FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Po zmierzchu Rozdziały: 14 i 15[NZ] (27. 05.) Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
behappy
Wilkołak



Dołączył: 25 Lis 2009
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 18:06, 29 Sty 2010 Powrót do góry

Aż jestem zła, bo Gene kocha Edzia a on jak ślepiec tego nie widzi. Edwardzie PRZEJRZYJ na oczy, bo mnie krew zalewa jak czytam, że jest zdziwiony. Tylko to mnie denerwuje a tak ogólnie to ff jest fajny.
A co do zachowania Gene to ja na jej miejscu pozwoliłabym aby inna wampirzyca przekąsiła Belle. Miałaby ją z głowy i mogłaby pocieszać Edzia, bo jeśli go kocha, a tak jest, to powinna zrobić wszystko aby być z nim. Może jestem brutalna, ale miłość nie sługa i lepiej zgrzeszyć i żałować niż żałować, że się nie zgrzeszyło.
Czekam na następne rozdziały i życzę dużo weny.
B Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Sob 21:12, 30 Sty 2010 Powrót do góry

Gdzie te błędy? Piszcie, bo ja zdecydowanie ich nie widzę Wink Postaram się je poprawić.




~ * ~

Edward

Z fascynacją przyglądam się, jak jaskrawopomarańczowe języki ognia odbijają się w twarzy Belli. Przemykają po jej jasnej, ciepłej skórze półcieniami, błyszcząc w czekoladowych oczach iskrami. Wygląda w tym momencie tak ślicznie, że nawet najzdolniejsi malarze wszechczasów nie byliby w stanie oddać na płótnie jej urody, żaden poeta nie opisałby równie wymownie tego czaru. Siedzi obok mnie, delikatnie trzymając swoją dłoń na mojej zimnej ręce. Patrzy wprost przed siebie, na jedno z dużych ognisk, które palą się na polanie.

Nie byłem przekonany do przychodzenia tutaj. Wszelkie zabawy uczniowskie, które organizują sobie dzieciaki z Forks, raczej przyzwyczaiłem się omijać. Jednak Bellę zaprosili przyjaciele, szczególnie Jessica ją nagabywała i w końcu Bella uległa. A jej uległem ja. W momencie, gdy moje spojrzenie ląduje na jej twarzy, nie przeszkadza mi nic w otoczeniu. W półmroku i przy cieple ogniska jej skóra wydaje się być nieco mniej blada, bardziej kremowa. Orzechowe tęczówki, zazwyczaj bursztynowe i jasne, teraz toną w czerni równie głębokiej jak ta, która ogarnia moje własne oczy podczas napadu głodu. Złociste chochliki odbijających się w nich skier ogniska, tańczą kusząco, rozbłyskując niczym drobne fajerwerki. Bladoróżowe wargi rozchylone nieznacznie, jedynie na tyle, by drobnymi obłoczkami uwalniać oddech. Słodkawo przesiąknięty zapachem coli, którą pije przez cały wieczór. Odgarniam powoli pasma wijących się brązowych włosów, odsłaniając sobie w pełni widok jej profilu i smukłej szyi. Tej piekielnie nęcącej szyi, na której nie trudno dla mnie dostrzec wstążeczki tętniących rozkoszną krwią żył i tętniczek. Zamykam oczy, wciągając głęboko powietrze. Sycąc się tym oszałamiającym zapachem, wołającym do mnie od pierwszego dnia, gdy ją ujrzałem. Wszystkie moje zwierzęce instynkty nakręcają się do granicy możliwej kontrolowalności.

Tak niewiele brakuje... Mógłbym w mgnieniu oka zatopić swoje zęby w jej słodkiej skórze, nawet by nie krzyknęła, jedynie jęknęła cichutko. A wszyscy dokoła pomyśleliby, że to jedynie pieszczoty kochanków. Nikt by nie zauważył.

Jednak razem z coraz burzliwszymi krzykami zabójczych instynktów zaczęły się we mnie wykształcać mechanizmy nadmiernej kontroli. Strachu i troski znacznie silniejszych niż łaknienie krwi. Dlatego nawet w tej chwili, kiedy jest tak blisko, a jej zapach drażni moje nozdrza, nie drgnę nawet. Zachowuję pełnię kontroli. Przysuwam się bliżej, przemykając opuszkami palców po jej skórze, napawając się ciarkami, które przebiegają po ciele Belli. Tyle niesamowitych reakcji w jednym szczupłym, kruchym ciele! Wampiry mają zwiększoną swoją reaktywność dzięki rozbudowanym zmysłom, ale w pełni potrafimy kontrolować takie odruchy. Uwielbiam w niej to, że nie do końca potrafi zapanować nad reakcjami swojego ciała. Że mogę je dostrzegać i doświadczać ich, napawać się idiotycznie satysfakcjonującą myślą, że to dzięki mnie właśnie. Może i jestem stuletnim niemal wampirem, ale jestem też mężczyzną, który odczuwa narastające zadowolenie z tego, że oddziałuje z taką siłą na nią.

Powoli obraca ku mnie głowę. Z malującym się rumieńcem na policzkach, nabierającym coraz intensywniejszego odcienia, spogląda w moje oczy. Najpierw z intensywną siłą, która jednak rozpływa się dość szybko, kiedy tonie wzrokiem w złotych wampirzych tęczówkach, mącących jej zmysły. Dziki impuls przeszywa moje ciało i mój umysł. Niewiele myśląc, błyskawicznie odwracam całe jej ciało ku sobie, wciągając smukłe nogi na swoje biodra i niemal sadzając sobie całą Bellę na kolanach. Zaskakuję tym nie tylko siebie samego, przede wszystkim Bellę. Spomiędzy jej ust wydobywa się ciche sapnięcie, słodkim posmakiem przemykające po moim policzku. Nasze twarze dzielą milimetry. Nieubłagane milimetry, które jest tak łatwo przekroczyć... Chcę się jednak upoić samą bliskością, nadmierną bliskością, stanowiącą ryzyko dla obojga z nas. Ciepłe, teraz rozgrzewające się jeszcze bardziej ciało wtulone tak mocno we mnie. Jej klatka piersiowa unoszona niespokojnymi, podnieconymi oddechami, ociera się o mnie, szarpiąc zmysły. Bella niepewnie opiera palce drżących rąk na moich ramionach, podczas gdy moje dłonie przesuwają się wokół jej talii i na plecy, przytrzymując ją tak blisko. Napinam się, czując opuszki palców wędrujące ostrożnie wzdłuż moich ramion ku szyi, przesuwając się na kark i splatając. Jakby chciała mnie bardzo mocno objąć i nie pozwolić, żebym wyrwał się. Cóż, mam tendencję do bycia bliskim przekraczania granic, gdy jestem z Bellą tak... intymnie... A ona nieustannie nie przyjmuje do wiadomości, że naprawdę mógłbym jej wtedy zrobić krzywdę.
- Jeszcze nie uciekaj. - szepcze cicho, a cukrowy zapach oddechu mieszanego z colą muska moje wargi
- Bello... - chrypię, czując, że w tym właśnie momencie koniecznie muszę się od niej odsunąć
- Proszę. - jej oczy wciąż uwięzione w potrzasku moich własnych, tlą się ognistymi iskrami - Jeszcze... jeszcze chwilę...
Wiem, jak potrzebna jest jej ta bliskość. Tak rzadko sobie na nią pozwalamy, lub w ostatnim momencie ja muszę wszystko zepsuć. Nie chcę tego, ale ze względu na Bellę muszę. By mieć pewność, że jest przy mnie bezpieczna i jej nie skrzywdzę. Mimo piekielnej katorgi, jaka się wiąże z odsuwaniem od jej ciała...

Zamykam oczy, z całych sił starając się opanować rozbudzone instynkty. Jej zapach wsiąka we mnie teraz o wiele intensywniej. Szalone bicie jej serca, dorównujące swoim tempem urywanemu oddechowi, nieustannie ocierającego jej piersi o mój tors. Szum gorącej krwi, płynącej w kruchym ciele, dociera do mnie niczym najcudowniejsza muzyka. Mocno zaciskam dłonie wokół jej talii, gotów by ją od siebie odsunąć na bezpieczną odległość, ale ten ruch zamiera we mnie. Momentalnie otwieram oczy, zaskoczony uczuciem miękkich warg głęboko odciskających się na moich własnych. Bella przywiera do mnie delikatnie, lecz całą sobą. Jej włosy sypią się do przodu, otulając nasze twarze ciemną zasłoną. Ten słodki, niewinny smak jej oddechu wiąże się z moim własnym, kiedy rozchylam je ku niej w zaproszeniu. Tak bardzo nie chcę jej teraz od siebie odsuwać. Bo wiem, że muszę to zrobić, a jakkolwiek bym się za to nie zabrał, będzie zbyt szorstko, zbyt gwałtownie. Za każdym razem, gdy odsuwam ją od siebie lub sam odrywam się od niej, mam wrażenie, że ranię ją tym. Że w jej głowie jawią się podejrzenia, jakobym jej nie pragnął. A jest wręcz przeciwnie! Nie tylko potrzeba bliskości, kochania jej, chronienia, ale czysto prymitywne pożądanie narasta we mnie spiralą gwałtowności i namiętności.

- Wystarczy. - mówię krótko i cicho, odsuwając ją od siebie być może zbyt mocno
Nie zsuwam jej ze swoich kolan, po prostu utrzymuję na połowę odległości moich wyciągniętych ramion, stanowczo przytrzymujących ją w miejscu. Na wargach wciąż czuję lepki smak, którego z pewnością nie pozbędę się do końca wieczoru. Ba, nie chcę się go pozbywać. Wręcz przeciwnie, powracać do niego raz po raz. Chociaż i tak będzie niewystarczający. Nieporównywalny wobec tego, że mógłbym nieustannie czuć jej usta tańczące z moimi.
- Mhmm. - Bella niechętnie przytakuje, nie odrywając ode mnie spojrzenia
Rumieni się cała, cząstkami świadomości pojmując całą namiętność, jakiej chyba sama po sobie się nie spodziewała. Jej wzrok nadal jest rozkojarzony, rozpływa się w moich tęczówkach. Pulsujące wargi, dużo bardziej miękkie niż moje własne, łapczywie chwytają chłodne powietrze. Zaciskam palce na jej biodrach, gdy koniuszkiem języka oblizuje wargi, jakby chcąc zebrać więcej mojego smaku.
- Wykończysz mnie. - wzdycha ciężko, na co nie mogę zareagować inaczej, jak cichym parsknięciem śmiechu
Kto tu kogo wykończy? Jej zapach dociera do mnie ze zdwojoną siłą, ciało reaguje na jej hormony i bliskość. Wciąż korci, żeby ponownie przysunąć ją do siebie. Obawiam się, że tym razem jednak nie zdołałbym powstrzymać się przed zatopieniem w niej zębów. Utrzymuję ją więc nadal w odległości, pozwalając jedynie moim kciukom zataczać niewielkie kręgi na jej talii. Dobrze, że ma na sobie bluzkę i kurtkę, które uniemożliwiają mi kontakt z jej miękką skórą.

- Możliwe. - uśmiecham się do niej - Albo ty mnie. Śmiem twierdzić, że gdybym nie był nieśmiertelnym wampirem, już dawno byś mnie wykończyła. - rechoczę cicho
- Tak. - prycha - Isabella Swan, nie dość, że samą siebie pakuje w kłopoty, to wykańcza wampiry.
- Jednego wampira. - podkreślam odrobinę zaborczo
- Inne trzymają się ode mnie z daleka. - wzdryga się lekko
Z pewnością ma na myśli fakt, że na szkolnym ognisku zjawiłem się jako jedyny z rodziny Cullenów. Wiem, że Bella chciała namówić też Alice, ale najwyraźniej nie udało się jej. Ja nawet nie rozmawiałem ze swoim rodzeństwem o tym. To nie miał być wieczór jedności prorodzinnej, tylko czas poświęcony całkowicie Belli.
- Wiesz, raczej nie jesteśmy gatunkiem towarzyskim i skłonnym do imprezowania. - znów się uśmiecham
Na myśl o tym, jak Jasper czułby się w takim tłumie kipiącym nastoletnimi emocjami, chce mi się śmiać. Lub z drugiej strony, jak oni wszyscy czuliby się, gdyby pomiędzy płonącymi ogniskami przechadzała się z wyższością Rosalie.
- A ja jestem? - unosi brwi sceptycznie - Też nie chciałam tu przychodzić. Wolałabym leżeć w swoim łóżku. Z tobą... - rumieni się delikatnie - Ale dziewczyny mnie zamęczały, że koniecznie muszę się zjawić. Obraziłyby się, gdybym nie przyjechała. - przechyla głowę odrobinę na bok, zerkając w stronę Jessiki i Angeli, które śmiały się właśnie z wygłupów Mike'a - Poza tym, chyba nie jest tak źle?

- Nie jest. - przytakuję - Nie licząc Newtona, któremu kiedyś przetrącę kilka kości... - dodaję, zgrzytając nieco zębami
Za Mikem Newtonem nigdy nie przepadałem. To znaczy odkąd zjawiła się Bella, bo wcześniej nie dostrzegałem nawet jego istnienia. Podejrzewam, że jest zwykłym nastolatkiem, który przy bliższym poznaniu mógłby okazać się dość przyjemny. W miarę. Ale jego myśli, krążące wokół Belli, działają mi na nerwy! Nawet teraz, kiedy wydawałoby się, że jest zajęty rozbawianiem swoich koleżanek, zerka ukradkiem w tę stronę. A jego myśli wyprowadzają mnie z równowagi.

- Co znów? - Bella pochmurnieje - Ciągle odgrażasz się na Mike'u.
- Bo ciągle mnie irytuje. - oznajmiam spokojnie, chociaż z nutą gniewu w głosie
- Czym? - potrząsa głową i wzdycha z rezygnacją
- Swoimi myślami. - marszczę brwi, kiedy dociera do mnie kolejna porcja, Jak ona ślicznie wygląda z takimi roztrzepanymi włosami. Są na pewno bardzo miękkie. I pachną truskawkami
Ja wiem, że włosy Belli pachną truskawkami. Nie podoba mi się ani trochę, że Mike Newton również to wie! To oznacza, że zbliża się do mojej Belli na niedopuszczalną odległość, która pozwala mu wąchać jej włosy. A może nawet dotykać jej skóry... Ta myśl rozdrażnia mnie jeszcze bardziej, aż na dnie gardła formuje się zaborcze zwierzęce mruknięcie.
- Niby jakimi? - patrzy na mnie powątpiewająco, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, jak inni chłopcy o niej myślą
Wmawia sobie czasami to irracjonalne przeświadczenie, że wolą modne i bardzo głośne dziewczyny, jak Jessica. Oh, gdyby tylko poznała choćby połowę męskich myśli z pierwszego dnia, gdy się tutaj pojawiła. Była sensacją na miarę zstąpienia Venus z Milo. Nadal jest. Ale na szczęście w moich ramionach, nie cudzych.
- Podobasz mu się. - ujmuję to najprościej i najkrócej, a i tak ledwo mi to przechodzi przez gardło z irytacji
- Podobam? - wygląda na zdumioną bardziej niż wcześniej - No cóż... To... miłe. Miłe, chociaż momentami natarczywe. - przewraca oczami, najwyraźniej przypominając sobie kilka z oczywistych zaczepek Mike'a, jak ta próba zaproszenia jej na bal

Z mojego gardła wydobywa się kolejne mruknięcie dezaprobaty. Kiedy ją zapraszał, czy raczej kiedy cała kolejka chłopaków, ją usiłowała zaprosić, jeszcze nie byliśmy razem. A mimo to sama myśl o tym, drażni mnie. Jako wampir mam chyba zanadto wykształcone instynkty terytorializmu. Albo po prostu to sama Bella wpływa na mnie tak... zaborczo. Najchętniej w ogóle nie wypuszczałbym jej ze swoich objęć. Przez dziewięćdziesiąt lat bycia wampirem wobec nikogo nie czułem się tak przywiązany, tak bezradny i jednocześnie tak szczęśliwy. Szalenie szczęśliwy, jakbym stał każdego dnia w pełnym słońcu, z ciepłem na twarzy, z bijącym sercem. Co zaskakujące, naprawdę czuję momentami, jakby przepływała przeze mnie tętniąca krew, a moje martwe serce biło statycznym rytmem.
- No co? - Bella przesuwa na mnie wzrok, słysząc moje pomruki - To, że mu się podobam to nic takiego. Przecież nie myśli o mnie w kategoriach "będę brał cię w aucie".
Samo sformułowanie ciśnie na moje usta śmiech. Kiedy jednak przyłożyć ten szablon do wszystkich myśli Newtona, które zebrałem z tych paru tygodni, wcale nie jest to takie zabawne. Spoglądam na Bellę wymownie, nie mówiąc ani słowa.
- Co?! - jej źrenice rozszerzają się, a usta otwierają w niemym zdumieniu - Będzie brał mnie... znaczy, ma takie myśli? - jej chyba nigdy do głowy nie przyszło, że hormonalnie nabuzowany nastolatek może w ten sposób o niej myśleć, że ktokolwiek by mógł - Ugh... - krzywi się nagle z obrzydzeniem - Świetnie. Teraz nie zbliżę się do niego na odległość dwóch metrów. Fuuuj!

Tym razem nie powstrzymuję śmiechu. Nie tylko rozbawienia, ale jest w tym też spora dawka zadowolenia, że myśl o Mike'u odrzuca ją z taką siłą. Nawet wampiry mają swoje męskie ego, a moje właśnie zostało usatysfakcjonowane. Ta studząca zmiana tematu podziałała efektywnie na wcześniejsze stłumienie kontroli. Teraz jednak mój wzrok ponownie odnajduje twarz Belli, z zafascynowaniem śledząc odbicie własnych złotych oczu w jej tęczówkach. Ostrożnie przechylam ją ku sobie, uważając przy tym by nie przesunęła się zbyt blisko. Pochyla głowę, a nasze czoła stykają się ze sobą. Czuję jej palce wędrujące znów po moich ramionach, lecz tym razem wsuwające się pod kołnierzyk kurtki.
- Bella - mruczę jej imię karcącym tonem, jeśli zaraz nie przestanie, będę musiał ją znów odsunąć
- Cicho - marudzi niezadowolona, ale posłusznie wyjmuje palce spod mojej kurtki

Wzdycha, a słodki smak, który jeszcze nie tak dawno czułem na własnym podniebieniu przemyka tuż pod moim nosem. Orzechowe tęczówki ciemnieją jeszcze bardziej, stając się niemal tak czarnymi jak u wygłodniałego wampira. Nie są jednak tak zdeterminowane. Błyszczą ciepłymi iskrami, które toną w moim własnym wzroku. Mój oddech mimowolnie uwalnia się spomiędzy moich ust, co powoduje, że Bella mięknie jeszcze bardziej. Przez jej ciało przetacza się dreszcz, wtórujący cudownemu dźwiękowi gorącej krwi, szemrzącej szybciej w jej żyłach. Przechyla głowę nieznacznie, próbując sięgnąć ustami do moich. Wiem to doskonale, a jednak nie próbuję jej jeszcze powstrzymać. Myśl o miękkich wargach, poddających się z taką ufnością moim własnym... Trzymamy się jednak te kilka granicznych milimetrów od siebie. Bella czeka na mój ruch, w obawia, że jeśli ona sama spróbuje, powstrzymam ją.
- Oszaleję przez ciebie. - szepczę, zaczepiając dolną wargę własnymi ustami
- Oszaleję, jeśli mnie nie pocałujesz - ciche, rozpaczliwe jęknięcie przyprawia mnie o stan bliski obłędu, który nęci wszystkie zmysły, instynkty i mięśnie, by dać się ponieść
- Już cię całowałem. - próbuję znaleźć drogę ucieczki, byle nie dać się sprowokować tej słodkiej synchronizacji kruchego ciała i rozkoszy kipiącej krwi
- Mało... - wzdycha, gdy moje dłonie samoistnie wślizgują się pod jej kurtkę

- Jutro będzie jeszcze trudniej. - otrząsam się ze stanu upajania jej zapachem i wyjmuję powoli dłonie spod jej kurtki
- Trudniej? - Bella nie do końca jeszcze wraca świadomością do rzeczywistości, zbyt zatopiona w moich oczach i łaknąca bliskości
- Mnie będzie trudniej. - wyjaśniam, delikatnie odsuwając ją od siebie
Tym razem zsuwam ją ze swoich kolan, aż siedzi grzecznie na ławce, którą sobie przywłaszczyliśmy we dwoje. Pozwalam jej palcom sięgać do mojej kurtki, w którą wczepia się niemal kurczowo, jakby wciąż protestując. Odgarniam dłonią jej włosy, przesuwając palce po ciepłym, rumianym policzku.
- Dzisiaj, po całym dniu przebywania z tobą, prawie zobojętniałem na twój zapach. Nie, nie zobojętniałem. Ale wsiąknął we mnie tak, że jestem w stanie się kontrolować. Tego wieczoru... byliśmy, jesteśmy tak blisko... Jutro, po paru godzinach rozłąki z tobą, będę musiał zaczynać wszystko od nowa.
- Więc nie rozstawajmy się. - mówi wprost, tonem nie rozmarzonym, ale bardzo potrzebującym

- Chętnie. - zaśmiewam się - Zakujesz mnie w kajdany? Jestem ciekaw, co powiedziałby na to Charlie. - uśmiecham się jeszcze szerzej, kiedy Bella mamrocze pod nosem coś niezrozumiałego o swoim ojcu - Charlie, którego jeszcze nie poznałem.
Wiem, że Bella stawia czynny opór na myśl o poznawaniu mnie ze swoim ojcem. Do końca nie wiem, dlaczego. Czy boi się tego, co ja o nim pomyślę, czy raczej jak on może zareagować na moją obecność?

- I całe szczęście. - burczy niezadowolona
- Dlaczego? - udaję urażonego, chociaż może rzeczywiście odrobinę jestem draśnięty - Wstydzisz się mnie przed Charliem?
- Co? Nie! - zaprzecza od razu - Nie! Tylko... - wzdycha dramatycznie - Wiesz, nastolatka przedstawiająca ojcu swojego pierwszego chłopaka... Charlie ma broń...
Wybucham śmiechem. Coś mi się obiło o uszy i w kilku filmach miałem okazję zobaczyć ten syndrom troskliwego ojca, drżącego o swoją córkę. Osobiście nie miałem nigdy do czynienia z taką sytuacją, więc wydaje się ona dla mnie jedynie zabawnym przestrachem. Co nie znaczy, że nie zależy mi na tym, żeby Charlie Swan mnie polubił i zaakceptował u boku swojej córki. Musi zaakceptować, bo bynajmniej nie zamierzam jej opuszczać. Nigdy.
- Bello, Charlie z pewnością nic mi nie zrobi. - zapewniam ją - Jestem chyba w miarę kulturalny i dobrze wychowany, jak na wampira, nie sądzisz?
- Wiem. Tylko... - ponownie jakieś "tylko" słyszę z jej ust, tym razem ucieka spojrzeniem na bok, jakby krępowała ją lub denerwowała myśl, krążąca po jej głowie - Charlie bardzo lubi Jacoba Blacka. I czasami mam wrażenie, że wolałby jego uważać za mojego chłopaka. - krzywi się niezadowolona - Boję się, że będzie przez to do ciebie nastawiony anty.
- Bello, myślę, że niepotrzebnie osądzasz Charliego z góry - mówię spokojnie, chociaż myśl o Jacobie Blacku, jak i o innych Quileutach nie napawa mnie zadowoleniem - Daj mu szansę. I mnie też. - ujmuję jej twarz w swoje dłonie - Może w ten weekend? Przed meczem?

- Jakim meczem? - unosi na mnie zdumione spojrzenie
- Baseballa. - uśmiecham się łobuzersko - Alice przewiduje, że będzie w weekend burza, więc będziemy mogli zagrać.
- Gracie w czasie burzy? - marszczy brwi, nie widząc w tym najmniejszego sensu
- Sama zobaczysz. - mrugam do niej - Zatem, Bello?
- Nie odpuścisz, prawda? - wzdycha, a widząc mój uparty uśmiech potrząsa głową z rezygnacją - Dobrze. Niech będzie.

~ * ~



Genevive



Odkładam pastel na metalowe wieczko, po którym walają się inne nadszarpnięte i zużyte kolory. Ignoruję płynący z wieży smutny alt Amy Lee, nie ściszając jej ani o ton, bo uznaję, że wcale nie jest zbyt głośno. Nie wycieram nawet dłoni, kierując się niechętnie w stronę drzwi, do których właśnie ktoś puka. Co jest dość zaskakujące, bo raczej nie powinnam się tutaj spodziewać żadnych gości. Jeśli to jacyś kolejni fanatycy religijni, na których zdarzało mi się już trafiać, wepchnę im tę ich Biblię do gardeł! Nigdy nie byłam szczególnie wierząca, a przez dziesięciolecia raczej nie zmieniło się to we mnie. Jestem w stanie tolerować fakt, że ktoś sobie wierzy w Boga i zbawienie, ale czy łaskawie ci ludzie mogliby dać spokój mojej duszy? W tak małym miasteczku, jak Forks, mogłabym się jeszcze spodziewać wizyty nader uprzejmej sąsiadki z ciasteczkami, ale na szczęście do mojego nieco odosobnionego domu mają daleko wszyscy mieszkający w urokliwym skupisku mieszkalnym. Otwieram więc drzwi z zaciekawieniem, a to, kogo widzę na progu, odbiera mi mowę na kilka sekund. Tego się nie spodziewałam. A jeśli nawet, to nie w formie ludzkiej, uprzejmej i pukającej do moich drzwi.

