze chwile.
Miał dostęp do wszystkich haseł potrzebnych do poruszania się po szpitalu. Zawsze wykorzystywał swoją wiedzę i teraz przemykał po korytarzach, przechodząc z jednego oddziału na drugi. Nie był pewien, czy to on tak szybko idzie do pokoju trzysta dwanaście, czy jakimś trafem pokój również się przemieszcza. Do sali hasło nie było potrzebne - w razie zagrożenia szybciej można było się dostać do środka. Wszedł, delikatnie otwierając drzwi. W sali świeciło się światło, żeby kamera miała lepszy obraz. Chociaż prawdopodobieństwo, że ochroniarz z centrali nie śpi, było znikome, podszedł do ukrytego za klapką centrum elektroniki. Tam wpisał kod. Po jego zatwierdzeniu monitoring przestał działać.
Doskonale wiedział, że kobieta obudziła się ze śpiączki. Była podłączona tylko do kroplówki, więc, przechadzka będzie bardzo łatwa. Podszedł do łóżka i złapał ją za ramię.
- Obudź się - powiedział, potrząsając bark. - Jestem lekarzem, musimy iść.
Kobieta wymruczała coś przez sen, ale kiedy poszturchiwanie nie ustawało, ocknęła się.
- Musisz ze mną pójść - powtórzył.
- Gdzie? - spytała, z trudem podnosząc głowę. Nadal nieco uwierał ją opatrunek na oczach.
- Nie powinnaś ze mną dyskutować - prychnął i złapał ją za ramię.
Alissa wstała o własnych siłach. Nie wiedziała co, ale coś kazało jej zaufać temu człowiekowi. Wsunęła na nogi kapcie i ruszyła, prowadzona ramieniem mężczyzny. Zdziwiła się, kiedy zaczęli iść w dół. Z tego co wiedziała, nie było tam żadnych pokoi ani sal operacyjnych. Nie znajdowało się tam nic poza prosektorium i kostnicą. Gdzie ją prowadził? Słyszała tylko głośny oddech mężczyzny i szuranie jego butów. Nagle przystanęli i nowym dźwiękiem okazało się kliknięcie zamka w drzwiach. Weszli, a po chwili lekarz zamknął jedyną drogę ucieczki. Popchnięta, upadła na podłogę.
- Możesz sobie krzyczeć - szepnął. - Możesz zacząć błagać mnie o litość, kwilić jak dziecko – mówił z pasją, jakby te słowa były poezją. - Boisz się?
Alissa pisnęła. Jeśli zamknął drzwi i znajdowali się w prosektorium, nikt jej nie usłyszy.
- Boisz się, do cholery?! - krzyknął, kopiąc ją w brzuch.
Po chwili machając twierdząco głową, zaczęła powtarzać jak mantrę:
- Tak, boję się. Boję się. Boję.
Mężczyzna poczuł dziką satysfakcję. Schylił się i złapał kobietę za włosy.
- Wstawaj, dziwko.
Usłuchała i poddała się woli napastnika. Ten prowadził ją przez długą salę prosektorium aż do ostatniego, czwartego stołu do sekcjonowania.
- Połóż się.
Alissa sądziła, że mężczyzna chce ją zgwałcić. Niewidoma była łatwym kąskiem dla przestępców - nie potrafiłaby znaleźć drogi ucieczki. Jej wyobrażenia jednak rozmijały się z rzeczywistością. Nie potrafiłaby uciec ani go pokonać - był silny - więc nadal łkając, położyła się na stole.
- Krzycz! Chcę słyszeć jak krzyczysz!
Zaczęła robić to, co kryła w sobie od początku, nie biorąc na poważnie wcześniejszych słów przyzwolenia. Wyrzucała z siebie wszystkie emocje, nawet te głęboko skrywane. Wyrzuciła frustrację i głęboki smutek, utajony żal za spowodowanie wypadku. Wolała umrzeć razem z nimi. Krzyczała głosem pełnym bólu i cierpienia, tak głośno, że gdyby nie szczelne drzwi, ktoś by ją usłyszał. Krzyk rozpaczy, nieskładający się w żadne słowa, tylko wysoki, gorzki dźwięk. Kiedyś używała głosu do śpiewania - od dziecka zachwycali się jej talentem - a teraz robiła z niego użytek w inny sposób. Jeśli będzie wykonywała jego rozkazy, może ją oszczędzi.
- Błagaj mnie, błagaj! - wrzasnął, potrząsając smukłymi ramionami. - Chcę czuć... chcę widzieć twoje emocje.
Rozkoszował się siłą jej krzyku. Błaganiami przeplatanymi cierpieniem. Nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego na pewien czas poprzestawał na zabawie zmarłymi. Teraz znów widział wyraźną różnicę. Pełna finezji gra wstępna, której nie było przy nieżyjących. Ta nuta adrenaliny, widok zimnego potu... Dopiero teraz mógł mówić o swojej „ofierze”. Poprzednie przyszły zbyt łatwo. Teraz to on decydował o jej losie - był bogiem, którym zawsze chciał być.
Wyjął z fartucha skalpel i przejechał jego tępą stroną po swoim palcu. Wyobraził sobie jej brzoskwiniową skórę ochlapaną wciąż wypływającą w podłużnych ran krwią. Postanowił wprowadzić swoje pragnienia w czyn. Miała na sobie tylko koszulę nocną, którą zdarł z niej kilkoma ruchami. Przyłożył ostrze do jej piersi. Syknęła i w amoku pociągnęła go za rękaw, wbijając skalpel jeszcze głębiej. Przesunął narzędziem od strony mostka do brzucha. Z satysfakcją przyglądał się wypływającej z rany krwi. Kolejny aspekt tego, że nie warto kroić zmarłych. Czuł w sobie jej emocje - ten ból, który wyrażała głośnym sykiem i zaciskaniem brzegów stołu.
Następne cięcie zrobił prostopadle do poprzedniego - tak zawsze zaczynał. Krzyż oznaczający, że rozpoczynają wędrówkę do nieba, skąd on sam zstąpił. Był bogiem. Był najlepszy - kiedyś na uczelni, teraz w pracy. Nikt nie mógł go wyprzedzić, nikt nie byłby w stanie. A jeśli znalazłby się taki... Aż zaśmiał się do swoich myśli.
Napawał się jej bólem i strachem.
Zrobił dwie kolejne rany na przegubach dłoni. Po chwili krzyki zaczęły cichnąć, a ofiara słabnąć. Zakończył jednym zdecydowanym ruchem skalpela, silnie wrzynając go w krtań. Zawsze kończył takie sprawy.
- Teraz jesteś gotowa - szepnął, głaszcząc dziewczynę po twarzy.
Był bogiem. Był królem. Był władcą.
Był zabójcą.

~|~|~|~

25 czerwca 2007 r.

Z głębokiego snu wyrwało go trzaśnięcie drzwi. Zdezorientowany podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Caroline weszła właśnie i zaczęła zbierać swoje służbowe rzeczy.
- Jak noc? - spytała sztucznie troskliwym głosem. - Niewyspany?
- Troszeczkę - odpowiedział. - Zawsze przychodzisz tak wcześnie?
Brunetka przystanęła na chwilę i spojrzała kpiąco na przyjaciela.
- Zazwyczaj. Tylko równie często pan Marshall się nie budzi, dzięki czemu mogę przebrać się w tym pokoju.
Jason zamilkł, zdziwiony jej odpowiedzią. Podniósł się i usiadł na kanapie, opierając głowę o oparcie. Był naprawdę zmęczony. Spojrzał pytającym wzrokiem na Caroline.
- No przecież żartowałam - westchnęła i zaczęła się śmiać.
Weszła do łazienki dla personelu. Jay został na kanapie i znów przyłożył głowę do poduszki. Cieszył się, że został na nocny dyżur, bo teraz mógł z czystym sumieniem opuścić szpital. W ciągu dnia nikogo nie zastanie w domu - ani żony, ani jej kochanka, co było mu bardzo na rękę. Zdawało się, że nie minęła chwila, kiedy wybudził go ze snu telefon.
- Zejdź do prosektorium. Szybko.
Głos szefa był naglący, więc wstał i ruszył długim korytarzem. I tak przecież za chwilę pójdzie do domu...

***

Przełożona Thomasa kazała mu uspokajać ludzi i dementować rozchodzące się plotki. Z każdej strony dało się słyszeć szepty o zabójstwie niewidomej kobiety. Jedna wersja mówiła, że zginęła poprzez uduszenie, druga, że ją otruto, trzecia, że zabito nożem. Były również wersje pośrednie, które łączyły więcej niż jeden sposób śmierci. Jednak każda z nich wskazywała na to, że nie była to śmierć naturalna. W szpitalu zebrało się stado policjantów, którzy na każdym kroku zabezpieczali teren, obklejając wszystko swoją taśmą. Jeden z nich robił zdjęcia pokojowi, w którym leżała Alissa Beck. Co najciekawsze, nie było tam śladów oporu - musiała więc znać napastnika i pójść z nim z własnej woli albo sam głos wydał jej się znajomy - w końcu była niewidoma.
To zabójstwo wprowadziło w szpitalną rutynę dużo zamieszania.
Thomas kategorycznie odmówił przyjęciu urlopu z powodu śmierci matki. Czuł się dobrze, mogąc się czymś zająć, a jednocześnie wiedząc, że do czasu pogrzebu rodzicielka będzie blisko - tam, na dole, w kostnicy.