Piękna wampirzyca o posągowej smukłej sylwetce, która jeszcze za życia wprawiała mnie w kompleksy. Nawet w tak prostych ciuchach, jak dżinsy i czerwony kaszmirowy sweterek, wygląda powalająco. Miękkie loki złocistych włosów kaskadą opadają na jej plecy. Automatycznie chcę skrzywić swój nosek, jak zawsze robiłam porównując siebie z nią. Trudno się z nią nie porównywać, jeśli się jest kobietą. My kobiety już chyba tak mamy, że zawsze, nawet będąc rzekomo perfekcyjną wampirzycą, doszukujemy się w sobie mankamentów. Albo to ja jestem tak wypaczona. Cóż...

Niemniej jednak, mrugam zaskoczona. W pierwszym odruchu przychodzi mi na myśl, że coś się stało! Coś bardzo złego. Ale przecież co mogłoby się stać? I dlaczego akurat tak spokojnie by tu stała i pukała do moich drzwi, gdyby sytuacja była alarmowa? Właściwie nie mam powodu, aby sądzić, że w ogóle zostałabym poinformowana o wszelkiego rodzaju katastrofach w rodzinie Cullenów. Powinnam sobie dzień w dzień przypominać, że nie jestem częścią tej rodziny. Może jednak w jakimś aspekcie, dawnego sentymentu czy solidarności wegetariańskiej, w niektóre sprawy by mnie zaangażowali. O ile potrzebowaliby mojej obecności i pomocy. Mierzę Rosalie podejrzliwym wzrokiem. Przyznam szczerzę, że ją odrobinę skanuję, dla upewnienia się o wszelkich oznakach stresu czy pobudzenia nerwowego. Lecz Rosalie jest w pełni opanowana i zimna, jak zawsze, gdy jest w sobą.
- Rosalie - wypowiadam jej imię ostrożnie, nie do końca jestem pewna czy za chwilę nie rzuci się na mnie wściekle
Pozornie wydawałoby się, że jesteśmy na stopie pokojowej. Hm, właściwie jesteśmy. Ale poza obopólnym tolerowaniem się, nie łączy nas raczej nic. Wiem, że czasami z perspektywy obiektywnych obserwatorów wygląda to, jakbyśmy chyba się nawet lubiły. Może przyjaźniły. W jakimś stopniu Rosalie pozwala mi zbliżać się do siebie niemal na taki emocjonalny krótki dystans, który jest dozwolony jedynie Emmettowi. Przynajmniej bywało tak kiedyś, gdy jeszcze z nimi mieszkałam i żyłam. Nawet Edward nie miał takiego wglądu w jestestwo Rosalie. Czy ja ją dopuszczałam do siebie w odwzajemnieniu? W pewnym stopniu tak. Bądź co bądź, łączą nas podobne... doświadczenia...
- Genev... - gryzie się szybko w język i poprawia - Gene.
Aha, czyli przychodzi w pokoju, skoro stara się nie irytować mnie już samym dźwiękiem mojego imienia, którego chyba nie polubię do końca wieczności.

- Mogę wejść? - pyta łagodnie, ale w jej tonie wyczuwalne są te zimne sopranowe tony, które towarzyszą jej nawet, jeśli się śmieje
- Pewnie. - wzruszam ramionami - Zwykle, gdy miewam do czynienia z wampirami, nie obchodzi ich pukanie do drzwi, tylko pakują się oknami do środka.
Właściwie nigdy nie miewam gości, nawet wampirzych, gdziekolwiek bym nie była. Zdarzało się, że na jakiś czas kontaktowałam się z innymi wampirami, ale nie pałaliśmy do siebie zbyt wielką sympatią.
- Jeszcze nie rozpakowana? - Rosalie ze zdumieniem przygląda się kilku kartonom, odepchniętym pod ścianę w salonie
Nie tylko ich nie rozpakowałam, ale nawet nie rozcięłam ciemnobrązowej samoprzylepnej taśmy, którą to wszystko pozaklejałam. Biorąc pod uwagę fakt, że jestem tutaj już od trzech prawie tygodni, a jako wampir nie sypiam w ogóle, rozpakowałabym to wszystko w przeciągu jednej nocy. Jakiś instynkt samozachowawczy kazał mi jednak pozostawić sobie jakiekolwiek wyjście awaryjne, na wypadek, gdybym jednak poczuła impuls ucieczki z Forks. Spowodowany czymkolwiek, ale wydzierający się głosami w mojej głowie, żebym odjechała jak najdalej od nich. Przyznaję, że przez pierwszy tydzień co dnia w napięciu wyczekiwałam aż mój organizm odczuję falę napięcia, które momentalnie popchnie mnie do ucieczki i pozostawienia Cullenów w niepamięci. Żadna jednak z takich fal, ani nawet najmniejszych ciarek, nie przebiegła przez moje ciało...

- Jak widać. - znów wzruszam ramionami, nerwowo odgarniając włosy za uszy
- Chyba nie planujesz wyjechać? - mruży swoje kocie oczy, przewiercając mnie niezadowolonym spojrzeniem na wskroś
- Gdybym cokolwiek zaplanowała, Alice wiedziałaby o tym wcześniej ode mnie samej. - przewracam oczami wymownie
Momentami czuję się przez zdolności Alice, jak na smyczy. Było tak dawno temu, gdy z nimi mieszkałam, jest tak teraz, kiedy odnawiamy nasze znajomości. A przez pięćdziesiąt lat samotności oduczyłam się tego, że jestem w jakimś stopniu pod obserwacją. Bo niby dlaczego mieliby się przejmować moimi planami i zamiarami? Z drugiej jednak strony, chociaż jest to denerwujące, chwilami sprawia, że się uśmiecham, bo czuję jakby im zależało.
- Nie uciekniesz? - jej twarz rozjaśnia się nieznacznie
- Na razie nie planuję. - odnoszę dziwne wrażenie, że z mojego ewentualnego osiedlenia się tutaj jest zadowolona bynajmniej nie ze względu na mnie samą - Czego chcesz Rosalie? - wiem, teraz już mam pewność, że nie sprowadziła jej tu tęsknota czy towarzyskość

Piękna blondynka wyprostowuje się i unosi dumnie głowę. Nie odpowiada od razu na moje pytanie, ponownie omiatając cały mój dom oceniającym spojrzeniem. Wiem, że daleko temu wystrojowi do eleganckiego kunsztu Cullenów, ale nie miałam nawet ochoty się jeszcze tu urządzać na dobre. Ciągle łudzę się, że głos zdrowego rozsądku każe mi wyjechać którejś nocy. Rosalie siada na brzegu kremowej kanapy, przyjmując stoicką nieco sztywną postawę. Bystry wzrok skanuje milimetr po milimetrze wszystko dokoła, jakby nie mogła się napatrzeć lub doszukiwała czegoś, co ją usatysfakcjonuje, czegokolwiek poszukiwała.
- Malujesz? - unosi brwi, zauważając moje zużyte pastele i szkice na sztalugach
- Raczej próbuję. - w mgnieniu oka siadam obok niej - Nie jestem artystycznie uzdolniona, jak ty czy Edward. - Rosalie jest o wiele bardziej utalentowana w malarstwie i muzyce niż jej brat
- Hm. - przygląda się dłuższą chwilę rysunkowi, który właśnie tworzyłam - Nie idzie ci tak źle.
Cóż, próbuję nauczyć się rysowania od jakiś dwudziestu lat, więc może udało mi się w miarę rozwinąć na przełomie tych lat. Mnie samej jednak nie zadowalają te bohomazy, jakie z nudów od czasu do czasu naszkicuję. Nie ma we mnie i w moich rysunkach nic, co pociągałoby mnie samą. Sztampowe krajobrazy, czasami portrety wampirów, jakich spotkałam. Lecz nie wszystkich... tych najważniejszych nie ma i raczej nie będzie pośród moich prac. Boję się choćby unieść dłoń, by namalować którekolwiek z nich... z Cullenów.
- Rosalie. - wzdycham niecierpliwie - Wiem, że nie przyszłaś w towarzyskie odwiedziny. Nie obrażaj mojej inteligencji, proszę. - mówię to łagodnie, nawet nieco zawiedziona
Jaką niesamowitą ciepłą odmianą byłoby, gdyby Rosalie wyciągnęła ku mnie dłoń nie tylko w geście litości i porozumienia, które łączy nas na płaszczyznach krwawych, okrutnych doświadczeń z poprzedniego życia.

- Mam powyżej dziurek w nosie Belli Swan. - zgrzyta ostrymi zębami, krzywiąc się z niezadowoleniem

Aha. Nie wiem czy powinnam była się tego domyśleć, czy nie, ale w każdym razie nie jestem tym szczególnie zaskoczona. Prawie w ogóle. Niespodzianką byłoby, gdyby Rosalie traktowała tę dziewczynę ciepło. Swoim chłodem i dystansem nie wyróżnia jej w żaden sposób. Przesuwam po niej uważne spojrzenie. Czy to, że nie lubi Belli Swan wynika wyłącznie z jej skostniałych, wsiąkniętych bardzo głęboko przyzwyczajeń, by nie darzyć sympatią nikogo obcego? Rosalie nie tylko nie toleruje ludzi, ale również za innymi wampirami nie przepada. Jest wokół niej tak silna bariera dystansu, że wszyscy sami wolą nie zbliżać się do niej. Wiem, że wytworzyła ją wokół siebie po tym, co ją spotkało. Kiedyś była normalną, ciepłą dziewczyną. Nawet nieco naiwną. A może tak bardzo... krzywda, której doznała jest po stokroć gorsza od mojej własnej, zawsze tak uważałam. Choć moja działa się co dnia przez kilkanaście lat życia, a jej jedynie jedną piekielną noc. Ta noc miała o wiele silniejszy wydźwięk na niej niż lata życia z potworem pod jednym dachem. A jednak ta ostrożność w kontaktach i unikanie wobec bólu nas łączy, solidaryzuje w cichym przymierzu. Nawet jeśli same wobec siebie zachowujemy się zimno i nieprzystępnie. Jest i była tak piękną młodą dziewczyną, która w swoim życiu mogła mieć wszystko. Miała narzeczonego, który pozornie tak bardzo się starał, a okazał się być potworniejszy niż którykolwiek z wampirów. Skrzywdził ją, złamał, sponiewierał, zrujnował całe życie, jakie mogła przed sobą mieć. Którego ona od tamtej pory żałuje, które opłakuje. Nigdy nie zarzucała Carlisle'owi, że ją uratował i przemienił, lecz wszyscy wiemy, że wolałaby prowadzić życie śmiertelniczki.

To pierwsze, co nas różni. Ona tak bardzo by chciała znów mieć życie śmiertelne, nawet po tamtej tragedii, przez jaką przeprowadził ją tamten drań ze swoimi wypaczonymi kumplami. A ja nigdy nie chciałabym wracać do tamtej rzeczywistości. W jakikolwiek sposób, z jakimikolwiek rozwiązaniami. Egzystencja wampira jest tym życiem, w którym się odnajduję i które przesyca mnie szczęściem, jakiego nie dawało mi bicie serca ani nabieranie oddechów.

Bella musi oddziaływać na Rosalie niczym płachta na byka i niekoniecznie ma to związek z zazdrością o Edwarda. Ba, to prawdopodobnie nie ma najmniejszego znaczenia! Rosalie kocha Emmetta bardziej niż cokolwiek w świecie, chociaż wiadome jest dla mnie, że dawno temu Esme liczyła, że ta śliczna gwiazdka skupi na sobie uczucia Edwarda. Tego nie potrafiła uczynić żadna wampirzyca, nawet te najśliczniejsze siostry Tanyi. Udało się to niepozornej śmiertelnej dziewczynie. Przeczuwam, że właśnie ta śmiertelność najbardziej mierzi Rosalie. Wspomnienie jej własnego życia, zazdrość o tętno, o możliwości. A Bella wydaje się być tak bardzo zakochana w Edwardzie, do stopnia w którym żadne z poświęceń nie jest granicą. Nie umiem czytać w myślach, lecz jestem bardziej niż pewna, że Bella bez wahania odda swoją śmiertelność, by móc być z Edwardem. Dobrowolnie odda życie śmiertelniczki, którego Rosalie tak bardzo łaknęłaby dla siebie.
- Rozumiem, że nie lubisz Belli. - jak mówiłam, nie jestem tym zaskoczona
- Powiedzmy. - prycha lekko ostentacyjnie
- Cóż... Edward ją lubi. - podciągam jedno kolano pod brodę - To chyba powinno ci wystarczyć, by przynajmniej próbować ją tolerować.
- Toleruję ją. Na odległość. - wbija wzrok w rozpoczęty przeze mnie rysunek - Jest śmiertelną dziewczyną, nie powinna mieszać się do naszego świata.
- Kiedyś to samo mówiłaś o mnie. - wyginam kąciki ust w delikatnym uśmiechu

Rosalie gwałtownie wbija wzrok we mnie, mrużąc wściekle oczy. Dostrzegam napięcie większości neuronów i poruszanych przez nie mięśni. Zesztywniała momentalnie, jakbym ją czymś uraziła. Wytknięcie jej, że nie przepadała za mną gdy żyłam i poparła moją przemianę jedynie ze względu na to, co przechodziłam z ojcem. Rosalie poczuła może nić porozumienia, sympatii czy współczucia, a to skłoniło ją do przyjęcia mnie w grono wampirycznego świata.
- To nie to samo. - słowa wytaczają się lodowym strumykiem spomiędzy jej warg - Twoje życie było na granicy, jak moje, jak Edwarda, jak Esme. Jak nas wszystkich. Nie popierałam Edwarda, kiedy bawił się w twojego zbawiciela, gdy żyłaś. Ale w momencie kiedy umierałaś... Priorytety zmieniły swój status. - oświadcza to wręcz z dumą - A Bella Swan w pełni świadomie związuje się z niebezpiecznym drapieżnikiem, któremu chce oddać swoje śmiertelne życie. To akurat jest idiotyzm, a nie zmiana priorytetów!

Teraz to ja mrużę oczy, łypiąc na nią podejrzliwie. Swoich przemyśleń wobec Belli raczej nie ukrywała, sama słyszałam jej wielokrotne parsknięcia na wspomnienie ukochanej Edwarda. Co oczywiście jego samego doprowadzało do białej gorączki. Gdyby jej nastawienie miało być tajemnicą, którą potrzebowała się podzielić... ale to żadna tajemnica.
- Odnoszę wrażenie, Rose - uśmiech z mojej twarzy znika, ton głosu chłodnieje niezadowoleniem, które wywołuje we mnie nastawienie wampirzycy - Że chcesz we mnie odnaleźć sprzymierzeńca przeciwko Belli Swan.
- Nie lubisz jej. - oświadcza spokojnie, jakby potrafiła odczytać moje myśli i intencje
- Nie lubię. - przytakuję - Wiesz, że nie lubię ludzi z reguły. Ale nie zamierzam traktować jej, jak wroga publicznego numer jeden. Nie mogłabym.
- Dlaczego? - przechyla głowę nieco na bok
Tym razem w jej tęczówkach tli się zaciekawienie, nie hardość. Mam wrażenie, że Rosalie, chociaż rozumiała moje postawy wobec ludzi, doświadczała kiedyś podobnych krzywd, jednak nigdy do końca nie umiała mnie rozgryźć. Nie wszystkie moje postanowienia rozumie i akceptuje. To dość zabawne, bo muszę w takich chwilach przypominać Edwarda. Wszyscy Cullenowie mają zazwyczaj problem z odczytaniem jego intencji.
- Myślę, że Bella nie jest taka zła, jak na śmiertelniczkę. - mówię łagodnie, nie wiem czy zmiana w tonie Rosalie mnie uspokaja czy kojące nuty Evanescence nieustannie płynące z głośników - Jest całkiem zabawna... z tą swoją niezdarnością. Nie udaje kogoś, kim nie jest. To rzadka cecha u nastolatków w obecnych czasach. - nieznacznie się uśmiecham - Podejrzewam, że przy bliższym poznaniu da się ją polubić. Co nie oznacza, że będę ją lubić. - bo ja nikogo nie lubię, nikogo z ludzi w każdym razie - Poza tym, jest inny, najistotniejszy argument.

- Jaki? - marszczy brwi, widocznie nie dostrzegając tego najbardziej ważnego
Możliwe, że jedynie ja mam tak dziwnie ustawione perspektywy, których inni nie są w stanie pojąć, ani nie biorą pod uwagę. Tak, jak Edward nie pomyślał o przyczynie mojego ratunku dla Belli. Tak prosty powód, który wiele wyjaśnia. W przypadku Belli Swan powód jest jeszcze prostszy, a w moich oczach najbardziej oczywisty. Ale dlatego, że ja go znam, że nieustannie mnie nurtuje i przeszywa niemal całą moją egzystencję. Wydaje mi się, że inni go nie dostrzegają. I dobrze, to dla mnie ulga, jeśli byłam w stanie od tak wielu lat ukrywać to w sobie.

- Edward. - wzdycham lekko - On ją kocha. Naprawdę ją kocha i mu na niej zależy. Dla mnie to wystarczający powód do tego, by nie potrafić jej znienawidzić. Inaczej musiałabym też nienawidzić samą siebie.

- Tym bardziej. - Rosalie nagle szczerzy szereg swoich bialutkich ostrych zębów
- Co, tym bardziej? - mrugam lekko zdezorientowana
- Od zawsze ci na nim zależy. Na Edwardzie. W bardziej niż przyjacielski sposób, prawda? Twój wzrok niemal zawsze śledził jego ruchy. Cokolwiek by się nie działo, popierałaś jego decyzje. Wiesz, na początku myślałam, że to wynika z czystej lojalności. Uratował cię, przemienił, więc ślepo za nim brniesz. - potrząsa głową z niedowierzaniem - Do tej pory myślałam, że to właśnie dlatego. Ale teraz już wiem, że ty... kochasz go.
Kocham Edwarda. To najbardziej prosta z prawd, jakich w całym swoim wampirzym życiu się nauczyłam. A uczyłam się jej przez wiele lat, akurat tych, gdy nie było go przy mnie. O tym, że byłam nim zauroczona jeszcze za życia, wiedziałam już wtedy. Tego, jak się zaczęła pogłębiać ta zależność, nie dostrzegałam. Dopiero długie lata samotności, przynoszące niemal co noc jego obraz do mojej pamięci, uświadomiły mi coś tak oczywistego. I bolesnego. Nie wiem dlaczego, ale kochanie Edwarda jest jedynym bólem, jaki jestem w stanie odczuwać. I jest to ból obezwładniający.
- Rosalie - wzdycham ciężko, opierając czoło o kolano a włosy zasypują całą moją twarz - To, że kocham lub nie kocham Edwarda ma tutaj niewiele wspólnego. Po prostu mu ufam. Ma dobry osąd w kwestii zarówno wampirów, jak ludzi. Jeśli uważa, że ona jest warta tego wszystkiego, to nie zamierzam go jeszcze bardziej pogrążać. - odchylam głowę, spoglądając na nią poważnie - Zwłaszcza, że nie mam do tego najmniejszego prawa. Nie zapominaj, że nie jestem częścią waszej rodziny, nie powinnam się w to w ogóle wtrącać.
- Daj spokój. - przewraca oczami ostentacyjnie - Od początku byłaś częścią rodziny. Tylko potem uciekłaś, ale to nie znaczy, że się ciebie wyrzekliśmy. - ona mówi to całkiem poważnie, bez zdawkowej litości czy przekąsu - My cię stworzyliśmy, uczyliśmy, dbaliśmy. A ty zawsze byłaś lojalna. Czasami angażowałaś się w naszą rodzinę bardziej niż ktokolwiek z nas, bardziej niż sama Esme. Byłaś naszym oczkiem w głowie. Zwłaszcza w głowie Edwarda. - spogląda na mnie wymownie, ale udaję, że nie dostrzegam tej próby manipulacji - Kto wie, jak cała historia by się potoczyła, gdybyś nie zerwała wtedy z nami kontaktów. Może teraz nie istniałaby nawet kwestia Belli Swan.

- Nie. - potrząsam głową
Zawsze istniałaby kwestia Belli Swan. Takie odnoszę wrażenie. Głęboko odczuwane w środku duszy i ciała przeczucie, że Bella tak czy siak pojawiłaby się. Na tym etapie egzystencji czy na innym, ale w pewnym momencie Edward odnalazłby swoją Bellę, a wtedy ból mógłby stać się o wiele bardziej przytłaczający. Skoro jednak nie było mi nigdy dane nawet skosztować tego najmocniejszego z uczuć, nie muszę przejmować się gorzkim posmakiem utraty.
- Edward musiał się w niej zakochać. Właśnie w niej. - co zadziwia mnie samą, mój głos wcale nie jest rozgoryczony - Nie wierzę w przeznaczenie i inne bujdy dla romantyczek. Ale sądzę, że oni musieli się spotkać. Z jakiegoś irracjonalnego powodu, którego nie wyjaśni żadna nauka, po prostu musieli. I to rozwija się tak, jak powinno. Edward nigdy mnie nie kochał. Nie tak, jak chciałabym tego w najśmielszych marzeniach. Wszyscy myśleliśmy, on sam zresztą tak myślał, że nie jest zdolny, by w kimkolwiek się zakochać. Nawet nie wiesz, jak czasami zazdrośnie patrzył na ciebie i Emmetta czy Alice i Jaspera. Zazdrościł, że łączy was coś tak głębokiego. A jednak nie skłonił się ani ku mnie, ani ku żadnej innej wampirzycy. Trafiło go dopiero przy Belli. - czuję, jak moje usta wyginają się w uśmiechu - Ona musi być niesamowita, skoro sprawiła, że nasz Edward poczuł po raz pierwszy od stu lat, silne, mocno ludzkie uczucia. On przy niej żyje. I nigdy nie ośmieliłabym się w jakikolwiek sposób mu tego zakłócić. Wiem, ze Bella jest jego oczkiem w głowie. A skoro jest tak ważna dla niego, stała się również ważna dla mnie.

Rosalie rozchyla usta, by coś powiedzieć, zapewne jakiś kontrargument lub wdać się w polemikę z moimi własnymi odczuciami. Nie pozwalam jej jednak nawet na jedno słowo.
- Zrozum... ja zawsze będę po stronie Edwarda, nigdy przeciw niemu. Choćby pakował się dobrowolnie w ramiona śmierci, nie stanę przeciw niemu.


~ * ~


Genevive

Według autorki tak brzmiałaby kołysanka Gene Kołysanka Gene ;]

Chichoczę pod nosem, wspinając się między drzewami pod górkę. A mnie chichotanie zdarza się niezwykle rzadko. Właściwie... nie chichotałam od siedemdziesięciu lat! Zaśmiewam się czasami, ale dziecięcego niemal chichotu nie słyszałam na własnych ustach tak dawno.

Tej nocy z nudów krążyłam sobie po Forks, nie mając ochoty oddawać się rozmyślaniom, które wkrótce mnie pogrążą w jakąś depresyjną otchłań, jeśli nie wezmę się w garść. Wyjście na zewnątrz jest moim zdaniem idealnym wyborem. Przechadzałam się początkowo po uliczkach Forks. Wymiecionych, cichutkich, o trzeciej nad ranem nikt się tam nie plątał. W tym miasteczku nie ma chyba nikogo, kto bez naprawdę ważnego powodu wyszedłby z domu po godzinie pierwszej czy drugiej w nocy. Nie liczę nastolatków, ale ponieważ żadna impreza nie była akurat organizowana i oni udają grzeczne aniołki, pociechy swoich rodziców. Gdy wydało mi się, że już na pamięć poznałam te wszystkie krótkie uliczki, zaczęło mnie nudzić spacerowanie. Po mieście. Ale ciemne tonie lasu jawią się nieustannie ciekawie. Nie wiem, może to wynika z drapieżnej natury, jaką niesie ze sobą bycie wampirem, lecz po prostu uwielbiam mroczne kręte ścieżki między gęsto usianymi pniami drzew. Dlatego szybko moje nogi odnalazły sobie trasę w licznych laskach, otaczających Forks. Aż doprowadziły mnie do tej części zieleńca, który rozkłada się bardzo blisko domostwa Cullenów. O braku uprzejmości i taktu mowy nie ma, bo przecież doskonale wiem, że oni też nie śpią. Zwolniłam jednak tempo, dając samej sobie jeszcze możliwość do odwrotu i ucieczki, zanim wproszę się "na śniadanie".

Jednak z każdym kolejnym krokiem zaczęło zmieniać się powietrze i tylko bardziej mnie nęciło, żeby o świcie być z nimi. W Forks jest zawsze chłodno i deszczowo, dlatego wampirom jest tutaj tak wygodnie. Tutejsza pogoda miewa też zachwiania o wiele bardziej zabawne i przyjemne, które zawsze przypominają mi stare dobre czasy w Denali. Wiatr niemal całkowicie ustał, kołysząc się odrobinę mroźnym powiewem. Ciemnogranatowe chmury, które godzinę temu zaczęły jaśnieć i szarzeć, przecinane wstającym słońcem, które i tak zza nich nie wyjdzie. Teraz ich szarość staje się niemal iskrząca bielą, gdzieniegdzie przetykana słodkawym różem. Wciągam powietrze głęboko do płuc, elektryzujący chłodny zapach wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Nie ma wątpliwości, że za chwilę zacznie padać śnieg! Podejrzewam, że na długo nie spadnie, jedynie na kilka godzin, które odbiją się białym szaleństwem wśród nastolatków. Ale i mnie jakoś podoba się myśl o białym zimnym puchu. A może raczej połączenie tej białej okazji z wizytą u Cullenów tak mnie nastraja. Zawsze z nimi i naszymi bitwami śnieżnymi kojarzą mi się te srebrzyste płatki spływające z nieba.

Powstrzymuję chichot, który ciśnie mi się na usta, gdy dostrzegam zza kurtyny drzew dom Cullenów. Na szerokim tarasie stoją Emmett i Rosalie, delikatnie się obejmując i podszeptując coś sobie. Bardzo rzadko można ich przyłapać w tak czułym, intymnym uścisku. Owszem, chadzają objęci, ale ze swoim zaangażowaniem ukrywają się przed światem. Moment wybrałam idealny, bo właśnie pierwsze białe kruszynki zaczynają spływać z nieba, nabierając tempa i gęstości z każdą kolejną minutą. Cierpliwie czekam, przycupnięta za drzewem. I nie, nie czekam na to, aż się przestaną w siebie wtulać, by nie przerwać im tej słodkiej chwili. Moja przewrotność nie może się doczekać grubszej warstwy śniegu, bym mogła ją zebrać i uformować pierwszy po siedemdziesięciu latach śnieżny pocisk. A potem przerwać im sielankę... Zakrywam dłonią usta, żeby nie zacząć chichotać na samą myśl o tym, jaką Emmett będzie miał minę, gdy zorientuje się, co go tak ożywczo trzepnęło. Korzystam z okazji i przesuwam wzrok po całej okolicy. W oknie na piętrze przemyka mi postać Jaspera, a zaraz zanim małej ciemnowłosej wróżki, Alice. Ona na chwilkę zatrzymuje się przy szybie, niemal przyklejając się do niej czubkiem nosa. Odnoszę wrażenie, że jej wzrok odszukuje moją postać daleko między drzewami, po czym krótko energicznie macha mi. Mam nadzieję, że nie popsuje mi zabawy! Zdolności Alice do przewidywania przyszłości bywa uciążliwa, zwłaszcza jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju gry. Napinam się w oczekiwaniu aż któreś z nich mnie zawoła i będzie po zabawie, ale nic takiego nie następuje przez długie minuty. Ha! Czyli Alice jest dzisiaj po mojej zbzikowanej stronie!

Ochoczo zgarniam warstwę śniegu z pnia obok mnie i formuję kulkę śniegową. Zbijam ją mocno i zgarniam śnieg z pni okolicznych drzew. Na takiego miśka, jak Emmett potrzeba większej kulki, żeby był lepszy efekt. Szczerzę się z zadowoleniem, podziwiając śniegowy pocisk wielkości pomarańczy, który leży teraz w mojej dłoni.
- Hihihihi! - perlisty, leciutki śmiech, brzmiący tysiącami dzwoneczków, rozbrzmiewa głośno z głębi domu Cullenów
Przyciąga uwagę Emmetta i Rosalie, którzy zgodnie jednocześnie obracają głowy w stronę otwartych drzwi, prowadzących z domu na taras. Momentalnie korzystam z okazji i jednym mocnym ruchem rzucam śnieżką. W ułamku sekundy śmiech, który z pewnością należy do Alice, potęguje się. Akurat w sekundzie, gdy mój pocisk rozsypuje się na potylicy Emmetta. Ten niemal podskakuje zaskoczony, a ja wybucham śmiechem, wtórującym Alice.

- Świetny cel! - na tarasie pojawia się mała wróżka, wciąż uśmiechając się od ucha do ucha
- Gene!- Emmett warczy groźnie, strzepując biały pyłek ze swoich krótko przyciętych brązowych loczków
Ale to jest tak zabawne, że nawet Rosalie, zawsze obronnie nastawiona wobec Emmetta, zaciska usta by nie parsknąć śmiechem. Cóż, z pewnością jest zadowolona, że to nie ona była celem. Oj, wtedy byłaby jadowita. Zaśmiewając się, ruszam szybkim krokiem, niemal biegiem w stronę ich domu. Chociaż żadne z nich nie wyraziło werbalnego zaproszenia, bezwiednie czuję się bardzo mile widzianym gościem, który przyjemnie rozpoczął im ten świt. Z rozbiegu odbijam się od ziemi, przeskakując płynnie na drewnianą balustradę otaczającą taras. Moje ciało bez problemu utrzymuje balans na wąskiej poręczy, po czym przerzucam nogi na drugą stronę i siadam miękko.
- Gene. - Emmett wbija we mnie niby groźne spojrzenie - Doigrasz się. Gdybyśmy mieli śnieżną wojnę, zrobiłbym z ciebie bałwanka.
- Tere fere. - śmieję się
- To wszystko dlatego, że Alice mnie rozproszyła. - oznajmia z urażoną dumą - Zaczęła się śmiać i... - urywa w pewnym momencie, wodząc wzrokiem po wyszczerzonej z zadowoleniem buźce Alice - Ukartowałaś to! Alice, specjalnie odciągnęłaś naszą uwagę!
- Genialne umysły myślą jednako. - szczerzę ząbki równie szeroko, co mała wróżka
- Nie mogłam się oprzeć. - Alice mruga niewinnie na swojego starszego brata - Widziałam, jakie zabawne to będzie, a nie chciałam popsuć.
- Ja o niczym nie wiedziałem. - Jasper od razu oświadcza obronnie, ostrożnie wyłaniając się na taras i z zaciekawieniem zerkając na mnie - Dzień dobry, Genevive. - kurtuazyjnie kiwa głową na powitanie

- Gene. - poprawiam go odruchowo, ale nie mogę przestać się uśmiechać
Jest mi... ciepło. Siedzę sobie na balustradzie tarasu domostwa Cullenów, śmieję się w pełni swobodnie, a oni wszyscy uśmiechają się do mnie. Zupełnie, jakbym była częścią ich rodziny. Jakbym cofnęła się o siedemdziesiąt lat wstecz. Tylko powietrze tutaj nie pachnie tak, jak w Denali. Jest mniej mroźne, mniej dzikie. Przesuwam spojrzenie kolejno po czwórce Cullenów. Emmett już przestał na mnie groźnie łypać, jego urażone męskie ego zaskakująco szybko się leczy. Teraz w jego ciemnobursztynowych oczach dostrzegam raczej przewrotne chochliki wyzwania, albo raczej planowanej na mnie zemsty. Rosalie znów mięknie w jego ramiona, opierając się o jego silne ciało z ufnością, a do mnie mrugając porozumiewawczo. Podskakująca niemal w miejscu Alice, którą roznosi energia i śmiech sprawia, że zaczynam znów chichotać, wtórując jej perlistemu tonowi.
- Całkiem dobry dzień, Jasper. - mrugam do niego - Przyjemne dnia początki.
- Czekaj no, niech spadnie więcej śniegu. - Emmett rzuca groźbę
- Nie spadnie. - Alice wygina usta w podkówkę - Za godzinkę przestanie sypać. A wieczorem będzie burza, o ile nie pamiętacie. - rzuca im wymowne spojrzenie
Przypomina im coś, co chyba powinni wiedzieć. Zdaje się jednak, że część z nich bardzo chciałaby to wyprzeć z umysłu. Przynajmniej Rosalie tak wygląda, bo przewraca ostentacyjnie oczami. Emmetta przejęło chyba jedynie to, że nie będzie miał szansy rewanżu za podstęp i uszczerbek na jego męskiej dumie.

- Nie stójmy tak. - Jasper wtrąca łagodnie, podejrzewam, że jednocześnie likwiduje wszelkie spięcia, które zaczęły iskrzyć w powietrzu, co prawda mnie nie musi przesterowywać, bo mam humor niepoprawnie wyborny - Wejdźmy do środka.
Zeskakuję z barierki nader ochoczo. Nawet przez myśl nie przechodzi mi dzisiaj kwestionowanie tego, czy zaproszenie jest również skierowane w moją stronę. Zazwyczaj mam tendencję do doszukiwania się jakiś luk, które mogłyby mnie wykluczyć. Przylgnięcie do rodziny Cullenów jest takie łatwe, tak przyjemnie się wsiąka pomiędzy nich. Momentami wydaje się być całkowicie nierealistyczne, bym kiedykolwiek była w stanie tutaj pasować. A jednocześnie tak bardzo bym chciała. Chwytam się więc tego zaskakująco lekkiego dnia, który musi w sobie kryć coś o wiele straszniejszego przede mną, skoro zaczyna się tak... przyjemnie.

- O. - zatrzymuję się w pół kroku, dostrzegając na ścianie coś, czego wcześniej nie zauważyłam
Cóż, byłam w tym domu dopiero dwa razy i nie przekroczyłam przestrzeni salonu i kuchni, ale to powinno rzucić mi się w oczy, jako, że wisi na jasnej ścianie obszernego salonu, tuż nad pięknym czarnym fortepianem. Zdumienie bardzo szybko narasta do rozmiarów oszołomienia, które odejmuje mi mowę i jakiekolwiek odruchy, gdy skanuję centymetr po centymetrze niewielki obrazek w szklanej antyramie. Skromny rysunek autorstwa któregoś z Cullenów. Jestem pewna, że to Rosalie namalowała, bo ona może poszczycić się największymi umiejętnościami w dziedzinach artystycznych i jako jedyna uwielbia rysować. Szkic zwykłym ołówkiem na nieco pożółkłym papierze, który rzeczywiście nie rzuca się w oczy tak od razu. Łatwo go pominąć. Tym razem jednak go nie pominęłam. Mój wzrok przesuwa się po każdej z miękkich linii, niektórych wielokrotnie poprawianych dla nadania charakteru. Rysunek przedstawia nasz salon w Denali, ze starym pięknym fortepianem, na którym grywali na zmianę Rosalie oraz Edward. W ujęciu tego obrazka siedzą przy nim dwie postacie, które rozpoznaję bez trudu. A całe wydarzenie też odnajduję błyskawicznie w pamięci. To ja i Edward. Gdy uczył mnie grać. No, gdy próbował uczyć, bo w kwestiach muzycznych jestem niewyuczalna.
- Esme oprawiła go w ramkę. - Rosalie tłumaczy szybko - Rysowałam z nudów. - od razu dobitnie zaznacza
I nie wiem dlaczego, ale jestem jej za to wdzięczna. Za to, że to zwykły szkic z nudów, który nie ma niczego oznaczać ani niczego prezentować. Po prostu, Rosalie lubi rysować, akurat narysowała nas. Pośród tysięcy jej szkiców znalazłoby się ze sto lepszych niż ten, przedstawiających różne osoby.
- Mhm. - kiwam głową - Zgrabnie narysowane. - szybkim krokiem wpraszam się do salonu, zmuszając się ze wszystkich sił, żeby na ten rysunek nie zerkać
- Uczyłaś się wtedy swojej melodii, prawda? - Alice przechyla głowę na bok, wciąż uśmiechając się od ucha do ucha - Pamiętasz ją?
Chyba nie zdaje sobie sprawy, jak nietaktowne jest to pytanie. Jak intymne.
- Khm, tak. - mamroczę odrobinę zakłopotana - Edward p r ó b o w a ł mnie nauczyć tej melodii. Cóż, nic nie poradzę na to, że ja nie mam drygu muzycznego, jak on. - zaśmiewam się, żeby zabić w sobie to zażenowanie i zmienić temat - Zawsze, jak gra to palce mu tak szybko i z taką przyjemnością suną po klawiszach.

To wprawdzie Rosalie grała najlepiej, ale Edward plasuje się tuż za nią. Styl ich gry jest znacząco odmienny, trudno ich ze sobą porównywać. Nikt nie odtwarza tak zapisanych kart nut, jak Rosalie, bo spod jej dłoni każda sonata płynie echem obrazów. Ale Edward ma nad nią jedną wyższość, której ona do tej pory chyba nie zdeklasowała. Komponuje. Bez namysłu, po prostu grając, komponuje. Tony kolejnych smutnych dźwięków, które splótł kiedyś dla mnie, kwilą w mojej głowie. Dręczą. Od dawna nie wspominałam sobie tej melodii, która bardziej niż cokolwiek innego kojarzy mi się właśnie z Edwardem. Chyba najcenniejsza pamięć, jaką posiadam. Pamięć tych dźwięków, mknących łkającą melodią dla mnie i mojej egzystencji. Stworzone specjalnie przez Edwarda. I chociaż mogłabym popaść w zachwyt, rozpłynąć się nad moją melodią, sprowadzam się zawsze na ziemię. Edward po prostu kocha komponować. Każda z bliskich mu osób, a przynajmniej kobiet, ma swoją melodię. Esme, Alice, ja, nawet Rosalie. A jestem bardziej niż pewna, że najpiękniejszą, bo najbardziej emocjonalną z kołysanek ułożył dla Belli. Gdybym tylko usłyszała jej tony, zachwyciłaby mnie, jestem przekonana. Pieczołowicie jednak wielbię kolejne nuty i wybrzmienia, które są tylko i wyłącznie moje.

- Założę się, że sunęłyby mu o wiele dokładniej i przyjemniej po twoim ciele. - Emmett prycha cięto i zaczyna rechotać
Zapewne rechot wiąże się z wyrazem mojej twarzy w reakcji na jego słowa. Stoję chyba z otwartymi ze zdumienia ustami, nie wierząc, że właśnie to powiedział. Nie, nie powiedział... powiedział? Nie mam jednak możliwości wydobyć siebie głosu, gdy uprzedza mnie bardzo głośne, wymowne chrząknięcie. Wszyscy obracamy głowy w jego kierunku. Tuż przy schodach stoi Edward, a obok niego Bella. Po ich twarzach widać, że komentarz Emmetta nie umknął niczyjej uwadze. Spanikowana przesuwam wzrok na Bellę, która - co mnie chyba zaskakuje najbardziej - czerwieni się niczym buraczek. Zamiast się wściec! Bo chyba powinna się wściec... Tymczasem zmieszana miętosi rękawy swojego brązowego sweterka, rumieniąc się po cebulki włosów. Po chwili dociera do mnie, że to Edward kumuluje w sobie całą irytację. Co prawda nie jest to sprawa warta brutalności i obrażania się, bo Emmett ma tendencje do bycia nietaktownym, ale złość Edwarda bierze się raczej z obawy, jak ten komentarz mógł zostać odebrany przez Bellę.
- Emmett, ty perwersie. - mruczę, teraz mnie zaczyna się udzielać ta irytacja i popycham dwa razy większego ode mnie wampira
Popchnięcie ma być lekkie, jak zadziorny kuksaniec, ale niedokładnie wymierzam swoją siłę. A dodając do tego, że Emmett się nie spodziewa, jego ciało mocno się chwieje i prawie ląduje na podłodze.

- Gene! - warczy wściekle, napinając całe ciało i szykując się do skoku na mnie - To już drugi raz dzisiaj. Spuszczę ci lanie!
Za wiele czasu na myślenie nie mam. Z jednej strony umięśniony, dwa razy większy ode mnie wampir, który odczuwa ogromną potrzebę odbudowania swojego ego, które mu osobiście podrażniłam dzisiaj. A z drugiej zirytowany, gotów bronić wszelkiej czci niebywale szybki drapieżnik. O tak, pamiętam, jak potwornie szybki jest. Tak czy siak, kiepsko ze mną. Robię więc to, co jest automatyczną ostatnią deską ratunku. W mgnieniu oka, najszybciej jak potrafię i szybciej nim Edward zorientuje się, co się święci. Zagarniam Bellę! Chwytam ją za rękę, a potem piruetem obracam, aż lądujemy w figurze niemal tanecznej. Ustawiam jej ciało przed sobą, kładąc własne ręce na jej ramionach.
- Mam Bellę i nie zawaham się jej użyć! - oświadczam, mój głos drży paniką

Edward napina się w podobnej pozie, co Emmett, gotów na mnie skoczyć i rozszarpać na strzępy za dotknięcie Belli, a co dopiero za zrobienie z niej osobistej tarczy. Jeśli zechce, bez problemu zaatakuje mnie za chwilę, a Bella pozostanie nie tknięta.
- Ratuj mnie - szepczę błagalnie do ucha zdezorientowanej brunetki - Jestem za młoda, żeby umierać rozszarpana przed nadwyżkę testosteronu.
Wydaje mi się, że moich uszu dobiega cichy śmiech spomiędzy jej ust. A po chwili jej ciało wyprostowuje się, rozkłada ramiona na boki i naprawdę staje w obronnej wobec mnie pozycji, gotowa stawić czoła nawet Edwardowi.
- Nie dostaniecie ani włoska Gene. - Bella oświadcza butnie, co zaskakuje nie tylko ich, lecz nawet mnie samą
Po chwili Emmett wybucha gromkim śmiechem, prawie turlając się po podłodze. Alice też rechocze, strzelając rozradowanymi oczkami to w naszą stronę, to na Edwarda. Który wygląda obecnie na mocno zbitego z tropu.
- Bella, jesteś bronią masowego rażenia. - mówię całkiem poważnie, widząc, jak Edward się rozluźnia - Wszystkich obezwładniasz.
Przysuwam się ku niej nieco bliżej z zamiarem delikatnego uściśnięcia jej w podziękowaniu. Tych kilkanaście centymetrów dystansu skróconych powoduje, że zaczyna do mnie docierać jej zapach. Docierał też wcześniej, ale dzisiaj po raz pierwszy mam okazję zapoznać się z nim tak dobrze. Ostrożnie odgarniam pasma jej włosów, czując jak niespokojnie zaczyna się napinać pod wpływem mojej bliskości. Wciągam powietrze do płuc. Słodko. Ciepła, gęsta krew, którą jestem w stanie dostrzec w jej cieniutkich żyłach, krążąca zaskakująco leniwie. A teraz coraz szybciej. Te ciemne kropelki przesycone są kwiatowym zapachem, doprawdy innym, silniejszym spośród wszystkich dotychczasowych, jakie miałam okazję poznać. Wiosenne kwiaty w pełnym rozkwicie... hm, frezje, nasturcje, trochę fiołków. I delikatna nuta czegoś miodowego. Znajomego...
- Edwardzie! - szepczę zaskoczona, przesuwając nos przy szyi Belli - Ona już pachnie tobą! - ten miodowy, słoneczny zapach, którego tony rozpoznaję zawsze bez problemu
To niebywałe odkrycie, bo jeszcze nie spotkałam się, by którykolwiek śmiertelnik przesiąknął tak zapachem wampira. Rzadko zdarza się takie mieszanie zapachów wśród samych wampirów.

Upominające, grożące warknięcie z głębi gardła Edwarda sugestywnie mówi mi, co mu się przestało podobać w tej sytuacji. Szybko odsuwam się od Belli, nim jego instynkty przejma kontrolę.
- Spokojnie - przewracam oczami - Pachnie naprawdę nęcąco i słodko, ale nie jest w moim guście smakowym. - oświadczam tonem obojętnym i chłodnym, zapominając o wszelkiej nadmiernej sympatii wobec Belli - Wolę młodych, jędrnych chłopców, pachnących pomarańczami.
Emmett dostaje kolejnego ataku śmiechu, tym razem wtóruje mu również konspiracyjny chichot Rosalie. Spoglądam na nich nieco zdezorientowana, ale znaczące spojrzenie Rosalie w kierunku Edwarda uświadamia mi, że przecież on sam pachnie dla mnie pomarańczami. Mieszanymi z cynamonem, miodem i słońcem, ale jednak pomarańczami. Gdybym mogła, zarumieniłabym się zapewne równie mocno, co Bella, jako wampirowi na szczęście jest mi to oszczędzone. Zerkam kątem oka na Edwarda, który uśmiecha się dość wymownie, chyba nawet z zadowoleniem, ale nie mówi ani słowa.

- Już sobie jakiegoś chłopca namierzyłaś w Forks? - Alice pyta, podfruwając do mnie lekkimi krokami, a Emmett znów wybucha gromkim śmiechem
- E tam, tu wszyscy pachną świerkami i rybami. - krzywię się na myśl o kilku uczniach, których zapach do mnie dotarł i obrzydził - A wokół mojego domu to w ogóle cuchnie... - aż się wzdrygam
Cullenowie zaczynają rechotać zgodnym tonem, którego nie pojmuję ja ani Bella. Obie spoglądamy na nich zdezorientowane, czekając na wyjaśnienia. Mniemam, że wiedzą, dlaczego od strony lasu, przy którym mieści się mój domek zalatuje czasami jakoś tak, że mnie skręca i jednocześnie powoduje u mnie instynktowne napięcie mięśni.
- Mieszkasz blisko granicy z rezerwatem La Push.- Edward uśmiecha się łobuzersko
- La Push? - nazwa niewiele mi mówi, więc unoszę brwi
- Quileuci - dodaje wyjaśniająco, rechocząc jednocześnie
Ta nazwa wyjaśnia aż nadto wiele. Osobiście nie miałam do czynienia z Indianami ze szczepu Quileutów, ale wiem, jaka historia wiąże ich i Cullenów. Pakt porozumienia, że będą się trzymali od swoich terenów z daleka. A Quileuci nie zaatakują nikogo z rodziny Cullenów, o ile ci nie złamią danego przyrzeczenia - że nie ukąszą żadnej istoty ludzkiej. Wówczas wilki nie zaatakują. Podobno Indianie tego szczepu pochodzą od wilków, a ich wilcze wcielenie potocznie nazywane jest wilkołakiem. Jak wiedzą nawet zidiociałe nastolatki, wychowane na nędznych filmach, wampiry i wilkołaki za sobą nie przepadają. To chyba jest po prostu we krwi, bo chociaż sama nigdy nie miałam z żadnym do czynienia, wzdryga mną na samą myśl. To dlatego ich zapach dociera do mnie tak intensywnie, dlatego automatycznie budzi we mnie instynkty walki.
- Ugh! - krzywię się jeszcze bardziej, a przez moje ciało niemal przechodzi dreszcz, kiedy sobie myślę, że ledwie kilkaset metrów roi się od stęchłych wilkołaków - Nic dziwnego, że czasami cuchnie tam mokrym psem!
Wszyscy Cullenowie wybuchają zgodnym śmiechem, a Edward wygląda wręcz na usatysfakcjonowanego. Jedynie Bella robi dość ponurą minę, rzucając mu wymowne spojrzenie, na które reaguje jedynie uroczym wyrazem skruchy.

- Ej! - Emmett klaszcze w dłonie, po czym zaciera je ze sobą - Gramy dzisiaj w baseball. Grasz?
Język bardzo chce odpowiedzieć, że tak, zgodzić się od razu. Wzrok jednak sięga sylwetki Belli. Stoi teraz objęta przez Edwarda, wtulona miękko w jego ramiona. To nie jest mocny uścisk, raczej delikatny i swobodny. Jestem pewna, że Bella będzie honorowym gościem na tym meczu. Nie uznaję tego za przeszkodę, by dobrze się bawić w towarzystwie Cullenów, ale jednak czuję opór wobec myśli angażowania się w te same wydarzenia, w których ona będzie brała udział. Na ten moment powinnam ustąpić miejsca, już sobie dzisiaj nieco poegzystowałam z moją wampirzą rodziną.
- Nie. - potrząsam głową, odrywając wzrok od Belli - Dzięki, ale mam parę spraw do załatwienia.
- Gene. - Alice łapie mój rękaw błagalnie - Zagrałybyśmy przeciwko Emmettowi, no.
- Nie, Alice. - delikatnie się uśmiecham, ale mój głos jest stanowczy
Zerkam jeszcze raz na Edwarda, który pewnie swobodnie sobie błądzi pomiędzy moimi myślami. Tym razem jednak żadnego pomruku dezaprobaty z jego strony nie słyszę. Potwierdza moje przypuszczenia, że chciał to popołudnie poświęcić wyłącznie Belli i przekonaniu własnej rodziny do zaakceptowania jej.

* * *


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Athaya dnia Sob 21:35, 30 Sty 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Nem
Nowonarodzony



Dołączył: 08 Lut 2009
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław/Kraków

PostWysłany: Sob 21:33, 30 Sty 2010 Powrót do góry

Mała poprawka. Tak brzmi kołysanka Belli. A tak w autorskim wyobrażeniu brzmi Kołysanka Gene


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nem dnia Sob 21:37, 30 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
behappy
Wilkołak



Dołączył: 25 Lis 2009
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 11:01, 31 Sty 2010 Powrót do góry

Po prostu świetny ff. Aż brak mi słów do opisania tego co przed chwilą przeczytałam. Bardzo a bardzo podoba mi się styl w jakim piszesz, bo jest tak realny jakbym tam była i wszystko widziała i odczuwała każde najmniejsze emocje poszczególnych osób. Te więzi i uczucia pomiędzy Edwardem a Bellą są po prostu ujmujące tak, że nie chce się kończyć czytać. Ale oprócz romantyczności w ff jest też dobra dawka humoru, np.
Cytat:
- No co? - Bella przesuwa na mnie wzrok, słysząc moje pomruki - To, że mu się podobam to nic takiego. Przecież nie myśli o mnie w kategoriach "będę brał cię w aucie".
Powaliłaś mnie tym i podbiłaś moje serce. Oddaję się ci do wiecznego czytania. Wink
a ta akcja z ta śnieżką był wyśmienity.
Bardzo polubiłam Gene bo nie chce na siłę być z Edwardem. kiedyś czytałam taki cytat:"Kochać to także umieć się rozstać. Umieć pozwolić komuś odejść, nawet jeśli darzy się go wielkim uczuciem. Miłość jest zaprzeczeniem egoizmu, zaborczości, jest skierowaniem się ku drugiej osobie, jest pragnieniem przede wszystkim jej szczęścia, czasem wbrew własnemu." To chyba wszystko oddaje emocje Gene.

Czekam na następne rozdziały i życzę dużo weny.
Pozdrawiam B Very Happy

PS. Kołysanka Gene jest genialna. Ładnie komponuje się z tekstem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez behappy dnia Nie 11:03, 31 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Twillen
Człowiek



Dołączył: 04 Gru 2009
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: California Dream=)

PostWysłany: Nie 16:31, 31 Sty 2010 Powrót do góry

Skoro tego chcesz mogę pobawić się trochę w straszna wredotę.

Cytat:
Wszystkie moje zwierzęce instynkty nakręcają się do granicy możliwej kontrolowalności.


Nie miałam pojęcia, że istnieje takie słowo. Sprawdzałaś? Dziwnie brzmi, jak dla mnie.



Cytat:
- Jeszcze nie uciekaj. - szepcze cicho, a cukrowy zapach oddechu mieszanego z colą muska moje wargi (?)


Kropka.

Cytat:
- Bello... - chrypię, czując, że w tym właśnie momencie koniecznie muszę się od niej odsunąć (?)


-ll-

Cytat:
- Wystarczy. - mówię krótko i cicho, odsuwając ją od siebie być może zbyt mocno (?)


Wytnij kropkę po "wystarczy" i wklej ją na konieć zdania.

Cytat:
- Mhmm. - Bella niechętnie przytakuje, nie odrywając ode mnie spojrzenia (?)


Wiadomo.

Cytat:
- Wykończysz mnie. - wzdycha ciężko, na co nie mogę zareagować inaczej, jak cichym parsknięciem śmiechu


Ta sama sytuacja, jak powyżej.

Cytat:
- Możliwe. - uśmiecham się do niej - Albo ty mnie. Śmiem twierdzić, że gdybym nie był nieśmiertelnym wampirem, już dawno byś mnie wykończyła. - rechoczę cicho (?)

Raczej bez kropek przed myślnikami, a jeśli już to po myślniku duża litera.


Cytat:
- Tak. - prycha - Isabella Swan, nie dość, że samą siebie pakuje w kłopoty, to wykańcza wampiry.
- Jednego wampira. - podkreślam odrobinę zaborczo
- Inne trzymają się ode mnie z daleka. - wzdryga się lekko


-ll-

Cytat:
- Nie jest. - przytakuję - Nie licząc Newtona, któremu kiedyś przetrącę kilka kości... - dodaję, zgrzytając nieco zębami


Kropka.



Cytat:
Cóż, próbuję nauczyć się rysowania od jakiś dwudziestu lat, więc może udało mi się w miarę rozwinąć na przełomie tych lat.


Małe powtórzenie. "W tym czasie" albo coś podobnego wygladałoby o wiele lepiej.

Cytat:
Nie obrażaj mojej inteligencji, proszę. - mówię to łagodnie, nawet nieco zawiedziona (?)


Hmm, może to ten klawisz po prostu ci szwankuje?


Cytat:
Jest i była tak piękną młodą dziewczyną, która w swoim życiu mogła mieć wszystko.


Nie pasuje mi to.

Cytat:
Ona tak bardzo by chciała znów mieć życie śmiertelne, nawet po tamtej tragedii, przez jaką przeprowadził ją tamten drań ze swoimi wypaczonymi kumplami.


Lepiej wyglada "chciałaby", ale to żaden szczególnie rażący błąd.


Cytat:
- My cię stworzyliśmy, uczyliśmy, dbaliśmy (o ciebie).


Tak jest bardziej logicznie.


Przepraszam, nie wypisałam wszystkich kropek, a raczej ich braku. Jestem troche zmęczona, i co tu ukrywać, lekko skacowana, dlatego całkiem możliwe jest też to, że większość błędów, które wypisałam nie są prawdziwymi błędami.

Co do treści, to całkiem przyjemna. Pięknie i tak prawdziwie, prawie namacalnie opisałaś te wszystkie edwardowe uczucia. Bardzo mi się to podobało. Wyjasniło się kilka kwestii. Ogólnie wielki plus. Ciekawa jestem tylko, czy skorzystasz z pierwozwzoru, i podczas "twojego" meczu okaże się, kto polował na Bellę?
Gratuluję i czekam na więcej!

Peace (and chocolate) for everyone!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
DreamInNight
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Sty 2010
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 18:55, 08 Lut 2010 Powrót do góry

Świetny rozdział... Długi, ale podobał mi się :) Cały ff jest cudowny ;P Pięknie piszesz..

Czekam na ciąg dalszy.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pią 9:26, 12 Lut 2010 Powrót do góry

Bardzo mi się spodobało. Trochę późno natknęłam się na twojego ff-a, ale teraz nie żałuję i masz we mnie stałego fana.
Bardzo podoba mi się styl w jakim piszesz. Udało ci się mnie nawet parę razy rozśmieszyć.
Mam nadzieję, że następny rozdział pojawi już niedługo!
Weny!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Pią 13:17, 12 Lut 2010 Powrót do góry

~ * ~

uwaga: ten rozdział będzie w dużej mierze odwzorowaniem rozdziału z "Twilight", więc niektóre dialogi są niemal dosłownym cytowaniem


Bella

Spoglądam co chwilę z lekkim niedowierzaniem na dłoń Edwarda, mocno ściskającą moją własną. Przez ostatnie dni dystans, który zawsze pozostawiał między nami, sam skracał. Nie narzekam na to, bynajmniej! Tylko chyba wciąż nie mogę uwierzyć. Rumienię się, gdy jego spojrzenie ląduje na mnie i uśmiecha się tym swoim łobuzerskim uśmiechem. Przedzieramy się powoli przez wysokie wilgotne paprocie, ocierające się o moje nogi. Mam wrażenie, że ładuję się pomiędzy nie bez gracji, a mój Edward swobodnie przemyka pomiędzy nimi, nawet nie dotykając zielonkawych listków. Wszędzie dokoła roi się od ciemnej zieleni mchu, pokrywającego tutaj wszystko. Każdy pień. Mijamy szereg większych choin, które półkolem wieńczą przejście z gęstwiny lasu na ogromną polanę u stóp gór Olimpic. Doprawdy wielka, chyba dwukrotnie większa od przeciętnego boiska baseballowego.

W Forks jestem od niedawna, ledwie dwa miesiące, a może trzy i nie miałam jeszcze okazji do zwiedzania okolicy. Właściwie nie bardzo się do tego pcham, nigdy nie byłam zbyt ciekawską podróżniczką. Te ciemne, wilgotne lasy dokoła Forks też mnie jakoś nie kuszą. Czai się w nich zawsze coś niebezpiecznego, a ja mam tendencję do przyciągania kłopotów. Kiedy jednak jestem z Edwardem, nie boję się tak bardzo. W każdym razie nie dzikich zwierząt, skręcenia kostki ani wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw, jakie mogą się tutaj czaić. Jedyna obawa płynie z ponownego spotkania z rodziną Cullenów. A oni już czekają na nas. Esme i Carlisle siedzą na jednej ze skałek, obracając głowy w naszą stronę, gdy wyłaniamy się zza choin. Wampirza matka Edwarda promienieje swoim ciepłym uśmiechem na nasz widok. Sprawia, że czuję się z nimi niemal, jak w towarzystwie normalnej rodziny. Nie płynie z jej strony żadna nuta niechęci czy dystansu, które momentami wyczuwam w pobliżu pozostałych Cullenów. Edward wspominał, że ją cieszy, iż sobie wreszcie znalazł kogoś tak bliskiego po tylu latach samotności. Chociaż dzisiejszego ranka odniosłam wrażenie, że istniała jeszcze jedna kandydatka do tego, by spędzić wieczność u boku Edwarda. I kandydatkę tę popiera większość rodziny Cullenów... Genevive jednak nie ma tutaj, nie chciała w ogóle przyjść, mimo ciepłych zaproszeń. Przyznaję, że z jakiegoś powodu cieszy mnie to. Palce Edwarda odrobinę mocniej zaciskają się wokół mojej dłoni. Nie może czytać w moich myślach, ale zauważył pewnie ten cień zamyślenia, który przemyka w moich oczach. Delikatnie się uśmiecham. Mój wzrok przesuwa się na Carlisle'a, który właśnie kroczy w naszą stronę. Doktor Cullen jest zawsze niewymownie uprzejmy i kurtuazyjny, nawet bardziej od Edwarda, ale jednak nawet on trzyma wobec mnie pewien dystans. Czy raczej ostrożność.

Niechęci natomiast nie kryje Rosalie. Dostrzegam błysk w jej chłodnych oczach, po czym unosi dumnie głowę i obraca się na pięcie, odchodząc dumnie w najdalszą część polany. Ciągle czuję się nieswojo z myślą, że nie przez wszystkich jestem tu mile widziana. Edward powtarzał mi, żebym się nią nie przejmowała, ale to dość trudne, gdy ktoś w tak oczywisty sposób okazuje ci, co o tobie sądzi. Najgorsze jest chyba, że nie mam pojęcia skąd ta niechęć. Podpadłam czymś konkretnym, czy najzwyczajniej w świecie nie jestem uważana za godną Edwarda? Mnie samą czasami zastanawia, jak zwykła pospolita dziewczyna, w dodatku największa niezdara wszechczasów, może być kochana przez kogoś takiego, jak Edward?

Emmett dłuższą chwilę wpatruje się w jej plecy, po czym podąża za swoimi przyszywanymi rodzicami w naszą stronę. O wiele dalej, w głębi polany majaczą dwie sylwetki Jaspera i Alice. Ta ostatnia krótko do mnie macha, po czym wraca do przerzucania piłeczki baseballowej z ręki do ręki.
- Czy to ciebie słyszeliśmy przed chwilą Edwardzie? - Esme pyta z uśmiechem, chociaż kąciki jej ust drżą, jakby chciała wręcz wybuchnąć śmiechem
- Myśleliśmy już, że to jakiś niedźwiedź się krztusi. - Emmett dodaje, chichocząc
Parskam mimowolnie śmiechem na ten komentarz. Domyślam się, że usłyszeli śmiech Edwarda, kiedy po drodze tutaj wywaliłam się między paprocie, a wszelkiego rodzaju listki, patyczki i inne badziewie doczepiło się do mnie i wyglądałam niczym potworek z bagien. Co i tak jest winą Edwarda, bo pędził ze mną tak szybko, że gdy odstawił mnie na ziemię, straciłam równowagę. Jego oczywiście to śmieszyło. Ha ha.
- Tak, to on. - zerkam na niego, chichocząc podobnie jak Emmett
- Belli udało się mnie przypadkowo rozbawić. - wyjaśnia z łobuzerskim uśmiechem na twarzy
- Tia - cmokam sceptycznie - Całym swoim jestestwem cię rozbawiam.
Edward nic nie odpowiada, tylko mierzwi mi pieszczotliwie włosy i cmoka w czubek głowy. Czuję momentalny przypływ krwi do policzków, znów się rumienię. A on jeszcze bardziej zadowolony się uśmiecha. Powtarzał mi już tyle razy, że uwielbia moje rumieńce, wolałabym jednak nie robić z siebie cegiełki aż nadto często. Zwłaszcza publicznie.

- Już czas! - dobiega nas dźwięczny głos Alice, która szybkimi zgrabnymi podskokami kieruje się na środek polany, gdzie Carlisle wyznaczył punkt dla miotacza
Gdy tylko mała drobna postać ustawia się na swoim miejscu, powietrze przecina głośny grzmot, odbijający się echem od gór. Rozbłysk błyskawicy uderzył gdzieś na zachód, w okolicach Forks. Jednak bardzo daleko od tej polany. Tak, jak mówił Edward, Alice dokładnie przewidziała, gdzie będzie burza i że tutaj nas nie dosięgnie.

- Gotowa na mecz? - Edward pyta, jego oczy błyszczą niecierpliwością
- Do boju drużyno! - staram się zabrzmieć jak najbardziej entuzjastycznie
Edward prycha śmiechem, po czym w mgnieniu oka oddala się ode mnie, biegnąc na bardzo odległy kraniec boiska. Szybko wyprzedza Emmetta, który ruszył z miejsca dużo wcześniej od niego. Rany, on naprawdę jest niebywale szybki! W jego ruchach jest coś niebezpiecznego i drapieżnego. Każdy z Cullenów porusza się na swój specyficzny sposób. Zgrabną, skoczną Alice porównać można do gazeli lub antylopy, zwinnie unikającej i umykającej. Emmett, chociaż gracji mu nie brak, przypomina nacierającego tygrysa, nieustraszonego i pewnego siebie. A mój Edward jest raczej jak gepard czy puma, szybki, zwodniczy i nieprzewidywalny.
- Podejdziemy bliżej? - miękki, ciepły głos Esme wyrywa mnie z zamyślenia
Uświadamiam sobie, że musiałam gapić się na Edwarda niemal z rozdziawioną buzią, nie mogąc oderwać od niego wzroku. W oczach Esme dostrzegam rozbawienie wyrazem mojej twarzy, ale też pobłażanie, a może i zadowolenie. Szybko zamykam usta i odrywam wzrok od perfekcyjnie poruszającego się ciała Edwarda.

Przechodzę razem z Esme nieco dalej, bliżej wyznaczonych baz, trzykrotnie dalej położonych od siebie niż bazy na normalnym boisku.
- A ty nie grasz? - zerkam na nią nieśmiało
Jeszcze nigdy nie poznawałam rodziny swojego chłopaka, jako że żadnego przed Edwardem nie miałam. Sytuację utrudnia fakt, że to akurat rodzina wampirów, a ja jestem człowiekiem i zawsze mogą we mnie odnaleźć coś, co im się nie spodoba. Tak, to też Edward wyśmiewa - mam do czynienia z wampirami, a boję się, że to oni nie zaakceptują mnie.
- Nie. - lekko potrząsa głową - Wolę sędziować. Ktoś musi pilnować, żeby grali w miarę uczciwie.
- Tak często oszukują? - przesuwam spojrzenie na Cullenów, ustawiających się na swoich pozycjach
- O tak. - śmieje się - Żebyś tylko słyszała, jak się przy tym wykłócają! Albo lepiej nie, pomyślisz jeszcze, że wychowali się ze stadem wilków.
- Mówisz zupełnie, jak moja mama. - mnie samą to zaskakuje, ale wywołuje raczej uśmiech wyrazu sympatii
- Cóż, nie ma co ukrywać, że rzeczywiście traktuję ich wszystkich, jak własne dzieci. - twarz Esme wydaje się być taka pogodna, że blady odcień skóry mieni się naturalnym żywym kolorem - Nie potrafię zapanować nad swoim instynktem macierzyńskim. Matkuję im. - jej mina na chwilę smutnieje nieznacznie - Czy Edward wspominał ci, że straciłam dziecko?
Coś momentalnie ściska mnie za gardło i za serce. Edward zawsze pieczołowicie ukrywa niektóre wątki z historii swojej rodziny, słusznie uznając je za intymne. Nie wiem, czy dobrze bym się czuła, gdybym tę prawdę o Esme usłyszała z jego ust. Ma rację, mówiąc, że oni sami powinni je wyjawiać. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ciepła, matczyna Esme, mogła przeżyć taką tragedię.
- Nie. - mamroczę cicho, choć w mojej głowie pojawia się zastanowienie, czy utrata dziecka nastąpiła przed czy po przemianie
- Tak było. - przez jej twarz lekkim cieniem przemyka grymas bólu - Moje pierwsze i jedyne dziecko. Mój syneczek. Zmarł zaledwie kilka dni po urodzeniu. - wzdycha ciężko - Złamało mi to serce. To dlatego rzuciłam się z klifu do morza - dodaje bez cienia zmieszania

- Edward mówił tylko, że spa... spadłaś z klifu. - udaje mi się wyjąkać, chociaż przejmujący smutek ściska mnie za gardło
- Dżentelmen w każdym calu. - Esme uśmiecha się niemal z rozczuleniem, nasze spojrzenia kierują się w jego stronę - Edward był pierwszym z moich nowych synów. Zawsze tak właśnie o nim myślałam, od samego początku. Jak o synu. Chociaż poniekąd jest starszy ode mnie. - uśmiecha się do mnie serdecznie - Właśnie, dlatego tak bardzo się cieszę, że cię znalazł, skarbie. - odgarnia część moich włosów w czułym, prawie matczynym geście - Zbyt długo sam chodził po tym świecie. Serce mi się krajało, że nie ma nikogo u jego boku.
W jej tonie nie ma nawet najmniejszej wątpliwości czy wahania, niczego, co mogłoby wyrazić w jakimkolwiek stopniu niechęć wobec mnie.
- Więc nie masz nic przeciwko? - pytam z wahaniem. - Nie uważasz, że nie pasujemy do siebie?
- Nie. - odpowiada bez wahania - Taką sobie ciebie wybrał. A wszystko inne jakoś się ułoży.
Mój umysł nurtuje jednak jeszcze inne pytanie, które w moim przeczuciu ściśle wiąże się z tym tematem, a jeszcze nikt nie wyjaśnił tego mnie. Być może nie ma czego wyjaśniać i jedynie moje skołatane serce odczuwa ukłucia zazdrości i niepokoju.

- A... a Genevive? - zagryzam nieporadnie dolną wargę
Trudno jest mi uwierzyć, że śliczna wampirzyca, którą oni wszyscy tak dobrze znają i wobec której Edward roztacza bardzo dużo troski, nie byłaby przez nich akceptowana o wiele bardziej niż śmiertelniczka, jak ja. Poranny komentarz Emmetta, bardzo dwuznaczny, wciąż jakimś cichym echem odbija się po zakamarkach mojej głowy.
- Umm. - wydaje się, że zbiłam Esme z tropu, czy raczej zadałam pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi lub niekoniecznie chce mi ją przedstawiać - Przyznam się przed tobą szczerze, Bello, że kiedyś myślałam o niej, jako o przyszłej synowej. Zawsze była oczkiem w głowie Edwarda. Z pewnych oczywistych powodów... Ale ich drogi się rozeszły, a Edward spotkał ciebie. - znów się uśmiecha - Nawet nie wiesz, jak go odmieniłaś!

- Wszystko gotowe! - naszą rozmowę przerywa wołanie Carlisle'a
Dotarłyśmy z Esme na skraj boiska. Edward stoi daleko od nas, po lewej stronie, tuż przy granicy lasu. Rosalie na prawym skrzydle, kołysząc się z jednej na drugą nogę. Carlisle stoi między drugą a trzecią bazą, Alice na pozycji miotacza. Emmett czeka na piłkę, wymachując niecierpliwie aluminiowym kijem, a kilka metrów za nim stoi Jasper jako łapacz przeciwnej drużyny. Wydaje się dla mnie, że to nierozsądne stać tak daleko, ale przypominam sobie, że przecież drzemie w nich ogromna siła. Praktycznie podskakuję w miejscu, gdy rozlega się kolejny grzmot.
- Alice, zaczynaj! - Jasper woła w jej stronę
Mała wróżka, jak często nazywa ją Edward, stoi napięta jak struna. Jakby w ogóle nie szykowała się do rzutu lub też myślała nad taktyką. I nagle, szybciej niż mrugnięcie oka, zamachnęła się. Nie dostrzegam ani szybującej piłki ani machnięcia kijem Emmetta. Dopiero gdy Jasper unosi w dłoni białą piłkę do góry orientuję się, że Alice rzuciła a Emmett nie trafił. Jasper szybko odrzuca piłkę do niej, a po krótkim uśmiechu zadowolenia na jej twarzy znów powraca skupienie i ponownie się zamachnęła. Znów nie dostrzegam piłki ani momentu, w którym Emmett wykonuje zamach. Tym razem trafia w tę pędzącą z impetem kulę, a huk, jaki rozbrzmiewa przy zderzeniu mocnego uderzenia z zawrotną prędkością piłki odbija się od górskich ścian. Teraz już rozumiem, dlaczego muszą grać w trakcie burzy. Ich uderzenia są tak silne, że dźwiękami przypominają grzmoty. Doprawdy, trudno byłoby to zamaskować bez towarzystwa autentycznej burzy.

Piłka mknie w zawrotnym tempie daleko wgłąb lasu, ja już właściwie w ogóle nie mogę jej dostrzec.
- Stracona. - wzdycham
- Czekaj, czekaj. - Esme uśmiecha się konspiracyjnie, jednocześnie unosząc dłoń w oczekiwaniu na wydanie ostatecznej sędziowskiej decyzji
Rozglądam się dokoła. Emmett mknie tak szybko, że jest prawie niewidoczny, Carlisle biegnie tuż za nim. Orientuję się, że na polanie brakuje Edwarda.
- Złapana! - głos Esme niemal mnie przestrasza
Spoglądam na nią, a potem podążam wzrokiem we wskazanym kierunku. Spomiędzy drzew wyłania się Edward, a w ręce trzyma piłkę, która na mój gust powinna była przelecieć wręcz na drugą stronę lasu.
- Emmett najmocniej odbija - Esme tłumaczy - Ale Edward biega szybciej niż ktokolwiek z nas.
Musiał zatem tym zawrotnym tempem, które mnie oszałamia, przemknąć przez cały praktycznie las, by pochwycić piłkę i tryumfalnie z nią powrócić.

Dalszym rundom przyglądam się z nieustannie narastającą fascynacją, podziwiając ich zespołowe dopasowanie, a także każde z nich z osobna. Uderzenia Emmetta odbijają się najgłośniej, za każdym razem powodując, że moje ciało odrobinę się kuli przestraszone. Wbrew moim początkowym założeniom to nie Alice miota najsprawniej, ale Jasper, którego szybkich podkręconych piłek nikt nie jest w stanie odbić. Jestem pod wrażeniem gibkiego ciała Rosalie, która w obliczu zagrożenia wyautowaniem wślizguje się w bazy ostro i płynnie. Dwa razy impetem swojego ciała ścięła z nóg Alice, która próbowała ją wyautować. Nie ma też żadnej piłki, której Edward by nie złapał. W którą stronę by jej pałkarz nie posłał, po kilku sekundach Edward powraca tryumfalnie, a zawodnik pozostaje uwięziony na bazie. Po kolejnym razie, kiedy chwyta piłkę wręcz w locie, nim wpadła głębiej pomiędzy korony drzew, podchodzi do mnie.
- I jak ci się podoba? - nie jest ani odrobinę zdyszany ani zmęczony
- Jedno wiem na pewno. Już nigdy nie będę w stanie obejrzeć meczu ligowego. Umarłabym z nudów!
- Akurat uwierzę, że kiedykolwiek wcześniej cię ekscytowały. - kąciki jego ust wyginają się w nieco złośliwym uśmieszku
Cóż, nie słynę z tego, że jestem wielbicielką sportu. Nie lubię go zarówno oglądać, jak i w nim uczestniczyć. Na zajęciach wuefu dziewczyny nauczyły się już, żeby broń Boże do mnie nie podawać, bo jeszcze komuś stanie się przy okazji krzywda.
- Muszę jednak przyznać, że jestem odrobinę rozczarowana. - oświadczam, drocząc się z nim
- Czym? - wygląda na szczerze zdziwionego, na skraju wręcz paniki
- Cóż - cmokam niby to z niezadowoleniem, lecz bardziej pilnując samej siebie, żeby się nie uśmiechnąć i nie popsuć efektu - Miło by było się dowiedzieć, że istnieje choć jedna dzie­dzina, w której nie jesteś najlepszy na świecie.
Edward momentalnie uśmiecha się łobuzersko, tak, jak lubię najbardziej. Przez kilka sekund spoglądam wprost w jego złote tęczówki, czując, jak powoli odlatuję.

- Teraz moja kolej. - rzuca szybko i puszcza do mnie oczko
Ustawia się na pozycji odbijającego. Gra z rozmysłem, odbijając piłkę nisko tuż nad ziemią, z dala od zwinnych rąk Rosalie. Po czym błyskawicznie zalicza dwie bazy, jeszcze zanim Emmett chwyta piłkę i włącza ją ponownie do gry. Edward spokojnie stoi na bezpiecznej trzeciej bazie, wiedząc, że przy odbiciu Carlisle'a bez trudu dobiegnie do domowej bazy i zdobędą kolejny punkt. Nachyla się nieznacznie do przodu, gotów ruszyć w momencie, gdy tylko kij Carlisle'a uderzy w piłkę serwowaną przez Jaspera.

Wszyscy jednak zamierają w bezruchu, kiedy zamiast huku odbijanej piłki w powietrzu wibruje alarmujący głos Alice.
- Stop!
Przez chwilę odnoszę wrażenie, że wszystko rozgrywa się w zwolnionym tempie. Każde z nich obraca głowę w stronę Alice, wyczekując jej odpowiedzi. Ona sama wydaje się być jeszcze bledsza niż kiedykolwiek wcześniej. Jej złote oczy wpatrują się w przestrzeń gdzieś daleko. Musi być zapewne w transie kolejnej swojej wizji. Niespodziewanie mruga, ocucona ze swojego stanu. Nim jeszcze otwiera usta, Edward w błyskawicznym tempie znajduje się obok mnie, mocno obejmując mnie ramieniem. Musiał odczytać jej myśli, zanim sama wampirzyca je przeformułuje na słowa, które powoli wytaczają się na jej języku.
- Jak mogłam nie przewidzieć... - Alice załamuje rozpaczliwie ręce
- Alice? - w głosie Esme daje się wyczuć napięcie
- A myślałam, że ich przewidzę. - mała wampirzyca ponownie wzdycha
- O co chodzi Alice? - Carlisle pyta stanowczo, tonem prawowitej głowy rodziny
- Będziemy mieli gości. - mówi cicho - Przemieszczają się znacznie szybciej, niż początkowo myślałam. Teraz wiem, że źle to sobie obliczyłam. Sądziłam, że zjawią się za jakieś dwa dni.
Wszyscy powoli zbierają się wokół niej, otaczając ją niemal pierścieniem. Lecz nie wiszą nad nią w oczekiwaniu na wyjaśnienia, tylko otulają swoją obecnością. Jedynie Edward trwa nieustannie przy mnie, nie pozwalając mi nawet na porządne zaczerpnięcie powietrza.
- Co się jeszcze zmieniło? - Jasper pyta z troską w głosie, pochylając się nad nią
- Usłyszeli, że gramy. Wyczuli nas. I zmienili kurs. - mówi to z taką skruchą w głosie, jakby to była jej wina - Zmierzają prosto tutaj.
Siedem par oczu momentalnie zwraca swoje spojrzenia na mnie, a dreszcz jakiegoś samozachowawczego instynktu przebiega przez moje ciało.
- Mięsożerni. - Alice mamrocze dramatycznie, w jej oczach błyszczy przerażenie


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pią 13:45, 12 Lut 2010 Powrót do góry

Bardzo dobry pomysł z wtrąceniem anegdotki (tak pozwolę sobie to nazwaćWink) ze Zmierzchu. bardzo miło mi się czyta i mam nadzieję, że już niedługo pojawi się następny rozdział, a potem następny i następny... Wink

Weny życzę!

Oddana czytelniczka;) Alice1995


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Twillen
Człowiek



Dołączył: 04 Gru 2009
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: California Dream=)

PostWysłany: Pią 14:02, 12 Lut 2010 Powrót do góry

Muszę pisać, że jestem zawiedziona tym rozdziałem, czy jest to zbyt oczywiste? Rozumiem, że to jest twoja własna wersja Zmierzchu, ale może lepiej by było jednak, gdyby w całości była twoja, a nie w połowie SMeyer. Właściwie mam już dosyć oryginałów, a fanficki czytam w poszukiwaniu czegoś nowego, oryginalnego, jakichś ciekawych interpretacji. A tu? Zero nowości. Jednak napiszę: jestem zawiedziona.
Skoro to jest twoja własna wersja, to mogłaś wymyślić jakąś WŁASNĄ wersję meczu, bo Zmierzchowa jest już (przynajmniej dla mnie) troszkę oklepana i nawet naciągana.
No cóż, zaczęłaś bardzo dobrze, pomysł jest świetny, więc będę czytac cię dalej. Nie jest to zbyt konstruktywny komentarz, ale tez nie ma co oceniać pomysłu czy stylu, wiadomo dlaczego. Dodam tylko, że brak kropek na końcach zdań jest już dość irytujący.
Weny do nowych pomysłów życzę!

Peace (and chocolate) for everyone!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
kirke
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 1848
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 169 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z obsydianowych tęczówek najmroczniejszego z Czarnych Magów

PostWysłany: Pią 14:35, 12 Lut 2010 Powrót do góry

w zasadzie a propos błędów to Twillen się chyba poświęciła :P
postać Genevive jest powiewem świeżości i autorka całkiem ciekawie wplatają w znane nam już przeżycia Cullenów... cóż dodać - dawno nie komentowałam, więc pozachwycam się nad bardzo dobrymi opisami i choć występuje narracja pierwszoosobowa - naprawdę czyta się całkiem przyjemnie :) naprawdę nie wiem co dodać... ciekawi mnie najbardziej bezpośredni wpływ Gene na wydarzenia... co zmieni...
mam podejrzenia, że jednym z wampirów, na które poluje jest ktoś z tej sławetnej trójki... Bells na pewno widziała Victorię, bo rudowłosa była tylko ona...
zaskoczeniem dla mnie było, że Edward pachnie pomarańczami, bo instynktownie podczas czytania sagi ten zapach przewijał mi się kilkukrotnie... może dlatego, że tak bardzo lubię cytrusy :)

dodam tylko - oby tak dalej :)

pozdrawia
kirke


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
behappy
Wilkołak



Dołączył: 25 Lis 2009
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 20:58, 12 Lut 2010 Powrót do góry

Prawie się nic nie różni ten rozdział o wersji ze Zmierzchu, ale byliśmy poinformowani o tym i uważam, że dobrzy zrobiłaś to, bo unikniesz stwierdzeń, że nic nie wymyśliłaś nowego tylko spisałaś z twórczości Meyer. Na pewno było to potrzebne, ale wiem, że dalej będzie inaczej, bo jest przecież Gene. Teraz przeczuwam, że Gene będzie chciała zemścić się a jak już dowiedzieliśmy się kim byli zabójcy jej brata i przypuszczam, że "goście" będą tacy sami jak w zmierzchu.
Życzę dużo weny i czekam na następne rozdziały.
B Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Śro 19:18, 17 Lut 2010 Powrót do góry

~ * ~


uwaga: ten rozdział będzie w dużej mierze odwzorowaniem rozdziału z "Twilight", więc niektóre dialogi są zatem niemal dosłownym cytowaniem



Edward

Kiedy tylko głos Alice przecina ciszę, czuję jak napięcie ostrą spiralą narasta w moich mięśniach. W ułamku sekundy, gdy tylko jej wizja się kończy i mogę wniknąć w jej myśli, robię to. To, co odczytuję w chaotycznym obrazie, od razu powoduje moją reakcję. Najszybciej, jak tylko się da, dopadam do Belli i przyciągam ją mocno ku sobie. Odrobinę uspokaja mnie tętno jej krwi, ale szybko staje się dla mnie kolejnym powodem do paniki, bo przecież właśnie to żywe ludzkie tempo wyczują w niej od razu.

- Usłyszeli, że gramy. Wyczuli nas. I zmienili kurs. - słowa Alice potęgują moje przerażenie i przestawiają instynkty - Zmierzają prosto tutaj.
Wszyscy kolejno kierują swoje spojrzenia na kruchą brunetkę wtuloną w moje ramiona. Łączy nas jedna, ta sama myśl. Bella jest człowiekiem. Czuję, jak dreszcze przebiega przez całe jej ciało, więc zamykam ramiona mocniej wokół niej, chociaż to niewiele pomoże, jeśli rozegra się najczarniejszy ze scenariuszy.
- Mięsożerni. - Alice mamrocze dramatycznie, w jej oczach błyszczy przerażenie
Nie mogę jej obwiniać za to, przecież nie wszystko leży w mocy Alice, jak miałaby przypuścić, że coś się tak raptownie zmieni. Pojawienie się mięsożercy w okolicy od razu nas zaalarmowało, kiedy tylko Genevive wreszcie wyznała prawdę. Alice od tamtej pory starała się w miarę śledzić ich poczynania, głównie na moją prośbę. Przewidziała, że zechcą nas poznać, gdy tylko wyczują obecność innych wampirów. Jednak do spotkania nie miało dojść dzisiaj. Nie, kiedy Bella może się znaleźć w niebezpieczeństwie.

Narasta we mnie gniew, kierowany głównie wobec mnie samego. Jak mogę być tak bezmyślny?! Narażam ją na niebezpieczeństwo niemal co dnia, a dzisiaj zachowałem się tak beztrosko, zabierając ją tutaj. Moja jedna słodka Bella i siedmioro wampirów. Teoretycznie wegetarianów, lecz w każdej chwili instynkty mogą któreś z nas zawieść, a wtedy doszłoby do tragedii. Jak mogłem ją zabrać z dala od bezpiecznego dla niej otoczenia ludzi, czujnej opieki jej ojca, a wyprowadziłem ją daleko poza Forks, wgłąb ciemnego lasu, gdzie natknie się na krwiożercze bestie, które z pewnością mają ograniczone poczucie taktu. Obejmuję mocniej moją Bellę. Jej ciało jest takie delikatne i kruche, chociaż nie jest drobniutką dziewczyną. Smukła sylwetka swoimi kształtami dopasowuje się do mojego ciała, jakbyśmy wzajemnie się do siebie układali. W takich chwilach tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak delikatna jest, jak ludzka. Tak niewiele potrzeba, żeby mogła jej się przydarzyć krzywda. Wystarczy jeden mocny ruch takiego drapieżnika, jak ja, i byłaby martwa.
- Ile mamy jeszcze czasu? - Carlisle kieruje pytanie w moją stronę
Koncentruję swoje zmysły, zawsze miałem je nieco lepiej rozwinięte, co możliwe, że wiąże się z moją zdolnością do odnajdywania umysłów. To jak ślad, po którym mogę namierzyć same postacie.
- Mniej niż pięć minut. - krzywię się, wychwytując aż troje wampirów przyspieszających w swoim pędzie do nas - Biegną. Nie mogą się doczekać spotkania z nami. Chcą się włączyć do gry.
Docierają do mnie myśli "mięsożernych", ich ochota do spotkania z przedstawicielami własnego gatunku. Od dawna nie natknęli się na nikogo z naszego gatunku, są spragnieni odrobiny rozrywki.

- Wyrobisz się? - w głosie Carlisle'a drga nadzieja, że może okażę się być wystarczająco wytrzymały
Bella drży niespokojnie w moich ramionach, chociaż wydaje się, że ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Bardzo chciałbym móc ją po prostu chwycić w ramiona, czy podsadzić sobie na plecach i pomknąć jak najszybciej do Forks. To jednak nie jest takie proste. Bella dla mnie jest lekka, jednak wciąż byłaby balastem, odrobinę spowalniającym tempo biegu. Poza tym, ta zmiana mogłaby sprowadzić na nas jeszcze większe kłopoty.
- Nie, nie z obciążeniem. - odpowiadam - Poza tym ostatnia rzecz, której nam potrzeba, to, żeby coś wywęszyli i po­stanowili zapolować.
Mięsożerni nie potrafią zapanować nad swoimi instynktami, a polowanie sprawia im dwukrotnie więcej przyjemności niż nam. To całe ich życie, cała ich egzystencja, by wynajdywać ofiary, tropić je i upolować.
- Ilu ich jest? - Emmett kieruje swój wzrok ponownie na Alice
- Troje. - Alice i ja odpowiadamy jednocześnie
- Troje? - prycha z pewną pogardą - No to niech sobie przychodzą! - rzuca wyzywająco, napinając swoje mięśnie
Zawsze jest skłonny do walki i zawsze ma tendencje do przeceniania swojej siły. To prawda, że wobec trójki wampirów mamy przewagę nie tylko liczebną, ale siłową. Nie mieliby z nami szans. Lecz martwi mnie coś zupełnie innego. Jeśli rozwinie się walka, instynkty wszystkich zaczną szaleć i przestaniemy mieć nad sobą kontrolę. Nie będzie pewności, czy przypadkiem któreś z nas w przypływie amoku nie odczuje tętniącej krwi Belli i nie rzuci się na nią.

Przesuwam wzrok na Carlisle'a. Pozostali też wyczekująco się w niego wpatrują. To on zawsze podejmuje ostateczne decyzje, a my ufamy mu bezgranicznie. On zastanawia się, poszukując w swojej głowie najtrafniejszego rozwiązania.
- Po prostu grajmy dalej. - Carlisle decyduje - Alice mówi, że są nas tylko ciekawi.
Te słowa wcale mnie nie uspokajają. Nie obchodzi mnie, jakie są ich intencje, ich ciekawość mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, ich ciekawość może okazać się w rozrachunku najbardziej zdradliwym punktem zapalnym. Esme obraca głowę w moim kierunku. Wyłapuję pytanie w jej myślach momentalnie, a jego wydźwięk wyzwala we mnie silniejsze pokłady wściekłości. Są głodni? Przecząco kręcę głową. Jednak to, że nie są wygłodniali nie oznacza, że nie... Ta drastyczna myśl nawet nie może się do końca sformułować w mojej głowie. Nie potrafiłbym jej też przecisnąć przez własne gardło, w którym już dławię zwierzęcy pomruk wściekłości.
- Zastąp mnie, dobrze? - zwracam się do niej, powoli obracając Bellę plecami do siebie - Teraz ja będę sędzią
Chociaż pozwalam Belli nieznacznie wysunąć się z moich ramion, by moja obronna postawa wobec niej nie zwróciła od razu podejrzliwej uwagi na nas, wciąż koniuszkami palców staram się sięgać ku jej ciała. By w razie czego w oka mgnieniu ją pochwycić. Pozostali ustawiają się na pozycjach do gry, przy czym Alice i Esme stają tak, by mieć na oku Bellę.

Pochylam się delikatnie nad Bellą, która wodzi niespokojnie spojrzeniem po ścianie ciemnego lasu, jakby wyczekując kolejnych wypadków. Ciemnoorzechowe tęczówki błyszczą się, lecz nie tak, jak tydzień temu na ognisku. Wtedy czaiły się w nich chochliki, pląsające iskierki życia, a teraz lśni przerażenie. Mój wzrok skanuje jej postać, na dłużej zatrzymując się na niedbale związanych włosach, upchniętymi pod basebeballówką, którą dostała od Esme.
- Rozpuść włosy. - rozkazuję cicho, jakkolwiek staram się, by mój ton był łagodny i jej nie przestraszył, nie potrafię ukryć zdenerwowania
A ona bez mrugnięcia posłusznie ściąga czapkę i rozplątuje finezyjny koczek, pozwalając ciemnym falom swoich włosów opaść na ramiona. Potrząsa lekko głową, by firanka włosów w miarę równomiernie rozłożyła się dokoła jej głowy.
- Obcy są coraz bliżej. - mówi, jakbym nie wiedział
- Tak. - szepczę - Więc bardzo cię proszę, stój spokojnie. Nie odzywaj się, nie hałasuj i trzymaj się blisko mnie.
Próbuję zachować stoicki spokój, chcąc zapewnić ją, że nie musi się przy mnie niczego bać. Skoro tak bardzo ją kocham, muszę jej zapewnić bezpieczeństwo, a tymczasem sam ją pakuję w to, co najbardziej groźne. Ręce mi drżą, gdy pospiesznie, niezdarnie nawet przekładam pasemka jej miękkich, pachnących truskawkami włosów. Przerzucam część z nich do przodu, starając się zakryć jak najwięcej z jej smukłej szyi, a nawet przesłonić nieco twarz.
- To nic nie da. - Rosalie zgrzyta zębami - Czuć ją nawet z drugiego końca boiska.
- Wiem! - warczę w jej stronę wściekle
Lecz bardziej niż wściekłość na moją siostrę, powoduje mną panika. Przerażenie, że zwęszą nęcący zapach Belli i zaatakują, a we mnie nie będzie wystarczających sił, by ją obronić. Mięsożerni są o wiele bardziej wyczuleni na ludzki zapach i tętno, niż my. A Bella pachnie tak intensywnie, że jestem bliski popaść w obłęd. Tym razem nie jest to szaleństwo mojego pragnienia wobec niej, ale przerażenia, jak bardzo jest zagrożona. Z każdą upływającą sekundą, z wybiciem jej serca, znów stąpa coraz bliżej śmieci. Czuję, jak chłodne palce Belli wślizgują się ostrożnie na moje własne dłonie. Zaskakująco, jej ręce w ogóle się nie trzęsą. Podnosi na mnie wzrok, dostrzegam w jej oczach wahanie.
- O co pytała Esme? - pyta szeptem, ledwie słyszalnym nawet dla mnie
- Czy... - trudno mi to z siebie wykrztusić, zwłaszcza patrząc wprost na jej twarz - Pytała, czy są głodni. - przesuwam wzrok na bok, próbując wymazać z wyobraźni wszelkie makabryczne wizje, o jakimkolwiek bólu wykrzywiającym jej niewinną buzię

Trwamy wszyscy w milczeniu, próbując skupić się na grze. Wychodzi nam to marnie. W grze nie ma już pasji ani ekscytacji, po prostu przerzucamy piłkę, ale każdy z nas ma instynkty nastawione na to, co lada chwila wyłoni się z głębi lasu. Właściwie ja sam nie obserwuję gry w ogóle, mój wzrok nieustannie przeczesuje ciemne gąszcze. Jest trudniej, bo zaczyna podnosić się mgła.
- Bello, tak mi przykro. - szepczę ze smutkiem - Tak cię narażam... Zachowałem się bezmyślnie, nieodpowiedzialnie. Mogę tylko przepraszać, ale wiem, że teraz przeprosiny na nic się nie zdadzą.

Nagle wstrzymuję oddech, napinając całe swoje ciało. Moje spojrzenie wbija się w jeden punkt pomiędzy drzewami na północy, po prawej stronie boiska. Szybko zagarniam ciało Belli za siebie, stając pomiędzy nią a tymi, którzy za chwilę wyłonią się zza mglistej kurtyny. Pozostali też obracają się twarzami w tamtą stronę. Słyszymy to, czego Bella jeszcze nie widzi, ale co przewiduje z pewnością bez problemu. Lekkie, ciche kroki przedzierania się przez chaszcze, szmer paproci, rozsuwanych przez postacie trojga wampirów. W oddali zaczynają majaczyć wyraźne sylwetki postaci, wręcz płynących nad powierzchnią ziemi. Ich tempo zwalnia, by zmienić się w wampirzy krok pełen gracji. Gdy wyłaniają się w pełni odkryci na polanie, jeszcze bardziej zwalniają. Hamuje ich instynkt samozachowawczy. Jest ich jedynie troje, a drapieżna rodzina, z którą stają twarzami w twarz jest znacznie liczebniejsza. Jakby nieco z przodu, na czele pozostałej dwójki trzyma się smukły niezbyt wysoki mężczyzna, którego jasna wampirza skóra wydaje się mieć oliwkowy odcień. Jego lśniące czarne włosy łagodnymi falami opadają na ramiona. Mężczyzna stojący za nim jest niższy, gorzej zbudowany. Jasne włosy ma zebrane na karku i związane. W ogóle nie rzuca się w oczy, nie ma w nim nic, co przykuwałoby uwagę. Poza oczami. Choć wydają się nieruchome, a krwistym kolorem nie odróżniają się od innych mięsożerców, są czujne. Obok niego stoi kobieta. Wysoka, wyższa od swoich towarzyszy. Jest w niej pewna dzikość, może wrażenie to wywołują bujne płomiennorude loki, wijące się wokół jej twarzy iskrzącą burzą. Carlisle powoli wychodzi im na przeciw, pozostali członkowie mojej rodziny stąpają tuż za nim. Ja pozostaję w miejscu, czekając na to, jak rozwinie się cała sytuacja.

Ciemnowłosy wampir decyduje się na kilka kroków do przodu, wychodząc naszej rodzinie na przeciw. Jego towarzysze podążają za nim.
- Wydawało mi się właśnie, że gra tutaj ktoś z naszych. - mówi uprzejmie i niezwykle powoli, ton jego głosu barwi się specyficznym akcentem, jakby francuskim - Jestem Laurent. - lekko się kłania w prawie dworskim dygnięciu, po czym wskazuje na swoich towarzyszy - A to Victoria i James...

James

Natychmiastowy bodziec, iskrzącym impulsem przecinający mnie na wskroś. To imię sprawia, że odruchowo napinam wszystkie mięśnie, zaciskając swoje palce na ramieniu Belli, która stoi bardzo blisko mojego boku, niemal za mnie schowana. Brzmienie tego imienia uaktywnia wszystkie skrypty pamięci, związane z historią dotyczącą jednego z jego wybryków. Moja świadomość tego, kim może być James powoduje, że wściekłość mieszana paniką narasta spiralą. Niekoniecznie musi być on tym Jamesem, lecz mam przeczucie, że nim właśnie jest. Wyobrażenia tego, co dokonał i jak skrzywdził jedną z bliskich mi osób niemal mną szarpią, by rzucić się na niego. Przed oczami staje mi twarz Genevive, gdy opowiadała ten mroczny fragment swojej biografii. Teraz jednak liczy się tylko Bella, jej bezpieczeństwo. Więc niewzruszony trwam w miejscu.
- Jestem Carlisle. - mój przybrany ojciec się przedstawia, a potem kolejno wskazuje na nas - A to moi najbliżsi. Emmett i Jasper, a tam dalej Rosalie, Alice i Esme, oraz Edward z Bellą.
Wiem, że celowo przedstawia nas dwójkami i trójkami, podkreślając, że jesteśmy gotowi walczyć jeden za drugiego, że jesteśmy rodziną. Z rozmysłem naciska na naszą liczebność, by uświadomić przybyszom, jak ryzykowane byłoby podejmowanie wszelkiego ataku.
- Znajdzie się miejsce dla kilku nowych zawodników? - Laurent uśmiecha się nieustannie uprzejmie, w jego tonie nie ma ani cienia zdradliwości - Od dawna nie mieliśmy okazji grać.
- Właściwie już kończyliśmy. - Carlisle utrzymuje taki sam łagodny ton - Ale możemy umówić się na później. Planujecie na dłużej zatrzymać się w okolicy?
- Prawdę mówiąc, kierujemy się na północ. Byliśmy jedynie ciekawi, kto tu jeszcze przebywa. Długi czas już nikogo nie spotkaliśmy.
- W tej części stanu jesteśmy tylko my. No i czasami zdarzają się przypadkowi wędrowcy, jak wasza trójka.
Napięcie stopniowo opada, łagodzone zapewne przez Jaspera, który wykorzystuje skrzętnie swój dar kierowania emocjami. Sam jednak nie wykonuje najmniejszego ruchu, stojąc spokojnie. W takim stoicyzmie jedynie on potrafi wytrwać w każdej sytuacji. Ja jestem zbyt impulsywny, zbyt pobudliwy, by do końca nad sobą zapanować.

- Jak daleko zapuszczacie się na polowania? - Laurent pyta zaciekawiony
- Trzymamy się gór Olympic. Tylko czasami odwiedzamy nadbrzeże. - łagodność tonu Carlisle'a jest wypracowana do perfekcji, jakby wręcz ich zapraszał - Osiedliliśmy się na stałe tutaj niedaleko. Znamy też jeszcze jedną rodzinę, mieszkającą na północy, koło Denali.
Cała trójka jakby nieco odchyla się do tyłu w zdumieniu, nie do końca rozumiejąc drugiego dna tego komunikatu. Czy raczej rozumieją go dobrze, lecz nie mogą w to uwierzyć. Widać pierwszy raz w swojej egzystencji trafiają na taki szczep, jak my.
- Na stałe? - ciemnowłosy mężczyzna unosi brwi - Jak wam się to udało?
- To długa historia. - Carlisle odpowiada wymijająco - Zapraszam do nas do domu, będziemy mogli się tam wygodnie rozsiąść i porozmawiać.
Wszyscy troje znów rozszerzają źrenice, zaskoczeni kolejną wypowiedzią. Wymieniają się spojrzeniami, jakby jedno sprawdzało u drugiego, czy mają to odebrać jako żart. Dla nomadów, czyli wszystkich mięsożernych nie istnieje pojęcie "dom". Muszą się nieustannie przemieszczać, bo zabijają ludzi, a morderstwa w obrębie tego samego terenu szybko przykułyby niepotrzebną uwagę. Dlatego nazywamy ich nomadami, bo nigdzie nie osiedlają się na stałe. To często wynika nie tylko z potrzeb dbania o swoje bezpieczeństwo, lecz z pustki, jaka zionie niemal w każdym z wampirów. Nigdy nie czują się w pełni na miejscu, nigdzie nie ma prawdziwego domu. Nawet my, chociaż wydajemy się być odmienni, ale co kilka lat zmieniamy miejsce zamieszkania. Trudno którekolwiek z miasteczek, w których lądujemy, nazwać domem. Domem jest dla każdego z wampirów to miejsce, gdzie się narodził. Jako wampir. Bo egzystencji człowieczej pamięta się niewiele. Ja sam zapomniałem niemal wszystko. Spoglądając jednak na tę trójkę i przenikając ich myśli wiem, że łakną swojej własnej bezwzględności i życia w wiecznej drodze. Czują się do tego stworzeni, a to czyni ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi, bo nie mają granic.

- Brzmi to zachęcająco. - Laurent wydaje się naprawdę uradowany, wręcz zafascynowany - Pięknie dziękujemy za zaproszenie. Polowaliśmy całą drogę z Ontario i od dłuższego czasu nie mieliśmy okazji doprowadzić się do porządku.
- Mam nadzieję, że nie urazimy was prosząc, abyście powstrzymali się od polowań w najbliższej okolicy. Sami rozu­miecie, nie możemy manifestować swej obecności. - co ma pozornie być gwarantem bezpieczeństwa dla nas, ale również przestrogą by nie kąsali tutaj ludzi
- Ależ oczywiście. Nie ma sprawy. - gość kiwa porozumiewawczo głową - Nie mamy zamiaru naruszać waszego terytorium. Poza tym najedliśmy się do syta pod Seattle
Przy jego ostatnim komentarzu Bella drży lekko, z pewnością na samą myśl czy wyobrażenie sposobu, w jaki się nasycili. Nieustannie, prawie co dnia, uświadamiałem ją, że sposób egzystowania wampirów powinien ją przerażać. Że powinna daleko ode mnie uciekać. Oh, ileż bym teraz dał, by być wystarczająco silnym i nie pozwolić Belli na taką ufność wobec mnie, gdybym był w stanie się jej oprzeć i z nią nie związać.
- Jeśli chcecie podbiec z nami, wskażemy wam drogę. - Carlisle wciąż konwersuje z Laurentem, a inni milczą, czekając na efekty - Emmett, Alice, zabierzcie się z Edwardem i Bellą jeepem - dodaje jak gdyby nigdy nic, choć tak naprawdę jest to ukryty rozkaz, mający zapewnić maksymalne bezpieczeństwo Belli

Los jest jednak złośliwy, lub to ja jestem przeklęty. Ostatnie słowo Carlisle'a nie wybrzmiewa jeszcze całkiem do końca, niosąc się w powietrzu ostatnim tonem, gdy na raz dzieją się trzy rzeczy. W ułamku sekundy, który dla śmiertelnika jest wręcz nie do uchwycenia. Błyskawicznie, jedna po drugiej, jak reakcja łańcuchowa. Silniejszy podmuch wiatru wplątuje się między włosy Belli, mierzwiąc je i odchylając. Zamieram gwałtownie, wpijając palce w ramiona Belli. Całe moje ciało napina się, odbierając nieomylną treść myśli, Człowiek. James obraca głowę w naszą stronę, jego nozdrza nieznacznie rozszerzają się, chłonąc rozkoszny ludzki zapach, a całe jego ciało przechyla się w gotowości do skoku.

Momentalnie przesuwam Bellę za mnie, a sam pochylam się w takim samym ułożeniu ciała, balansując ciężarem wagi na nogach. Obnażam zęby wściekle, a z głębi mojego gardła wydobywa się zwierzęcy charkot, wibrujący groźnymi tonami. Tego tonu nie używałem od bardzo dawna, a musi być przerażający i przeszywający na wskroś, bo czuję jak samą Bellą wstrząsa zimny dreszcz na dźwięk mojej animalistycznej furii. Broni jej?, w myślach Jamesa odczytuję niedowierzanie, które bardzo szybko zmienia się w fascynację i upojenie, To będzie ciekawy wieczór. Jego krwawe tęczówki wyzywająco rzucają mi spojrzenie, dostrzegam w nich błyski prowokujących myśli, które kolejno z niego wyławiam. Szykuje się przednia zabawa. Z mojego gardła wydobywa się kolejny ostrzegawcze mruknięcie, dużo głośniejsze i bliskie ryknięcia. Śledzę każdą myśl tego bydlaka, każde drgnięcie pojedynczych mięśni. Kiedy tylko markuje wyskok w lewą stronę, momentalnie poruszam się, ustawiając tak by nadal zasłaniać Bellę.
- A to co? - Laurent nie kryje zdziwienia, również obracając się w naszym kierunku i niedowierzającym spojrzeniem taksując Bellę
- Ona jest z nami. - Carlisle oświadcza stanowczo, a jego słowa bynajmniej nie są kierowane do Laurenta, lecz do Jamesa
- Przynieśliście przekąskę? - ciemnowłosy wampir pyta, odruchowo robiąc krok w naszą stronę
Rzucam mu jedno krótkie, wściekłe spojrzenie, wtórujące dzikością gardłowym mruknięciom. Od razu cofa się o krok, unosząc dłonie w geście obronnym. On nie przejawia żadnych chęci do walki. Rozsądnie, bo wie, że nie mają szans w starciu z aż siedmiorgiem innych.
- Powiedziałem już, że ona jest z nami. - ton głosu Carlisle'a pobrzmiewa narastającą irytacją, gdy mimo wycofania się Laurenta, James nadal nie zmienia swojej atakującej pozycji

Dziewczyna jest jego, myśli Jamesa są niemal chichoczące, a jego krwiste spojrzenie odrywa się od mojej twarzy tylko na ułamki sekund, by ześlizgnąć się na postać Belli. To już nie jest czysty instynkt wampira, każący mu podążać za zapachem ofiary i się nasycić. James nie czuje głodu, on czuje ekscytację, jakiej nie odczuwał od bardzo dawna. Polowanie na ludzi stawało się z czasem coraz prostsze, gdy nabierało się wprawy. Po raz pierwszy cokolwiek, ktokolwiek, utrudnia mu dobranie się do smakowitej ofiary. Fakt, że śmiertelnej dziewczyny broni wampir, podkręca adrenalinę w jego ciele jeszcze bardziej. To będą najlepsze łowy w moim życiu, już nie tylko jego myśli się cieszą, kąciki jego ust drżą skłonne do uśmiechu zadowolenia.
- Ależ to człowiek! - Laurent protestuje, wciąż nie mogąc tego pojąć
Jeszcze nigdy nie spotkał się z "wegetarianami", a tym bardziej nie natrafił na jakiegokolwiek wampira, który by w otwarty sposób bronił ludzkiego istnienia.
- Zgadza się. - niski, groźny głos Emmetta wtrąca się w rozmowę
Mój brat błyskawicznie ustawia się obok mnie. Chociaż nie przyjmuje pozycji gotowości do walki, napina mięśnie i nieznacznie odsłania kły, dając ewidentny znak, że nie tylko ja będę bronił Belli. Z gardła Jamesa wydobywa się dzikie syknięcie, jakby prowokujące nas. Niewiele mi brakuje, żebym od razu się rzucił na sukinsyna, tu i teraz, nie czekając na rozwój wypadków. Bo ich rozwój i tak podąża spiralą naznaczoną stratami. Wiem, po prostu wiem, że on nie odpuści! Teraz czy później, zapoluje na Bellę. Lepiej jest więc załatwić to od razu, rozszarpać go na strzępy, nim zbliży się do niej choćby milimetr bliżej.

Uginam nogi, naprężając mięśnie całego ciała i szykując się już, by wyskoczyć na przeciwnika. On wprost na to czeka. Niecierpliwi się. Lecz niespodziewana obecność dodatkowej osoby, powstrzymuje mnie na chwilę. Wszyscy wyczuwamy kolejnego gościa, zjawiającego się na polanie. Z lewego skrzydła, z gęstości zapadającej mgły powoli wyłania się jej sylwetka. Porusza się szybko, zatrzymując gwałtownie na kilkanaście metrów od nas. W jej oczach iskrzy wściekłość. Nie, to furia.

Genevive.



~ * ~


Edward


Zatrzymuje się równie niespodziewanie, jak się zjawiła. Niemal szarpnięciem powstrzymuje swoje ciało, by nie ruszyć na przód. Jej sylwetkę dostrzegamy wszyscy. Nie umyka ona też Jamesowi, który momentalnie obraca głowę w jej stronę, a następnie całe ciało. Nie wiem, które z nich wygląda na bardziej wściekłe. Czarne pasma włosów Genevive wydają się wić w powietrzu, nadając jej twarzy tak groźnego wyglądu, jaką jej jeszcze nigdy nie widziałem. Złotawe tęczówki rozjaśnione prawie do półprzezroczystego koloru. Usta rozchylone, ukazujące ostre bialuteńkie zęby, chociaż nie obnaża ich do końca. Sylwetki też nie przechyla do charakterystycznej pozy gotowości do ataku, jedynie nieznacznie napina mięśnie nóg. Z gardła Jamesa wyziera groteskowe syknięcie, na pograniczu wściekłości i zaskoczenia. Krwawe tęczówki lśnią żądzą mordu, która narasta w nim jeszcze bardziej, spinając całe jego ciało, gdy po języku Genevive toczy się jego imię.
- James. - pobrzmiewa drażliwie, prowokująco

- Ty. - charczy, a palce jego rąk zaginają się niczym szpony, którymi gotów jest ją rozszarpać
Genevive zachowuje wciąż tę samą pozycję. Jadeitowa bluzka podkreśla bladość jej skóry, która obecnie wydaje się być znacząco bardziej kredowa niż czyjakolwiek tutaj. Mojej rodzinie muszę przyznać wysoki stopień zaskoczenia jej obecnością, lecz nie równa się on szokowi wymalowanemu na twarzach naszych "gości".
- Dawno się nie widzieliśmy. - szatynka toczy słowa bardzo powoli, niemal kurtuazyjnie, nie przejawiając ani jednego śladu poruszenia - Ile to już lat, odkąd mi uciekłeś? Dwadzieścia? A ile to już lat, odkąd zakończyłam marną egzystencję twojego brata? - ostatnie pytanie jest ostrym cięciem, uderzającym prosto w Jamesa
Wypowiedziane z pełną premedytacją, oczekujące właśnie takiej reakcji, która następuje. Obok Jamesa momentalnie pojawia się rudowłosa wampirzyca, sycząc dziko i pochylając swoje ciało w zwierzęcej gotowości. Obydwoje wykonują zgrabny ruch do przodu, zbliżając się do Genevive. Zapewne ten nagły ruch z ich strony miał ją wystraszyć, lecz ona nieustannie stoi w tym samym miejscu, a pozycja jej ciała w żaden sposób się nie zmienia. Nie ustawia się do obrony.
- Zabiłeś mojego brata, ja zabiłam twojego. Można by to uznać, za wyrównane rachunki. - mówi to wręcz uprzejmie, lecz nagle jej ton zmienia zabarwienie, a w oczach przemyka cień dzikości - Ale ja tego nie uznaję! - warczy cicho
W mgnieniu oka skłania swoje ciało do przodu, balansując na ugiętych nogach, gotowych unieść ją do skoku w którąkolwiek ze stron. Iskrzące furią oczy ześlizgują swoje spojrzenie z twarzy wroga na moją, na tyle szybko i krótko, by nikt inny się nie zorientował. Edwardzie, zabierz stąd Bellę!, jej myśl uderza we mnie tonem rozkazu. Ona sama ponownie koncentruje swoją uwagę na Jamesie, odsłaniając szereg białych zębów i cicho na niego charcząc. Dociera do mnie obezwładniająca, oszałamiająca świadomość, że zjawiła się na polanie właśnie teraz, że prowokuje Jamesa właśnie po to, bym mógł jak najszybciej zabrać stąd Bellę w bezpieczne miejsce.

Głowa Jamesa obraca się ponownie ku nam, a czerwone ślepia jarzą wściekłością. Waha się, czy przypadkiem nie zaatakujemy ich i nie zakleszczujemy w walce. Nie mieliby najmniejszych szans, doskonale to wie. Nie jest też pewien, czy powinien tak łatwo odpuścić sobie Bellę, której upolowanie podsyciło mu apetyt i wolę.
- James - Genevive przeciągłym głosem wypowiada jego imię, ściągając uwagę drapieżnika ponownie na siebie - Chyba nie chcesz mi znów uciec? - barwi ton na drwiący, denerwujący go jeszcze bardziej niż sama jej obecność tutaj - Uganianie się za nędznym ludzkim kąskiem uznajesz za ważniejsze od zemsty? - zaczyna się przechadzać w prawo i w lewo, prowokując
Na litość, Edwardzie, zupełnie przeciwny do tonu jej głosu, rozpaczliwy wydźwięk jej myśli dociera do mnie ponownie, Zabierz ją stąd, zanim się zorientuje! Zanim James i jego towarzyszka zorientują się, o co toczy się cała gra. Moje instynkty z całych sił szarpią mnie, żebym błyskawicznie wywiózł stąd Bellę, ale to byłoby zbyt wielkim ryzykiem. Od razu pojmą intrygę i ruszą prosto za Bellą. A gdyby nawet nie, jak mógłbym zostawić Genevive samą?
- Rozszarpię cię. - rudowłosa wampirzyca charczy w jej stronę, wyrzucając się o krok przed Jamesa i zniżając jeszcze bardziej swoje ciało, by za chwilę wysoko wystrzelić do przodu i rzucić się na Genevive
- Będziesz szczuł mnie swoją suczką? - prycha z kpiną - Czyżbyś się bał? Pomyśl... Pomyśl, James, o tym, co zrobiłam twojemu bratu. Byłam wtedy młodą, niedoświadczoną wampirzycą, a nie pozostało po nim pyłu na wietrze. - zatrzymuje się w miejscu, tym razem napinając całe ciało i szykując je na atak, jej oczy rzucają dzikie, wyzywające spojrzenie - Pomyśl, co teraz mogę zrobić z tobą.
- Odetnę ci łeb, mała wiedźmo. - James po raz pierwszy wydobywa z siebie niski, metaliczny głos, pobrzmiewający syczeniem - A tego kurczaczka i tak wytropię. - jego usta wyginają się drwiną, gdy wraca spojrzeniem prosto na Bellę - I zabiję.

- A propos kurczaków... - Genevive mruży oczy, Teraz, Edwardzie! Teraz!, jej wręcz błagalna myśl przenika do mnie z taką siłą, że wiem, iż się jej nie sprzeciwię
Czuję, że to, co właśnie wypowie, będzie ostatecznym bodźcem, który uruchomi całą reakcję. Daję więc krótki znak mojej rodzinie. Wszyscy się napinamy, gotowi rzucić się każdy w odpowiednią stronę. Mocno chwytam Bellę za ramiona, by jak najprędzej ją unieść i wpakować do samochodu.
- Twój brat skrzeczał niemiłosiernie. - wykańczające zdanie działa dokładnie tak, jak przewidziałem
To nie trwa nawet dwóch sekund, gdy James wydaje z siebie wściekły ryk i pędem rzuca się na Genevive.

Rudowłosa Victoria obraca się ku nam, a Emmett błyskawicznie rzuca się ku niej, tuż za nim Rosalie. Laurent ulatnia się szybciej niż wszelkie myśli, nie zamierzając najwyraźniej zająć miejsca po którejkolwiek ze stron. Pozostali kierują się pędem w dół zbocza poprzez las, do pozostawionych na ścieżce samochodów. Chociaż część moich zmysłów aż ciągnie, by skoczyć ku Genevive, mobilizuję się, by słuchać rozsądku. Rzucam krótkie spojrzenie w jej stronę. Nie doceniałem jej, podejrzewając, że James w jednym susie się do niej dobierze. Genevive z niewyobrażalną wcześniej dla mnie siłą przerzuca go przez swoje ciało, Moja dziewczyna!, a potem zwinnymi unikami przed kolejnymi atakami bydlaka odciąga go coraz dalej. Daleko od nas. Chwytam Bellę i ciągnę ją za sobą. Irytacja szybko sięga u mnie zenitu, gdy ludzkie kroki okazują się być za wolne. Do diaska! Mam ochotę warknąć na Bellę, ale nie jest przecież winna tego, że nie potrafi się poruszać tak szybko, jak my. Powstrzymuję się, żeby nawet na nią nie syknąć, tylko szybko chwytam jej ciało. Ignoruję zaskoczony pisk i wpakowuję ją sobie na plecy, od razu przyspieszając tempa do zawrotności, która Bellę aż mdli. Wściekłość narasta, o ile możliwe jest, bym mógł w sobie odczuć jej więcej. Przydaje się jednak do tego, bym prześcignąć pozostałych, chociaż oni biegną bez balastu.

Dopadamy do samochodów. Od razu otwieram tylne drzwiczki jeepa i bezceremonialnie wpakowuję Bellę na siedzenie, nie przejmując się jej wierzganiem. Sam siadam za kierownicą i uruchamiam silnik.
- Przypnij ją. - rzucam rozkazująco do Jaspera, który błyskawicznie wślizgnął się na siedzenie obok niej, Alice siada obok mnie
Ruszam ostrym zrywem. Nie do końca się kontrolując, pozwalając własnym ustom w tempie niezrozumiałym dla Belli wyrzucać z siebie steki wulgaryzmów.
- Dokąd jedziemy? - Bella wykręca głowę na obie strony, orientując się, że jedziemy trasą nie prowadzącą do Forks
Nie zamierzam tego jednak komentować. Moje myśli odbiegają panicznie do polany, na której pozostała część mojej rodziny. O Emmetta i Rosalie nie martwię się szczególnie, ale Genevive mocująca się z Jamesem... zaciskam palce na kierownicy niemal boleśnie.

- Edward, do cholery! - Bella szarpie się mocno - Dokąd mnie wywozicie?
- Jak najdalej stąd. - warczę - Nie możesz tu zostać, to zbyt niebezpieczne. Musimy cię jak najszybciej wywieźć poza Forks.
- Zawracaj kretynie! - krzyczy na mnie, tchnięta nagłym impulsem - Odwieź mnie do domu! Do domu, Edwardzie!
Dostrzegam we wstecznym lusterku, że próbuje porozczepiać szelki, przytrzymujące ją w miejscu. Wściekam się jeszcze bardziej, tym razem o jej głupotę. Nie tylko bez tych pasów może jej się coś stać, jeśli wjedziemy na większe wertepy. Nie pojmuje, że odwożenie jej do domu nie jest w żaden sposób możliwe do wykonania. Genevive, Emmett i Rosalie z pewnością nie zabiją tamtej dwójki wampirów, co najwyżej na dłużej ich przytrzymają i nieco odstraszą. Genevive zapewne chętnie go zabije, jednak przeczuwam, że nie uda się jej to tego wieczoru. James wywinie się, będzie szukał rewanżu. Będzie szukał Belli. A później zwęszy ją i wytropi. W Forks tak łatwo na nią trafić, wszędzie roi się od jej zapachu.
- Jasper. - rzucam chłodno do mojego brata, a ten momentalnie chwyta Bellę za ręce, by powstrzymać ją przed rozerwaniem pasów

- Nie! - jej głos drga na pograniczu wściekłości i rozpaczy - Edward, nie możesz mi tego zrobić!
- Nie mam wyboru, Bello. - nie zamierzam ustąpić - A teraz proszę, ucisz się.
- Nie mam zamiaru. - odpowiada, próbując uparcie wyrwać się Jasperowi, chociaż nie ma na to najmniejszych szans, bo jest od niej dużo silniejszy - Charlie powiadomi FBI, gdy nie wrócę do domu! Prześwietlą całą waszą rodzinę! Będziecie musieli wyjechać. Ukrywać się. Ukrywać się bez końca!
Wiem, że chce mnie sprowokować, rozpaczą w swoim głosie wpłynąć jakoś na mnie. Jeśli jednak chodzi o kwestię jej bezpieczeństwa i opieki, nie zamierzam już więcej narazić jej na jakiekolwiek groźby. Gdybym mógł, porzuciłbym ją i zniknął z jej życia, jeśli to miałoby pomóc. Jeżeli jednak teraz znikniemy z całą rodziną, Bella pozostanie sama, skazana na niechybne rozszarpanie przez Jamesa. Nie obroni jej nawet Charlie z bronią.
- Już to przerabialiśmy. - oświadczam chłodno - Uspokój się!
Nie pozwolę, by poświęcenie Genevive spłynęło na marne, jeśli ulegnę błagającemu spojrzeniu Belli. Gdy powraca do mnie myśl o ciemnowłosej wampirzycy, kolejna fala złości przepływa przez moje ciało. Mam świadomość, że nie pojawiła się tam jedynie ze względu na mnie i Bellę, to wykorzystała jako dodatkowy argument. Stanięcie twarzą w twarz z krwawym mordercą jej brata syciło się w niej od wielu dziesiątek lat, a dzisiaj mogło znaleźć swoje zaspokojenie. Niemniej jednak lęk o nią uruchamia się we mnie automatycznie. Sądzę, że odczułem go już wówczas na polanie, kiedy tylko zaczęła odciągać uwagę Jamesa od nas, ale byłem zbyt nastawiony na osłanianie Belli. Teraz, gdy jedziemy z zawrotną prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, do panicznego układania planu ocalenia Belli dokłada mi się wyobrażanie tego, co może się dziać właśnie z Genevive. Wiem, że Emmett i Rosalie wycofają się w stosownym momencie, nie mam pewności, że Genevive wykaże na tyle rozsądku.

- Nie pozwolę ci nikogo narażać z mojego powodu! - Bella woła rozpaczliwie - Nikogo z twojej rodziny, Edwardzie. Błagam!
- Edwardzie, zatrzymaj się proszę. - niespodziewanie odzywa się Alice
Do tej pory siedziała spokojnie na siedzeniu obok mnie, wpatrując się swoimi dużymi oczami w śmigającą pod kołami jezdnię. Teraz jej twarz zwrócona jest ku mnie.
- Nie! - krzyczę tak głośno, że Bella aż się zwija ogłuszona - Nie rozumiesz, Alice? To był tropiciel! Tropiciel!
Perfekcyjny w wyszukiwaniu nawet najmniejszych, cząstkowych śladów. Nikłych, nie do pojęcia i nie do odnalezienia dla żadnego innego wampira. Może wytropić nie tylko człowieka, ale też drugiego wampira. Podążać kilometrami bez wytchnienia. Zawsze tuż za ofiarą.
- Zatrzymaj się. - Alice ponawia, tym razem o wiele bardziej stanowczo - Proszę.
- Posłuchaj, Alice. - warczę, jeszcze bardziej dociskając pedał gazu - Czytałem mu w myślach. Wyłapałem każdą z tych obrzydliwych myśli. Tropienie to jego pasja. Obsesja! Chce ją dorwać. Właśnie ją. Tylko ją. Zapragnął tego w momencie, gdy tylko stanąłem w jej obronie. - wskazówka na prędkościomierzu przekracza sto dziewięćdziesiąt - Od lat nie miał tak ciekawego, urozmaiconego polowania. Nie zrezygnuje z niego. Chce ją dopaść!
- Przecież nie wie, gdzie ona... - zaczyna głosem rozsądku, ale szybko wytrącam jej argumenty
- Jak sądzisz? - prycham - Jeśli go nie zabiją, to ile czasu zajmie mu podchwycenie tropu? Zwłaszcza jeśli dotrze do miasteczka. - celowo spoglądam w lusterko wsteczne, wiedząc, że Bella wyczekuje tam mojego wzroku - Złapie trop. I jak myślisz, Bello, dokąd go to zaprowadzi?

Czekoladowe tęczówki przecina błysk natychmiastowego zrozumienia. Zamiera na kilka sekund w bezruchu, nieustannie wpatrują się w lusterko. Jej twarz blednie jeszcze bardziej, o ile jest to możliwe. Widzę, jak jej źrenice rozszerzają się w zdumieniu, gdy powoli pojmuje moją insynuację. A następnie zwężają się w przypływie impulsu kolejnej fali gniewu.

- Charlie! - łapczywie chwyta powietrze, gdy panika ściska jej gardło - Nie możecie go zostawić!
- Ona ma rację. - Alice ponownie próbuje wtrącić - Zatrzymajmy się choćby na minutę i przemyślmy to na spokojnie.
Moja noga powoli odpuszcza gnębienie pedału gazu, nieznacznie zwalniamy. Wątpliwości wciąż się we mnie tłoczą, dają jednak na moment dopuścić do głosu radę siostry. Ostrym zakrętem zjeżdżam na pobocze i gwałtownie hamuję, a wszystkimi zarzuca do przodu.
- Tu nie ma się nad czym zastanawiać. - cedzę przez zęby
- Nie zostawię tak Charliego! - Bella burzy się, ale żadne z nas nie zwraca na nią uwagi
- Musimy ją odwieźć. - Jasper mówi łagodnym tonem, jednak nawet jego zdolności nie zbijają wzburzenia moich emocji
- Nie! - jak oni wszyscy mogą być tak bezmyślni?
- Jest nas więcej. Nie będzie miał szans jej tknąć. - jego ton nadal jest niewzruszony - Ochronimy ją, Edwardzie. Zobaczy, że nie ma szans i odpuści.
- Nie ty czytałeś mu w myślach. - warczę, rzucając mu wymowne spojrzenie - On wybrał już ofiarę i nic go od tego zamiaru nie odwiedzie. Musielibyśmy go zabić.
- Ta opcja z pewnością przypadłaby do gustu Emmettowi. - Alice wtrąca - Genevive również...

- Tak, Genevive, pamiętacie o niej nagle?! - wściekam się jeszcze bardziej - Jeśli James cokolwiek jej zrobi... Jeśli jej coś zrobi, a potem dopadnie jeszcze Bellę, cała ta ofiara pójdzie na marne!
Milkną nagle wszyscy. Nawet Bella przestaje się szarpać. Spoglądają na mnie nie tyle zaskoczeni, co smutni, rozumiejąc wreszcie, że jest dużo więcej powodów mojego gniewu, niż początkowo przypuszczali. Na pierwszym miejscu jest życie i bezpieczeństwo Belli, ale jednak obłąkane myśli o Genevive nie ustępują pod żadnym przymusem. Od zawsze czuję się za nią odpowiedzialny, chyba jeszcze od czasów zanim ją przemieniłem, a wplątałem się w jej życie. Tej rysy nie usunie ze mnie żadna siła. Jestem skazany na bezgraniczną troskę wobec niej i wobec Belli.

Alice powoli, ostrożnie kładzie dłoń na moim ramieniu, a na jej jasnej twarzy maluje się delikatny uśmiech pobłażania i współczucia.
- Nic jej nie będzie. - mówi bardzo spokojnie i z pełnym przekonaniem - A jeśli chodzi o Bellę, to istnieje jeszcze inne wyjście...
To, co kryje się za jej słowami, działa w przeciwnym kierunku niż jej kojące dotknięcie i głos. Kiedy jestem skłonny zawierzyć jej przekonaniom o bezpieczeństwie Genevive, jej drugi zwrot dotyczący Belli wybucha we mnie momentalnie kaskadą furii.
- Nie ma żadnego innego wyjścia! - Bella aż wzdryga się od agresji, z jaką wyrzucam te słowa
Jasper z równym zaskoczeniem, co ona, wpatruje się we mnie. Do tej pory nie mieli jeszcze do czynienia ze mną w tym stanie, nie było wydarzeń, które doprowadziłyby mnie na skraj obłędu i psychopatii. Jedynie Alice trwa spokojnie, jakby spodziewała się wręcz takiej reakcji z mojej strony. Nie ucieka wzrokiem, gdy wbijam w nią gromiące spojrzenie. Kto wie, ile minut byśmy tak marnowali czas, walcząc na spojrzenia, dopóki nie wtrąca się Bella.
- Czy nikt nie chce wysłuchać mojej propozycji? - stara się brzmieć spokojnie, by nie wyprowadzić mnie bardziej z równowagi
- Nie bardzo. - nawet na nią nie spoglądam, bo wiem, że będzie chciała mnie odwieść od postanowionego zamiaru
- Wysłuchaj mnie, proszę. - upiera się - Najpierw zabierzecie mnie do domu...
- Nie!

- Najpierw zabierzcie mnie do domu. - łypie na mnie zagniewana, ignorując moją niechęć mówi dalej - Powiem ojcu, że chcę wracać do Phoenix. Spakuję się szybko. Poczekamy, aż ten cały tropiciel namierzy mój dom i wtedy wyjedziemy. Tropiciel ruszy za nami w pogoń, skoro tak bardzo chce mnie dopaść. Sam powiedziałeś, że chce mnie. Więc zostawi Charliego w spokoju. Z kolei Charlie nie naśle FBI na waszą rodzinę i w ogóle nie będzie podejrzliwy. A potem możecie mnie wywieźć, gdzie wam się żywnie podoba. - znów spogląda na mnie zimno - Możecie mnie nawet zakopać w lesie.
Całą trójką spoglądamy na nią w niemałym zdumieniu. Przyznaję szczerze, że tak racjonalnego pomysłu, który nawet ma jakieś szanse powodzenia, nie spodziewałem się usłyszeć z jej ust. Bella jest bardzo inteligentną dziewczyną, jednak obawiałem się, że w przypływie przerażenia i uporu będzie chciała pozostać w Forks, że będzie mnie przekonywała bym pozwolił jej zostać w domu.
- Nie widzę, żeby miał zaatakować. - Alice przymyka powieki, próbując odnaleźć w plątaninie swoich wizji jakiś klucz - Będzie czekał, aż zostawimy ją samą.
- Niedoczekanie jego. - cedzę przez zęby, po czym przesuwam wzrok na wyczekującą niecierpliwie Bellę i tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiam tak, by do niej dotarło - Wyjedziemy jeszcze dzisiaj, niezależnie od tego, czy tropiciel zobaczy cię w domu, czy nie. Powiedz Charliemu, że nie wytrzymasz w Fors ani minuty dłużej. Powiedz mu zresztą cokolwiek, byle podziałało! Wszystko mi jedno, jak na to zareaguje, niech się wścieka, niech pomstuje, mam to gdzieś. Spakuj błyskawicznie, co będziesz miała pod ręką, bez kobiecego marudzenia i załaduj się do swojej furgonetki. Daję ci na to p i ę t n a ś c i e , piętnaście minut od wejścia do domu, słyszysz? - przesuwam wzrok na siedzącego obok niej blondyna - Jasper, zajmiesz się otoczeniem domu, gdy Bella będzie się pakować. Alice, zajmiesz się furgonetką. Wślizgnę się do pokoju Belli i będę w środku tak długo, póki nie skończy. Gdy wyjdziemy, może­cie odwieźć jeepa do domu i opowiedzieć o wszystkim Carlisle'owi.

- Uważam, że powinniście pozwolić mi wyjechać samej. - Bella przebąkuje słabiutkim głosikiem, który, klnę się na Boga, w tym momencie doprowadza mnie do szewskiej pasji
- Bello, ten jeden jedyny raz zrób, jak ci każę. - przekręcam kluczyk w stacyjce i ostrym zrywem prowadzę nas ponownie na szosę
- Posłuchaj - przestała się wyrywać całkowicie, ale jej ton znów staje się uparty - Charlie nie jest imbecylem. Jeśli i ty znikniesz, zacznie coś podejrzewać. Wtedy nie uwierzy w żadne moje argumenty.
- To nie ma znaczenia. Dopilnujemy, żeby nic mu się nie stało. Tylko to się liczy.
Jednak okazuje się, że przeciwko sobie mam w tej chwili nie tylko butną Bellę, która głupio altruistycznie chce się poświęcać za innych, lecz również moje własne rodzeństwo. Jasper głównie milczy, ale po wyrazie jego twarzy wnioskuję, że popiera rezolutność Belli. Alice natomiast wprost wyraża swoją aprobatę, dodając do całości jeszcze swoje trzy grosze.
- Tropiciel widział, jak zachowywałeś się wobec Belli. Domyśla się, że jesteście razem. Że się nie rozdzielicie. - spogląda na mnie znacząco - Będzie wiedział, że tam gdzie ty, tam i Bella.

- Naprawdę sądzisz, że powinienem pozwolić jej jechać samej?
W moim głosie zanika złość, a pojawia się czysta i wyraźna bezradność. Nie przychodzi mi do głowy nawet wyobrażenie sobie, jaka bezbronna będzie, jeśli ją zostawię. Wiem przecież, że Bella jest nietypową dziewczyną, ma w sobie tyle siły i determinacji... chyba więcej ode mnie. Czasami odnoszę wrażenie, że zniosłaby więcej niż ja. A jednak narasta we mnie niepokój na samą myśl, że nie będę miał jej na oku, nie będę wiedział, co się z nią dzieje. To mnie doprowadzi do szaleństwa!
- Ależ nie! - Alice potrząsa głową - Nie samej. Będę ją osłaniać z Jasperem.
- Nie ma mowy. - wciąż odzywa się we mnie egoistyczny upór, chociaż wiem, że brzmię coraz słabiej
Co Bella skrzętnie wykorzystuje, pochylając się nieznacznie do przodu i mówiąc spokojnie:
- Przeczekaj tydzień... - urywa, dostrzegając w lusterku moją minę i szybko poprawia - No, kilka dni chociaż przeczekaj. Pokazuj się w miejscach publicznych, chodź do szkoły normalnie. Niech Charlie nabierze pewności, że mnie nie porwałeś. A gdy James ruszy w pogoń za... za mną, dopilnuj, żeby podchwycił zły trop. To wszystko. Potem przyjedziesz do mnie jakąś okrężną drogą. Jasper i Alice wrócą do domu, a my... - dotyka mojego ramienia ostrożnie - My znowu będziemy mogli być razem.
Moja noga dociska pedał gazu, ale nawet nie patrzę na drogę, wbijając wzrok w lusterko wsteczne i odszukując w nim twarz Belli. Zaskakująco, nie odnajduję u niej choćby cienia strachu. Jej oczy ufnie i ciepło na mnie spoglądają.
- Dokąd chcesz wyjechać? - wzdycham z rezygnacją, poddając się tej woli
- Do Phoenix.
- Gdzieżby indziej. - prycham - Przecież to właśnie powiesz ojcu, że wracasz do domu. Tropiciel będzie podsłuchiwał.
- Ale pomyśli, że chcemy go wykiwać. - nawet na to moja Bella ma gotową odpowiedź - W końcu to, że będzie podsłuchiwał, to dla nas żadna tajemnica. Jest tego świadomy. Nigdy nie uwierzy w to, że na­prawdę pojadę tam, dokąd obiecałam.

- Bello... - mój głos traci na kilka sekund wszelkie nuty hardości i agresji
Alice i Jasper zgodnym ruchem obracają głowy na bok, wbijając spojrzenia za szyby i starając się jak najbardziej wyłączyć. Czułość mojego głosu musi być na tyle łagodna i cierpiąca, że choćby w ten skromny sposób chcą okazać szacunek naszej intymności.
- Bello, jeśli dopuścisz do tego, by coś ci się stało, cokolwiek, będziesz za to osobiście odpowiedzialna, rozumiesz?
- Tak. - przytakuje cichutko i przełyka ślinę
Na kilka sekund przymykam powieki, gdy opuszkami palców przemyka po mojej szyi a następnie ku mojemu policzkowi. Jedną ręką trzymam kierownicę, a drugą chwytam delikatnie jej nadgarstek i przysuwam jej dłoń ku swoim ustom. Składam czuły pocałunek na koniuszkach jej palców, po czym głęboko wciągam powietrze, napawając się jej upajającym zapachem.


~ * ~

Niebawem Twisted Evil
Image


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Czw 18:22, 18 Lut 2010 Powrót do góry

No podobało mi sięWink
Mimo, że rozdział był taki jak żywce z książki to twoje urozmaicenia były boskie!
Czekam na następny rozdział!
Mam nadzieję, że Genevive wyjdzie z walki całoWink

oddana czytelniczka/alice1995;)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nina=)
Wilkołak



Dołączył: 25 Wrz 2009
Posty: 204
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 18:42, 23 Maj 2010 Powrót do góry

No mi też się podobało. Skomentowałam to opowiadanie już kiedyś, ale później zapomniałam o nim. Teraz tego bardzo żałuję. Masz ogromny talent! Mimo, że zmierzch (w ramach przypomnienia Wink ) czytałam całkiem niedawno, to nie znudziłaś mnie ani trochę! Wręcz przeciwnie! Było to tak ciekawe i przejmujące, że z niesamowitą prędkością pochłaniałam kolejne linijki tekstu, byle tylko jak najszybciej dowiedzieć się co się stanie. I to jest właśnie sztuka! Zrobić tak, żeby czytelnik, mimo tego, że już wie co się stanie, cały czas z niecierpliwością czekał na ciąg dalszy. Nie rozumiem dlaczego jest tu tak mało komentarzy... Czyżby wszyscy, tak jak ja, zapomnieli o istnieniu tego opowiadania? To dość przykrę, bo jak już mówiłam wcześniej masz ogromny talent i opowiadanie powinno cieszyć się dużą popularnością. Niestety tak nie jest. Szkoda, że rozdziały dodawane są tak rzadko. Choć z drugiej strony wcale ci się nie dziwię. Ja też bym się zniechęciła gdyby moje opowiadanie skomentowała tylko jedna osoba. Bardzo bym chciała byś mimo wszystko dodała klejny rozdział Wink
Błędów nie wychwyciłam, ale to nie oznacza, że ich nie było, po prostu skupiłam się na wspaniałej treści Wink

pozdrawiam
Nina

EDIT: Z tego wszystkiego nie zauważyłam, że jest to tłumaczenie ;D Więc jeśli nie mogę pochwalić Cię za treść, to chociaż za tłumaczenie Wink


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nina=) dnia Nie 18:47, 23 Maj 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Pon 13:42, 24 Maj 2010 Powrót do góry

To nie jest tłumaczenie Wink Opowiadanie napisała polska autorka, a ja dostałam jej przyzwolenie by wstawić je na tym forum. Tak tak w ramach przypomnienia.


~ * ~


Genevive


Przestaję się wyrywać dopiero, kiedy Emmett wpakowuje mnie przez tarasowe drzwi do salonu domostwa Cullenów. Furia i adrenalina krążą w moich żyłach nieustannie, kipiąc goręcej niż krew za życia. Na polanie, gdzie odbywał się mecz, zjawiłam się nie przypadkowo. Lecz powodowało mną coś zupełnie innego, niż można by się spodziewać. Gdybym wcześniej miała jakiekolwiek przypuszczenia, że właśnie tutaj, w okolicach zabitej dechami mieściny spotkam Jamesa... Nie dopuściłabym nawet możliwości, żeby ta trójka zbliżyła się do polany. Przecięłabym im drogę daleko, uniemożliwiając dotarcie do Cullenów. Byłam jednak zbyt pochłonięta wpatrywaniem się z zazdrością w cały mecz. Tak, przyszłam na polanę, ukrywając się między gęstwiną drzew, żeby pooglądać z uśmiechem radosną grę Cullenów. Skoncentrowałam się na nich do tego stopnia, że nawet nie poruszył mnie znajomy zapach bydlaka. Zareagowałam, podobnie, jak reszta, dopiero na wizję Alice. Szarpnęło mną do przodu już w momencie, kiedy wyłonili się na polanie. Nie sądziłam, że znajdę w sobie tyle samokontroli, by nie rzucić się na niego już w tamtym momencie. Wiem, że gdybym to zrobiła, walka rozgorzałaby od razu, a wtedy Bella znalazłaby się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Czekałam więc na rozwój wypadków, łudząc się, że Carlisle odwiedzie gości, że uda się zabrać Bellę bezpiecznie. Wtedy mogłabym bez wszelkich wyrzutów przeciąć drogę Jamesowi i zakończyć to szybko. Sytuacja jednak skomplikowała się do poziomu, jakiego chyba nie przewidywał nikt. Nie było innego wyjścia, jak tylko zrobić to, co podjęłam. Wyłoniłam się z ukrycia, ściągając na siebie uwagę Jamesa. Szczerze przyznam, że nie ma we mnie pewności, czy robiłam to wówczas wyłącznie dla dobra Belli, czy powodowała mną żądza zemsty, którą odkładałam przez długie lata.

Sprowokowanie Jamesa było tak proste... Ale przez lata zapomniałam o tym, jak jest niebezpieczny. Szybki, o krok szybszy ode mnie, dlatego tak trudno było stosować uniki. Zrezygnowałam z tej taktyki, gdy tylko pozostali zniknęli z polany. Atak za atak. Mój wzrok skanował jego ciało, szukając wszystkich punktów słabości, kolejno w nie uderzając. Na tyle, na ile mi pozwolił. Momentami przerzucał moim ciałem, jak laleczką, którą za chwilę połamie na kawałeczki. A potem nagle obrócił się i pomknął w zupełnie przeciwnym kierunku, razem ze swoją rudowłosą suką. Instynktownie rzuciłam się za nimi, nie zamierzałam pozwolić mu uciec tak łatwo. Lecz silne ramiona Emmetta pochwyciły mnie i razem z Rosalie zaczęli mnie ciągnąć w drugą stronę.

Wyrywam się całą drogę, co jednak niewiele daje, bo Emmett jest dwukrotnie ode mnie większy i silniejszy. Czuję, jak umyka mi zapach Jamesa, gdy oddalamy się. Płynnym susem przeskakujemy przez daleką odległość między pagórkiem a tarasem domu Cullenów. Moje ciało wciąż wciśnięte w miażdżące ramiona Emmetta, który już nie ogranicza wobec mnie swojej siły, wiedząc, że wykorzystam każdą słabość by się wyrwać i pomknąć za uciekającym tropem wroga. Wręcz wpadamy z impetem do salonu, jak armatni pocisk, chociaż zgrabniej. Moje oczy nie rozglądają się nawet do koła, przepływa przez moje źrenice cała feeria barw i kształtów, nie rozpoznawalnych jednak jako sylwetka Jamesa, więc w ogóle nie interesujących dla mojego obecnego stanu. Wierzgam nogami, strącając jakiś kryształowy wazonik Esme na podłogę. Ten roztrzaskuje się na drobne kawałki, których brzęk przecina ciszę, w jaką wniknęliśmy. Czy raczej która zapanowała, kiedy się zjawiliśmy.
- Puść mnie! - warczę wściekle na Emmetta, wyginając się i odchylając głowę tak, by móc go ugryźć
Sprytnie jednak trzyma mnie w taki sposób, że nie jestem w stanie go nawet drasnąć zębami. Czuję, jak jego uścisk się rozluźnia nieznacznie, lecz zamiast całkowicie mnie puścić, przemieszcza moje ciało. Z drugiej strony obejmuje mnie para innych silnych ramion, przejmujących mnie od Emmetta. Momentalnie dociera do mnie słoneczny aromat, kojący ciało i zatrzymujący szarpiące się zmysły w zawieszeniu cynamonu i pomarańczy. Edward. Jego ramiona mocno obejmują mnie, niemal tak silnie jak żelazne kleszcze Emmetta.
- Uspokój się. - ton jego głosu jest na wpół miękki na wpół rozkazujący
- Jestem niebywale spokojna. - cedzę przez zęby, w moim gardle ciągle warczy wściekłość, lecz ciało grzecznie pozostaje w bezruchu, wtulone w niego
- Jak cholera. - mruczy z przekąsem, jeszcze przez długą chwilę nie wypuszczając mnie z objęć - Będziesz grzeczna? - upewnia się, że nie zerwę się w pierwszej sekundzie, a oni nie będą musieli za mną biec
Robię to niechętnie, bo burzliwe instynkty we mnie wciąż nastawione są tylko i wyłącznie na odnalezienie Jamesa i ukrócenie jego wiecznej egzystencji, jednak w końcu wzdycham dramatycznie i przytakuję, jak grzeczna dziewczynka.

Ostrożnie rozplata ramiona, zamknięte wokół mnie. Pozostaję niewzruszona, uparcie trwając w miejscu, kiedy on czeka na najmniejszą oznakę mojej gwałtowności. Powoli podnoszę na niego wzrok. Jest cały spięty i zaniepokojony, jeszcze chyba nigdy go takim nie widziałam. Tylko raz, jeden raz, który ledwie pamiętam. Przez mgłę i własne majaki, w nadmiarze krwi spływającej z moich ran. Gdy zaatakował mojego ojca, był równie wściekły i przerażony, co teraz. Z tą różnicą, że obecnie chodzi o Bellę. Przesuwam na nią spojrzenie, stoi tuż obok, wpatrując się we mnie niemo. Nie dostrzegam w jej ciepłych brązowych oczach ani cienia złości, jedynie niepokój, którego powodów też nie mogę z niej odczytać. Ta dziewczyna jest, jak nieodgadniona! Blada tak, jak my, drżąca, a jednak stara się zachowywać opanowanie. Przemyka w mojej głowie przeświadczenie, że jest niezwykle silna psychicznie. Może nawet bardziej niż którekolwiek z nas.

Syknięcie dezaprobaty z ust Edwarda sprowadza moją uwagę z powrotem na niego. Nie wygląda na to, że moje myśli go zajęły, raczej sama moja osoba. Jego wzrok skanuje całą moją postać, a mięśnie napinają się jeszcze bardziej. Dopiero teraz spoglądam w dół, na swoje własne ciało. Moja bluzka jest w strzępach, rozszarpana i odsłaniająca niemal cały lewy bok, głęboko zadrapany. Dziwne, nawet nie odczułam, kiedy James szarpnął mnie z tej strony. Rany wydają się dość głębokie, ale wiem, że za kilka dni nie będzie po nich nawet śladu.
- Prawie go miałam. - warczę, rzucając zirytowane spojrzenie na Emmetta, którego uznaję za winnego przerwania mojego polowania - Dopadłabym go.
- Wątpię. - nieznany mi głos, nasycony francuskim akcentem ściąga moją uwagę
Dostrzegam w głębi salonu jednego z trzech obcych wampirów, Laurenta, stojącego obok Carlisle'a. Momentalnie moje ciało zrywa się ku niemu, ale zostaję pochwycona przez Edwarda i ponownie ustawiona w miejscu.
- Śledzi nas. - mówi gniewnie w stronę Laurenta
- Tego się obawiałem. - wzdycha, najwyraźniej nie wybrał strony Jamesa i przybył nas ostrzec
- Jak teraz postąpi? - pada pytanie z ust Carlisle'a, który raz po raz zerka w moją stronę z niepokojem i troską
- Nic go nie powstrzyma. Kiedy już zacznie tropić, nic nie jest w stanie mu przerwać. - ciemnowłosy mężczyzna nie daje nam ani skrawka nadziei - Żyję od trzystu lat i nigdy nie spotkałem kogoś takiego, jak on. Pokona każdego.
- To się okaże. - syczymy jednocześnie z Emmettem, połączeni ochotą do rozszarpania na drobniutkie kawałki tego bydlęcego cielska
Laurent kieruje wzrok w naszą stronę. Przez chwilę przygląda się potężnemu Emmettowi, następnie zsuwając spojrzenie na mnie. Przechyla głowę nieco na bok, w jego oczach pojawia się coraz więcej fascynacji i zdumienia.
- Ty. Ty zabiłaś jego brata, Jonathana. - domyśla się wreszcie, w jego głosie odnajduję nie tylko zaskoczenie, ale również uznanie
- Wypatroszyłam. - poprawiam drwiąco - I to samo zrobię z Jamesem.

Spojrzenia pozostałych kierują się na mnie. Na twarzach niektórych, zwłaszcza Esme, jawi się prawdziwe przerażenie. To dlatego wówczas odeszłam. Nie chciałam widzieć ich min, gdy zobaczą mnie w takim stanie. A po dziesięcioleciach jest to i tak łagodna, opanowana mroczna strona mojego jestestwa, upragniona zemsty za krzywdy. W pierwszym porywie, te pięćdziesiąt lat temu, musiałam wyglądać jeszcze gorzej. Moja potrzeba wytoczenia wampirzej krwi, pozostawienia płonącego stosu z ciał wampirów, którzy odebrali mi brata... złamałaby serce Esme, mojej prawie matki. Jedynej, jaką kiedykolwiek miałam, a która patrzy na mnie teraz, jakby mnie nie poznawała. Coś ściska mnie za gardło, przejmująco. Odrywam szybko wzrok od twarzy Esme i nerwowo pocieram palcami skronie.

- Jesteście pewni, że w ogóle warto? - Laurent cmoka z pewnym niezadowoleniem, rzucając ukradkowe spojrzenie na Bellę
Co zaskakuje mnie samą, a pozostałych Cullenów wprawia niemal w osłupienie, reaguję stokroć szybciej niż sam Edward. Gdy z jego gardła dobywa się zwierzęcy charkot, ostrzegający Laurenta, by ważył słowa, moje ciało już stoi obronnie przed Bellą, zasłaniając ją. Czuję, jak wściekłość powraca drobinami pulsujących impulsów do mojego ciała.
- Obawiam się, że musisz teraz dokonać wyboru. - Carlisle zwraca się do mężczyzny, dając mu do zrozumienia, że najwyższy czas by przestał grać na dwa fronty, bo wpakuje się w jeszcze gorsze kłopoty
Dłuższą chwilę Laurent milczy, taksując spojrzeniem po kolei każdego członka rodziny Cullenów. Zastanawia się, rozważając najlepsze dla niego wyjście z tej sytuacji.
- Niezmiernie intryguje mnie wasz styl życia. - oświadcza spokojnie - Lecz nie zostanę, by go zasmakować. Nie żywię do nikogo z was złych uczuć ani chęci zemsty we mnie nijak nie odczuwam. Po prostu nie mam zamiaru zmierzyć się z Jamesem. - ponownie podkreśla tę domniemaną siłę Jamesa - Sądzę, że udam się na północ, do tej rodziny mieszkającej koło Denali, o której wspominaliście. - jego wzrok zwraca się ku Edwardowi - Nie lekceważcie możliwości Jamesa. Posiada błyskotliwy umysł i niezwykle wyczulone zmysły, a wśród ludzi czuje się równie swobodnie jak wy. - skłania się lekko na znak pożegnania - Jest mi niezmiernie przykro za to, co się tu wydarzyło. Mówię to szczerze.
Jedynie Carlisle i Esme odkłaniają mu się uprzejmie, nikt z pozostałych. A już zwłaszcza nie powinien oczekiwać żadnego przejawu ogłady ze strony Edwarda, który rozluźnia się nieznacznie dopiero, gdy Laurent znika z ich domu.

- Ile jeszcze? - Carlisle zwraca się do Edwarda, ściągając swój sweter i rzucając go niedbale na kanapę
Obracam się twarzą ku Belli, mój wzrok uważnie taksuje jej postać. Milimetr po milimetrze, dostrzegam jak zaczyna się niekomfortowo kulić i drżeć pod moim spojrzeniem. Jesteśmy prawie tego samego wzrostu, przewyższa mnie ledwie o trzy może cztery centymetry. Obie równie blade i ciemnowłose.
- Jest teraz jakieś trzy mile od rzeki. - Edward odpowiada, ale słucham tej rozmowy wręcz pobieżnie, nieustannie patrząc na Bellę - Krąży, czekając na swoją towarzyszkę.
Wbijam wzrok w jej oczy. Tak ciepłe, ciemnobrązowe z odcieniami bursztynu. Zatopione w jej tęczówkach błyski życia teraz przyćmione mgłą strachu. Ona naprawdę się boi, chociaż bardzo stara się tego po sobie nie poznać. Żeby nie narzucać się jeszcze bardziej, nie sprawiać więcej kłopotu niż już wywołała.
- Jaki jest plan? - chociaż to Carlisle zawsze pełni rolę dowódcy, teraz czeka na słowa swojego syna
- Odciągniemy jego uwagę, a Jasper i Alice odeskortują Bellę na południe.
Przechylam głowę na bok, nie odrywając spojrzenia od brunetki, która zaczyna się rumienić pod wpływem mojego spojrzenia. Nerwowo odgarnia pasemka włosów za ucho. Hm, ma dłuższe włosy niż ja, gdyby je jednak zebrać pod czapką, wypuszczając jedynie kilka pasemek wokół twarzy, nie byłoby widać różnicy. Jej włosy są jaśniejsze, w ciepłym brązowym odcieniu, który łatwo odróżnić od mojej atramentowej czerni. Ale dopiero z bliska, jeśli ktoś się przygląda.
- A potem? - Esme wtrąca nerwowo, czuję, że jej wzrok skupia się właśnie na mnie
- Gdy tylko Bella znajdzie się w odpowiedniej, bezpiecznej odległości... zapolujemy na gada. - ton Edwarda jest zimny i wyrachowany, jak u prawdziwego zabójcy, jak u mnie
- Chyba nie mamy innego wyboru. - Carlisle wzdycha, w jego głosie czuć niezadowolenie - Jeszcze nigdy nie zabiłem nikogo, nawet takiego potwora.

- Bello, rozbierz się. - wszyscy milkną, kiedy zwracam się do Belli tonem niemal rozkazującym, a jednak bardzo łagodnym
Jej źrenice rozszerzają się w zdumieniu, szybko odwracając się ku Edwardowi. Będę przynętą, oświadczam w myślach. Wiem, że podchwyci od razu to wyjaśnienie. Obracam ku niemu głowę. Przez chwilę jakby się waha, ale szybko przytakuje, w jego złotych tęczówkach dostrzegam wręcz błysk wdzięczności i ulgi.

- Chodź na górę. - chwytam Bellę pod ramiona i błyskawicznym tempem przemieszczam nas po schodach na piętro, wpakowując się do pierwszego z brzegu pokoju - Zdejmij ubrania. - polecam jej, od razu zabierając się do zdejmowania moich własnych.
- Po co to? - pyta, łapiąc oddech i próbując przyzwyczaić wzrok do półmroku pokoju
- Żebym pachniała, jak ty. - wyjaśniam, zdejmując z siebie poszarpaną bluzkę - Dodatkowo jesteśmy podobne... w miarę. Odciągniemy go moim tropem w inną stronę. - z niezadowoleniem spoglądam na zielone strzępy mojej bluzki, która nie nadaje się do tego, by Bella ją zakładała - Cóż, prędzej czy później się zorientuje, ale zyskamy na czasie. - rzucam materiał na podłogę - Ta bluzka się nie nadaje, pożyczymy dla ciebie coś od Esme. Rozbieraj się, no! - ponaglam ją, widząc, że jeszcze niczego z siebie nie zdjęła
- Raczej nie będą na mnie pasować. - Bella mamrocze, kiedy podaję jej swoje spodnie - Mam grube nogi. - mimowolnie parskam śmiechem na ten typowo kobiecy komentarz
W końcu udaje mi się ją wcisnąć w swoje ubrania, zamiast własnej bluzki wkładam na nią popielatą bluzkę Esme, wyjętą z szuflady. To nawet bardziej zamaskuje jej zapach na jakiś czas. Ja sama dopinam znoszone dżinsy i odruchowo poprawiam brązową bluzę, zapinając ją sobie niemal pod szyję. Chwytam Bellę szybko i sprowadzam znów na dół, gdzie inni czekają już w pełnym przygotowaniu. Ląduję miękko przy Edwardzie, wypuszczając Bellę ze swojego uścisku.
- Dajcie czapki. - wyciągam rękę w stronę Esme, która od razu wręcza mi dwie baseballówki, jedną z nich wciskam Belli - Schowaj pod nią włosy. - sama wkładam czapkę na głowę, wypuszczając kilka dłuższych pasemek przy samej twarzy

- Bello - Edward staje tuż przed nią, ujmując jej twarz ostrożnie w swoje dłonie - Rosalie weźmie twoją furgonetkę. Alice i Jasper zabiorą cię mercedesem - zerka na swoje rodzeństwo - Na południu stanów przydadzą się wam przyciemniane szyby. Emmett i Carlisle pojada jeepem, a Esme zostanie, by czuwać nad twoim ojcem.
Teraz rozumiem, że Bella już była w domu i odstawiła przed ojcem scenkę, która ma zapewnić bezpieczeństwo przede wszystkim jemu, lecz również zmylić Jamesa. To dlatego na dźwięk imienia ojca jej serce gwałtownie zamiera, ze strachu o niego, ale też z poczucia winy za to, co mu powiedziała. Co musiała bolesnego mu powiedzieć, żeby wynieść się z domu pod rzekomym pretekstem powrotu do matki.
- Alice - zwraca się do siostry - Pochwycą haczyk?
Mała wróżka przymyka powieki, odszukując wskazówek w przepływającej w jej głowie przyszłości. Otrząsa się po kilku sekundach, nie do końca zadowolona z rezultatów.
- James ruszy waszym tropem. Kobieta będzie śledziła furgonetkę.
Spoglądam na Rosalie, po raz pierwszy od wybuchu tego całego zamieszania. Głośno jeszcze ani razu nie zaprotestowała, chociaż tak bardzo nie lubi Belli, tak chętnie by się jej pozbyła z życia swoich bliskich. Jej oczy wyrażają nieukrywaną wściekłość, a wyraz twarzy obrzydzenie wobec śmiertelniczki, jednak nie protestuje.
- W takim razie, czas na nas. - Carlisle skinął głową na nas, a błyskawicznie rozstawiliśmy się w wyznaczonych jednostkach i duetach, po czym kolejno wymykamy się z domu

Zatrzymujemy się z Edwardem przy Belli, gdy ta obraca się za Alice i Jasperem. Wiem, że Edward chce się z nią pożegnać, ale uprzedzam go nim zdoła w ogóle rozchylić usta.
- Uważaj na siebie Bello Swan. - mówię całkiem poważnie
Nie dotykam jej, nie mam też ochoty choćby uścisnąć jej ręki. Po prostu bardzo bym nie chciała, żeby nie wpakowała się z deszczu pod rynnę, bo rzeczywiście ma ku temu tendencje. Nawet w tym momencie nie powstaje we mnie żadna grubsza nić sympatii wobec niej. Mimo to moja prawa dłoń unosi się, w pierwszym odruchu chcę dotknąć jej ramienia w czułym geście. Powstrzymuję się jednak i jedynie poprawiam czapkę na jej głowie, mamrocząc pod nosem tak szybko, że nie jest w stanie mnie usłyszeć. Odsuwam się wreszcie, pozwalając Edwardowi pochwycić ją. Płynnym, delikatnym ruchem przyciąga ją do siebie, tuląc mocno do własnego martwego serca. Po chwili jednym ramieniem obejmując ją w talii, podnosi ją ku sobie aż ich twarze znajdują się na tej samej wysokości. Bez chwili wahania czy opamiętania, całuje ją. Gdy jego wargi czule zbierają jej słodki ludzki smak, zamiera nie tylko oddech Belli, lecz mój własny. Tak ciepła, śliczna scena, której nie byłby w stanie przedstawić najwybitniejszy z reżyserów. Nikt poza tą dwójką nie oddałby emocji, jakie tkwią w nich głęboko, a teraz uderzają we mnie samą.

A moje serce wcale nie pęka. Spodziewam się, że za chwilę roztrzaska się na kawałki z bólu i zazdrości, do których po raz pierwszy w swoim wampirzym życiu się przyznaję. To jednak wcale nie następuje. Patrzę na nich i mimo igiełek zazdrości dźgających moją podświadomość, nie jestem w stanie odczuć nienawiści czy obrzydzenia do Belli. Przeciwnie. Jestem przekonana, że to jest właśnie najbardziej słuszne. Oni razem.

Edward ostrożnie odstawia Bellę na ziemię, jeszcze długą chwilę nie odrywając od niej spojrzenia. Jakby próbuje zapamiętać każdy szczegół jej rumianej twarzy, rozchylonych pocałunkiem warg, które nie mogą złapać powietrza, oszołomione.
- Chodźmy. - Edward szybko odrywa od niej wzrok i chwyta mnie za rękę
Wyprowadza nas przez drzwi wyjściowe nieco zwolnionym wampirzym tempem. Sam nie obraca się ani razu za Bellą. Podejrzewam, że drga w nim wahanie, a gdyby jeszcze raz na nią spojrzał rozmyśliłby się z całym tym planem, byle osobiście mieć na nią oko.
- Nic jej nie będzie. - mówię cicho, gdy lądujemy przy srebrnym volvo - Nie pozwolimy jej skrzywdzić. - celowo używam liczby mnogiej, bo całego tego balastu na siebie samą nie przyjmę
Nic nie odpowiada, jedynie otwiera przede mną drzwiczki i wpakowuje mnie do środka. Robi wszystko tak, jakbym naprawdę była Bellą, śmiertelniczką, którą on musi ponaglać i strzec. Istnieje przecież ryzyko, że Victoria właśnie nas obserwuje. Edward wsiada do środka i ruszamy momentalnie, w przeciągu kilkunastu sekund sięgając na liczniku stu pięćdziesięciu kilometrów. Strzałka prędkościomierza nieustannie bije się w górę.
- Wiem. - wreszcie z jego gardła wydobywa się ten aksamitny głos
Oddycham z ulgą, opierając się o siedzenie. Jakaś część mnie bała się, że jest też wściekły na mnie. Racjonalnie rzecz biorąc, mogłam przekroczyć granicę z Jamesem, co tylko go bardziej sprowokowało. Skoro nie tak łatwo jest mu zabić mnie, to sięgnie po Bellę. To załamie Edwarda, a tym samym zrani mnie.

- Genevive - zwraca się do mnie cicho, mocno zaciskając palce na kierownicy
- Gene. - odruchowo poprawiam, za późno gryząc się w język
Jednak na twarzy Edwarda na moment pojawia się blady uśmiech, ledwie cień tych uśmiechów, jakie potrafi posyłać i które działają na mnie tak przyjemnie. Ślad uśmiechu znika szybko, zastąpiony ponownie zmartwieniem i powagą.
- Genevive - znów wymawia moje pełne imię, mam wrażenie, że robi to z pewnego rodzaju namaszczeniem - Dziękuję. Gdybyś się nie zjawiła, nie wiem... nie wiem, co mogłoby się stać.
- Myślę, Edwardzie, że niewiele pomogłam. - wzdycham, wlepiając spojrzenie w rękawy bluzy, które teraz miętoszę w swoich palcach - On i tak ruszyłby w pogoń za Bellą.
- Wiem. Ale ryzykowałaś swoim życiem, dzięki czemu zdobyliśmy trochę czasu. Ryzykujesz nadal, dobrze wiesz, jak bardzo ryzykujemy...
- Ale Bella zyskuje cenny czas. - nawet jeśli to będą tylko godziny, a nie dnie, zwiększa to szanse na ocalenie jej i dopadnięcie gada
- Dziękuję. - obraca ku mnie twarz, złote tęczówki wpatrują się we mnie niemal czule
Niemal tak czule, jakbym tego chciała, jak marzę od zawsze. Jest jednak różnica w tym, jak spogląda na Bellę a jak na mnie. Tłamszę w sobie jednak wszelkie myśli zazdrości czy smutku, które mógłby podchwycić. Nie chcę mu dokładać teraz zmartwień. Sądzę... sądzę, że tych zmartwień nie dołożę mu nigdy.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nina=)
Wilkołak



Dołączył: 25 Wrz 2009
Posty: 204
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 20:00, 24 Maj 2010 Powrót do góry

Hmm... To nieco komplikuje sprawę. Mimo wszystko fajnie, że wstawiasz nowe rozdziały. Wink
Co do treści, to bardzo mi się podobała.
Dobrze, że Gene nie jest pałającą nienawiścią wampirzycą. Jej stosunek do Belli jest taki... oryginalny Wink Ja w każdym razie spodziewałam się tego, że będzie dla niej niemiła, sądziłam, że będzie knuła jakieś intrygi czy coś takiego. Miłe zaskoczenie Wink
Taki błąd wychwyciłam:
'Ta dziewczyna jest, jak nieodgadniona'
- trochę to zdanie nie gra, nie sądzisz? Nie powinno być bez tego 'jak'?
Było jeszcze parę błędów ale nie mogę ich znaleźć teraz.

Pozdrawiam
Nina


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
belongs_to_cullens
Wilkołak



Dołączył: 27 Sty 2010
Posty: 126
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 22:47, 25 Maj 2010 Powrót do góry

Odnalazłam dziś to opowiadanie i muszę przyznać, że mnie pochłonęło na kilka godzin:))
Bardzo podoba mi się połączenie kanonu z pomysłami autorki. Tak faktycznie mogłoby być...
Jestem wielką fanką Belli i Edwarda generalnie, ale Gene jest tak przedstawiona, że wzbudza wielką sympatię i współczucie dla swojego nieszczęśliwego zakochania. Ciekawe jest odczuwanie takich emocji u siebie, jako czytelnika.
Będę zaglądała regularnie:)

Niunia, rozumiem, że brak kropek, to wina autorki? Ale czy wstawiając rozdziały, mogłabyś te kropki pododawać? Ich brak jest bardzo irytujący...

Pozdrawiam i dzięki!!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Czw 18:08, 27 Maj 2010 Powrót do góry

Ja jestem Athaya, a nie Niunia Wink Ja nie wiem gdzie tych kropek brakuje, ale jak się komuś będzie chciało to niech wskaże,a poprawię natychmiast!

~ * ~

uwaga: ten rozdział będzie w dużej mierze odwzorowaniem rozdziału z "Twilight", niektóre dialogi są zatem wręcz dosłownym cytowaniem


Bella


- Nie!

Budzę się cała zlana potem i dysząca. Koszmar rozgrywający się w mojej głowie, gdy zasnęłam był tak realistyczny i ciemnobrunatny, jakby cały obraz wydarzeń w umyśle zalewała krew. Przesuwam dłonie po mojej twarzy. Odkrywam z zaskoczeniem, że całe policzki mam wilgotne od łez, które musiałam wypłakiwać przez sen. Szybko je ocieram, by nie pozostało po nich ani śladu. Odgarniam włosy, które zlepiły się do mojej brody. Moje spojrzenie przesuwa się po pokoju. Hotelowym pokoju. Nie jestem pewna, w którym momencie naszej podróży zasnęłam. Bardzo się starałam nawet nie przymykać oczu, żeby czuwać nieustannie. Widać mój umysł nie chciał ze mną współpracować i w pewnym momencie po prostu mnie odciął od rzeczywistości. Alice i Jasper musieli mnie tu przynieść. A skoro zatrzymaliśmy się w hotelu... Podrywam się momentalnie na równe nogi, za późno orientując się, że jestem owinięta delikatnym prześcieradłem hotelowym, w które się oczywiście zaplątuję i ląduję szczupakiem na podłodze. Moje ciało nie jest zbyt ciężkie, ale w zderzeniu z cienkim dywanem i deskami ukrytymi pod nim, roznosi się łomot.

Drzwi pokoju, w którym leżę - obecnie na podłodze - otwierają się nim jeszcze ustaje echo hałasu, jakiego narobiłam. Wykręcam głowę, spoglądając w stronę dwóch majaczących figur. Jasper i Alice. Ta ostatnia podbiega do mnie tanecznym, leciutkim krokiem, jednym ruchem podnosząc moje ciało do pionu.
- Bello, czy ty nawet przez sen musisz pakować się w kłopoty? - patrzy na mnie surowo, lecz jednocześnie widzę, że powstrzymuje się od śmiechu
Jasper wycofuje się ponownie do drugiego pokoju, w którym musieli siedzieć przez ten czas, gdy ja tu spałam. Mam nadzieję, że nie mówiłam za dużo przez sen! Edward już nie raz się nabijał ze mnie, z tego, co mamroczą, gdy śpię. Szczególnym zadowoleniem napawa się zawsze, kiedy przez sen mówię o nim. A ja za każdym razem mam wrażenie, że spalę się wówczas ze wstydu i zapadnę pod ziemię. Alice odgarnia moje włosy i pomaga wyplątać się z lawendowej satyny, jaką mnie oblekli, kiedy spałam.
- Przydałoby ci się jeszcze trochę snu. - cmoka z niezadowoleniem, oceniając mój wygląd i zapewne podkrążone oczy
- Jesteśmy już w Phoenix, prawda? - zerkam w stronę zasłoniętych szczelnie okien, przez które jednak przebija się ostre słoneczne światło
- Mhm. - przytakuje - Chce ci się pić?
- Nie, dzięki. - czuję, że i tak niczego nie przełknę, nawet wody - A wam niczego nie potrzeba?
- Poradzimy sobie. - uśmiecha się do mnie szczerze - Chodź. Zamówiłam dla ciebie coś do jedzenia. Edward przypomniał mi, że posilasz się częściej od nas.
- Dzwonił? - zamieram, lecz jednocześnie w środku jestem nadmiernie ożywiona od samego dźwięku jego imienia
- Nie. Mówił jeszcze przed wyjazdem. - rozwiewa moje nadzieje

Przechodzę za nią do drugiego pokoju, gdzie na niskim szklanym stoliku stoi taca z jedzeniem, które zamówiła dla mnie. Zdecydowanie za dużo, jak na jedną osobę. Domyślam się jednak, że bardzo rzadko miewa do czynienia z ludzkim pożywieniem i trudno jest jej ocenić, ile może pochłonąć taka osoba, jak ja. Nie mówię więc nic, grzecznie siadając na podłodze przy stoliku i sięgając po rogalika maślanego. Jasper siedzi sztywno na kremowej kanapie, wpatrując się w telewizor, w którym śmigają kolorowe kadry wiadomości na CNN. Obok niego siada Alice, przyjmując niezwykle podobną pozę. Wyglądają jak dwa posągi, zaklęte w nieruchomym napięciu. Po kilku kęsach rogala, którego i tak nie mogę przełknąć, zaczynam orientować się, że to zawieszenie nie jest całkowicie normalne. Jedzenie tym bardziej wywraca mi się w żołądku na myśl o wieściach, które ich tak spięły.
- Alice, co jest grane? - pytam, z obrzydzeniem odrzucając rogala na tacę
- Nic. - obraca do mnie szybko głowę
Jej spojrzenie wydaje się być szczere, ale jednak nie do końca temu ufam. Ani temu, jak szybko powraca bezcelowo wzrokiem na ekran telewizora. Wpatrują się w niego, ale bynajmniej nie wyglądają na wciągniętych w wiadomości.
- Co teraz? - próbuję obrać inną taktykę
- Czekamy na telefon od Carlisle'a. - pochyla się w kierunku stolika i ponownie przysuwa tacę w moją stronę - Jedz, Bello.
- A powinien był już dawno zadzwonić, prawda? - ignoruję wzmiankę o jedzeniu, na myśl o którym od razu skręca mi się żołądek. Za to strzał pytania był trafiony w dziesiątkę, bo Alice zerka na srebrną malutką komórkę na poduszce obok - Dlaczego nie dzwoni? Co to oznacza?

- Po prostu nie ma nic do przekazania. - oświadcza w pełni opanowana, lecz ten spokój wydaje mi się być nazbyt sztuczny
Napinam się mimowolnie, czując jak gęstnieje powietrze w pokoju. Robi mi się powoli duszno, a gdzieś w środku w okolicach żołądka formują się drgawki lęku.
- Nie masz się o co martwić, Bello. - tym razem odzywa się Jasper, a jego łagodny ton otula mnie jakimś magicznym ciepłem - Nic ci tu nie grozi.
- Wiem, wiem. - jakoś jednak nie czuję się do końca pocieszona, raczej rozbudził moje podejrzenia o wiele bardziej
- Więc dlaczego się boisz? - w jego jasnozłotych tęczówkach pojawia się cień dezorientacji
Jasnowłosy wampir musi wyczuwać mój narastający lęk, ale nie potrafi sprecyzować jego przyczyn, nie rozumie, skąd się we mnie bierze. Najrozsądniej jest pomyśleć, że martwię się o siebie, dlatego chciał mnie zapewnić o tym, że mnie chronią. Jednak wbrew wszelkim instynktom samozachowawczym mnie przejmuje coś zupełnie innego. Edward nazywa to czasami głupim altruizmem, ale cóż poradzę, że już tak mam? Martwię się o tych, którzy są mi bliscy. A Edward i cała jego rodzina stali się dla mnie właściwie moją własną przyszywaną rodziną. Nie umiem się pogodzić z tym, że narażają się tak bardzo ze względu na mnie.

- Słyszałeś, co powiedział Laurent. - pochylam głowę i mamroczę cicho, ale jestem pewna, że i tak mnie słyszy - Powiedział, że James jest bardzo silny, że pokona każ­dego. A jeśli coś pójdzie nie tak? - unoszę głowę, patrząc prosto w jego zatroskane oczy - Jeśli coś nie pójdzie po naszej myśli? Jeśli coś któremuś z nich się stanie? Carlisle'owi, Emmettowi, Gene… Edwardowi...? - moje ciało zaczyna całe drżeć - A jeśli ta dzika kobieta, Victoria, zaatakuje Rosalie albo Esme? - mój głos staje się coraz cieńszy, zdradzając początek histerii, która roi się gdzieś w mojej głowie - Jak mogłabym żyć ze świadomością, że to wszystko przeze mnie?! Żadne z was nie powinno ryzykować życia z mojego powodu! - oczy kują mi łzy

- Bello, przestań, proszę - Jasper przerywa mi szybko - Niepotrzebnie się zamartwiasz. Uwierz mi, żadnemu z nas nic nie grozi. Ani nam tutaj, ani im tam. Dużo ostatnio przeszłaś. Za dużo, jak na śmiertelną dziewczynę. Nie zadręczaj się dodatkowo bez potrzeby. Posłuchaj mnie! - rozkazuje stanowczo, kiedy odwracam wzrok, nie chcąc słuchać rozsądku - Posłuchaj. Nasza rodzina jest silna. Bardzo silna. Wszystko, co przeżyliśmy do tej pory, każe z osobna i wszyscy razem, umocniło nas. To ciebie boimy się stracić.
- Ale mną nie... - chcę zaprotestować, tym razem Alice wchodzi mi w słowo, lądując przy mnie na kolanach
- Już niemal sto lat Edward nie może znaleźć dla siebie towa­rzyszki życia. - dotyka mojego policzka swoimi lodowatymi, smukłymi palcami - I nagle pojawiłaś się ty. Wreszcie! Tylko my, którzy znamy go od ty­lu lat, jesteśmy w stanie dostrzec, jak wielka zaszła w nim zmiana. Ty sobie Bello nawet sprawy z tego nie zdajesz, jak odmieniłaś naszego kochanego Edwarda. Czy sądzisz, że któreś z nas byłoby zdolne spojrzeć mu w oczy, gdyby przez następne sto lat miał być pogrążony w żałobie po tobie?
Moje serce ściskają jednocześnie ogromny strach i radość. Wiedziałam, że Edwardowi na mnie zależy, powtarza mi to nieustannie. Jednak usłyszeć z ust kogoś innego, jak bardzo ktoś taki jak ja może być ważny i potrzebny w jego życiu... A dzięki temu jestem ważna też dla innych.
- Poza tym. - Jasper wtrąca nieco łagodniej, ale poważnie - Sądzę, że nie doceniamy jeszcze kogoś innego. - obydwie z Alice podnosimy na niego wzrok - Laurent przestrzegał nas przed Jamesem, którego do tej pory nikt nie pokonał. Zapominamy o tym, że Genevive pokonała jego brata. A była wówczas młodziutką, niedoświadczoną wampirzycą. Gdybym miał w tym zakładzie obstawiać, zdecydowanie czarnym koniem tej rozgrywki jest Gene.

Gene. Jej imię po raz pierwszy od dłuższego czasu rozbrzmiewa w mojej głowie. Do tej pory miałam w swoim umyśle taki chaos, że nie potrafiłam niczego sobie składnie poukładać. W obłędzie toczących się wydarzeń, krążącej w moich żyłach adrenaliny i przeszywającej mnie na wskroś paniki, umiałam skoncentrować się jedynie na Edwardzie i na Charliem. Miałam pełną świadomość tego, co się dzieje, przecież dobrze widziałam, jak Genevive staje przede mną obronnie. Dopiero teraz dociera to jednak do mnie w pełnym wybrzmieniu. I jest szokujące. Rosalie, siostra Edwarda, która mnie nie znosi i do całej akcji przyłączyła się niechętnie, wyłącznie dla osłony własnej rodziny. A Gene, która nawet nie należy do rodziny Cullenów i swobodnie mogłaby mnie wystawić, jako pożywkę dla Jamesa, teraz odgrywa przynętę. Ściąga na siebie całe niebezpieczeństwo, by mieć pewność, że mnie nic nie grozi. A przecież nie łączy mnie z nią nic, prócz krótkiej konspiracji, której podstawą było również ratowanie mojego życia przed wampirem wówczas w lesie. Oh! Teraz sobie uświadamiam, że tamtą wampirzycą, przez którą zjechałam w rów musiała być ta cała Victoria. Te same rude włosy. Na próbie zrozumienia motywów Genevive schodzi mi połowa dnia. Nie jestem w stanie jednak wymyślić niczego poza domniemaniem, że jest po prostu bardzo zżyta z Cullenami. Zwłaszcza z Edwardem. Te krótkie delikatne momenty pomiędzy nimi, których się boję... W końcu ona jest wampirzycą, z którą Edward mógłby być bez żadnych wyrzutów. Zależy mu na niej, tego nie da się zamaskować.

Jednak miast zazdrości odczuwam... narastający niepokój. Początkowo niejasny, jakby jest jedynie wynikiem wyłącznie mojej paniki. Klaruje się jednak z każdą kolejną myślą, z każdym wspomnieniem tych bardzo szybkich, groźnych wypadków ostatnich wieczorów. Odczuwam strach o nią. Niemal równie silny, co o Edwarda.

Trzecią godzinę z rzędu wpatruję się w kolorowe paski na tapecie w pokoju. Cieniutkie wstążeczki beżowego, brzoskwiniowego i jasnozłotego migają mi przed oczami. Na pamięć nauczyłam się już wzorów na dywanie, byle zabić czas. Zwijam się w kłębek, podciągając kolana pod brodę, gdy mój umysł wyzwala się spod wpływu szachrajstw Jaspera, który wcześniej musiał specjalnie uspokajać moje emocje. Znów narasta panika.
- Alice. - głos mam zdławiony, ledwie wydobywam go z siebie
- Tak? - obraca ku mnie głowę, do tej pory wpatrywała się bezcelowo w zasłonięte okno
- Jak sądzisz, co oni teraz robią? - opieram policzek na kolanach, spoglądając na nią
- Edward zamierza wyprowadzić tropiciela daleko na północ. Powinien podążać za nim i za Gene. A za nim przemieszczają się Carlisle i Emmett. W pewnym momencie Edward i Gene zawrócą, mknąc prosto na niego. Chcą go złapać w pułapkę. Rozumiesz, będzie otoczony z obu stron. - wyjaśnia mi spokojnie, zadowolona z mojego udawanego opanowania - Rosalie ma kierować się na zachód i nie przerywać jazdy, dopóki Victoria nie zrezygnuje. A kiedy to zrobi, Rosalie zawróci i dołączy do Esme, będą pilnowały twojego taty. - zerka ukradkiem na srebrne cacko na poduszce, po czym wraca spojrzeniem na mnie - Sądzę, że nie dzwonią, bo tropiciel jest tak blisko, że mógłby ich podsłuchać. Są po prostu ostrożni.

- To powiedz mi... - mam już dość siedzenia w martwej ciszy, gdy dopadają mnie różne histeryczne myśli, więc szukam zmiany tematu - Powiedz mi, jak się zostaje wampirem?
Alice zawiesza się z wpółotwartymi ustami, najwyraźniej zbiłam ją z pantałyku. Spodziewała się zapewne jakiś dalszych dociekliwości czy zapewnień, ale moja ciekawość dotycząca innego aspektu ich egzystencji nie przyszła jej do głowy.
- Edward nie chce, żebyś wiedziała, jak to się dzieje. - oświadcza stanowczo, a ja sobie momentalnie przypominam ich kłótnię w samochodzie, gdy Alice wspominała o innej opcji rozwiązania tej sytuacji
- To nie fair. - sprzeciwiam się - Uważam, że mam prawo wiedzieć. Że to nawet słuszne, żeby mnie wtajemniczyć w ten aspekt. - nie roi się w mojej głowie od razu by zostawać wampirem, ale skoro mam być racjonalna, powinnam rozważyć wszystkie opcje
- Rozumiem cię. - Alice mówi łagodnie, ale jednak waha się przed dalszym mówieniem, więc czekam w milczeniu, aż daje za wygraną - No dobrze. Ale wścieknie się, jak się dowie.
- Nic mu do tego. To sprawa