***

- Komendant Komendy Głównej w Nowym Jorku - powiedział mężczyzna, pokazując swoją odznakę. - Czy pan tu jest ordynatorem?
- Tak - przyznał, przełykając głośno ślinę.
- Panie... - Policjant spojrzał na plakietkę. - Sandler... Czy mógłbym porozmawiać z panem na osobności?
- Tak, tak, zapraszam do mojego gabinetu.
Ordynator wyszedł na korytarz i skierował się w stronę swojego pokoju. Z ulgą słyszał nadążające kroki funkcjonariusza, bo gdyby przystanął, mógłby spanikować. Czuł, że niewidzialny nóż zbliżył się do jego gardła, a po tym wszystkim z pewnością go wywalą. Wszedł do swojego gabinetu i usiadł za biurkiem, wskazując mężczyźnie krzesło po drugiej stronie.
- Mam do pana kilka pytań... - Kiedy policjant spostrzegł kiwnięcie głowy ordynatora, kontynuował: - Czy sale, korytarze oraz prosektorium są monitorowane?
Sandler odchrząknął.
- Sala denatki, owszem, była monitorowana, jednak sprawca posłużył się hasłem i wyłączył kamery. Zostało tylko to nagranie, którego oryginał już pan otrzymał, ale nie widać na nim twarzy. Jedyne, co można wywnioskować, to był mężczyzna. Na korytarzach i w prosektorium nie mamy monitoringu. Wie pan... - speszył się ordynator - te cięcia w budżecie...
- Dlaczego więc sala panny Beck była monitorowana?
- Dwa dni wcześniej pacjentka odbyła poważną operację oczu. Występowało wysokie ryzyko, że dostanie ataku, w wyniku którego dojdzie do zgonu. Monitorujemy takie sale.
- Jak długo...?
- Dwadzieścia cztery godziny na dobę - obruszył się Sandler, pocierając nos.
- Jak to się stało, że ochroniarz nie zauważył, że obraz z jednej z kamer zniknął? - naciskał policjant.
- Ja... Zostały już podjęte odpowiednie kroki, mające na celu wydalenie tego człowieka z pracy. Przyznał się do tego, że przysnął na swoim dyżurze.
Komendant wstał i przeszedł się w kółko po pokoju, zakładając za siebie ręce. Między jego brwiami pojawiła się podłużna zmarszczka - znak skupienia, frustracji i podenerwowania. Po chwili usiadł znów na krześle.
- Proszę opowiedzieć mi o systemie otwierania szpitalnych drzwi.
- Przy kluczowych przejściach - wejściach na konkretne oddziały, na sale operacyjne, również do prosektorium i kostnicy, zainstalowany jest system drzwi na hasło.
- Kto ma dostęp do tych haseł? - Komendant nachylił się na biurku w stronę ordynatora.
- Tylko kluczowi lekarze...
- Liczby.
Sandler zamyślił się chwilę, przeliczając podwładnych, którym przekazał dane.
- Piętnaścioro. Oraz, oczywiście, ja.
- Hasła są takie same dla wszystkich?
- Tak.
- A czy jest możliwość rozdzielenia tego?
- Może skontaktuję pana z firmą, która zakładała u nas elektronikę - zaproponował ordynator z nadzieją, że dzięki temu ominie go reszta pytań.
- Tak będzie najlepiej.

~|~|~|~

7 lipca 2007 r.

- Sprawa dziwnie przycichła, co nie? - zagadała Caroline, okręcając się na krześle biurowym. - Ciekawe dlaczego.
Jason, nie myśląc wiele, odpowiedział:
- Dla dobra szpitala.
- Dla dobra szpitala, to powinni wyrzucić Sandlera. Nie mam pojęcia, czemu go oszczędzili. - Zamyśliła się chwilę. - Wiem. Idiota na wolności jest gorszy niż idiota na uwięzi.
Marshall skwitował to uśmiechem, choć nie było mu do śmiechu. Żona zażądała rozwodu. Był na to przygotowany już od dawna, jednak kiedy pocztą przyszło do niego wezwanie na rozprawę, choć widywali się w jednym domu dość często, poczuł się urażony. Nie brała pod uwagę tych wszystkich wspólnie spędzonych lat, kiedy było im dobrze. Przez pośredników przekazała wiadomość o definitywnym końcu. To samo mogła zrobić przez telefon, przesłać mu wiadomość tekstową z napisem "To koniec". Jednak ona wolała plątać w to obcych ludzi - wynajęła adwokata, pewnie nawet chciała zdobyć dom. Nie miał pojęcia, czy da radę z nią walczyć.
Czasami po prostu tak nienawidził kobiet...

~|~|~|~

13 lipca 2007 r.

Po raz pierwszy od tamtego wydarzenia zdecydował się zrobić kolejny krok. Tym razem większy i na bardziej grząskim terenie. Trzecia w nocy. Znów przemykał się ciemnymi korytarzami, znów czuł tę adrenalinę, że mogą go złapać. Niezauważony wślizgnął na schody. Schodził uważnie na po stopniach, rzucając ku górze nerwowe spojrzenia. Musiał być ostrożniejszy. Przystanął przy drzwiach. Wcisnął na klawiaturze nowe hasło i wszedł do środka.
Ruszył przez prosektorium, znów sterylnie czyste - bez zmasakrowanego ciała i oblepionej krwią podłogi - aż skręcił w korytarz prowadzący do kostnicy. Znów wpisał hasło i wszedł do środka. Tym razem doskonale wiedział, kogo wybrać. Podszedł do szuflady numer dwadzieścia trzy. Monica Green, lat pięćdziesiąt trzy, zmarła na astmę.

***

- Szefie, coś się dzieje! - krzyk nowego ochroniarza wybudził Sandlera z drzemki.
- Cholera, przysnąłem. Co takiego?
- Użyto hasła, żeby wejść do prosektorium, a potem do kostnicy.
- Czyli tym razem nikt żywy - westchnął z ulgą. - Dzwonię do komendanta, a ty sprawdź, czyje to hasło.
Ordynator wyjął z kieszeni komórkę i wybrał numer zaprzyjaźnionego funkcjonariusza. Ten odebrał po pierwszym sygnale. Usłyszaną wiadomość skwitował krótkim "Zaraz będę".
- Szefie... To hasło Marshalla.
Sandler przysiadł z wrażenia. Nie mógł uwierzyć, że Jason... że to właśnie on był za to wszystko odpowiedzialny. Wiedział o tym, że przestępcy często na takich nie wyglądają, ale n i e o n. On bardzo skutecznie ratował ludzkie życia, poświęcał dla pracy mnóstwo czasu i... brał na siebie wiele nocnych dyżurów. Tak, to by się układało w logiczną całość.
- Ale, do cholery, tylko to! - krzyknął na głos, a widząc zdziwiony wzrok ochroniarza, machnął ręką.

***

- Komendancie! - krzyknął z radością Sandler. - Jak dobrze, że pan jest.
- A on? - zapytał mężczyzna. - Nadal tam siedzi?
- Prawdopodobnie tak.
Policjant kiwnął głową i wszedł na korytarz. Za nim szło jeszcze sześciu uzbrojonych funkcjonariuszy. Dowódca zaczął schodzić w dół schodów, a reszta podążała za nim jak cień. Użył ustalonego wcześniej, własnego hasła i pchnął drzwi do przodu. Wyjrzał za róg z pistoletem gotowym do ataku. Pusto. Przechodzili wzdłuż prosektorium, aż w końcu skręcili w korytarz prowadzący do kostnicy. Znów wpisał hasło i znów usłyszał szczęknięcie zamka. Pchnął drzwi nogą i z okrzykiem "Ręce za głowę!" wskoczył do środka. Za nim wpadła reszta policjantów, wszyscy wycelowali broń w człowieka, który stał ze skalpelem w ręku nad ciałem w pół zamrożonej kobiety.
- Rzuć to!
- Nie rozumiecie – odparł zabójca, kręcąc głową.
- Powiedziałem, rzuć to! - powtórzył komendant.
- Nie zrobię tego, dopóki mnie nie wysłuchacie.
Komendant spróbował ocenić sytuację – siedmiu na jednego. Czy mógł... Czy mógł pozwolić mu mówić mimo ostrego narzędzia, które trzymał w ręku? Czy nie bawić się w gierki i po prostu go złapać...?
- Mów! - rozkazał głos mężczyzny, który wszedł do pomieszczenia.
- Wujek Jason! - rozpromienił się zabójca. - Ty mnie zrozumiesz... Ty mnie na pewno zrozumiesz - mówił z uśmiechem. - Przyszedłem tu, żeby uratować moją mamę. Chcę uwolnić ją od cierpienia.
- Jesteś chory - powiedział Marshall. - W jaki sposób chcesz ją ratować po śmierci?! Słucham! Co ci to da?!
Jason był naprawdę wkurzony. Tak, jak nie był już od dawna. Gówniarz posługiwał się jego hasłami, wykorzystywał ich kontakty, żeby je zdobyć. Przez pewien czas byli ze sobą bardzo blisko... Widocznie aż nadto.
- Rzuć to! - wrzasnął komendant po raz trzeci.
- Cicho! - odpowiedział zirytowany Thomas, wbijając skalpel w szyję matki.
Po pomieszczeniu rozniósł się cichy syk jednego z policjantów.
- Dajcie mu mówić - powiedział Marshall. - No słucham!
Mężczyzna kontynuował, niezrażony, nadal trzymając ostre narzędzie w ciele swojej matki.
- Pamiętasz, wujku, jak umarł mój tata? Zresztą, takich rzeczy się nie zapomina...
- Mój brat... twój ojciec zginął, bo był ciężko chory.
- Nie o to chodzi - pokręcił głową. - Widziałeś podrapane od środka wieko trumny - mówił ze łzami w oczach. - Pogrzebano go żywcem jak psa. Umarł z pragnienia, wycieńczenia lub strachu. Ja... Zastanawiałeś się kiedyś, jak cierpiał?
- Thomas...
- Ja o tym myślałem, dlatego postanowiłem, że uratuję wybranych ludzi. Nacinałem im na klatce piersiowej krzyż i podcinałem gardło, żeby trafili prosto do nieba i nie obudzili się zamknięci i zakopani głęboko pod ziemią. Ta dziewczynka z poprzedniego miesiąca... Ona by nie wytrzymała. I mama... ją też chciałem uratować.
- A Alissa? Co takiego jej chciałeś zrobić?
- Zabić - odparł bez cienia emocji. - To taka sama rozrywka, jak dla ciebie oglądanie telewizji. Uwielbiałem czuć, że czyjeś życie jest w moich rękach. Ona płakała. Kiedy naciąłem na jej piersiach dwie linie, już zaczęła słabnąć. Była bardzo słaba...
- Thomas, rzuć skalpel, proszę.
- Wujku... - szepnął, połykając łzy.
W jednej chwili doskoczył do lekarza, który podszedł zbyt blisko i dźgnął go skalpelem. W kierunku napastnika wystrzeliły dwie kule. Obaj mężczyźni opadli na podłogę.
- Mamy dwóch rannych w kostnicy. Szybko! - mówił przez telefon komendant.
Nie potrafił pojąć sceny, jaka się przed nim rozegrała. Próbował, ale większość elementów układanki do siebie nie pasowała. Po chwili zabrano rannych na górę.

~|~|~|~

16 maja 2008 r.

- Caroline, jak zwykle robisz sobie ze mnie żarty - westchnął z przekąsem Jason.
Brunetka pochyliła się od tyłu nad wózkiem, na którym siedział mężczyzna, i pocałowała go w czoło.
- Ależ skąd - odpowiedziała i szła dalej, prowadząc wózek szlaczkiem.
- Wiesz, że mam chorobę morską...? - zapytał i ostrzegł jednocześnie.
- Nie, nigdy mi o tym nie mówiłeś... - przerwała na chwilę. - A więc dobrze, że nie ma tu żadnej wody.
Kochał jej uśmiech. Kochał jej wzrok, który nie patrzył na niego jak na kalekę. Mocno wierzyła w to, że Jason z tego wyjdzie. Dźgnięcie ominęło wszystkie ważne organy, o włos minęło płuca, ale i tak nie był zdolny chodzić o własnych siłach - przynajmniej przez pierwszy rok. Rehabilitacja dawała niewielkie, choć jednak jakieś efekty.
- Wiesz, przypomniało mi się coś...
- Mam to z ciebie wydusić? - zapytał, rozbawiony.
Kochał jej uśmiech.
- Obiecałam sobie kiedyś, że przestanę się tobą nadmiernie zajmować i interesować. - Westchnęła. - I tak sobie myślę, że muszę chyba złamać tę obietnicę.
Zaskoczony mężczyzna spojrzał w górę na twarz ukochanej. Kobieta miała poważną minę i ściągnięte brwi.
- Będąc panią Marshall, nie wypada się nie interesować własnym mężem...
- Panią Marshall...
Jason przyciągnął Caroline na wysokość swojej twarzy i pocałował. Ta, nadal nie mogąc się wyswobodzić z jego ramion, szepnęła niewyraźnie:
- Ale dopiero od jutra...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Dilena dnia Wto 11:28, 31 Maj 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin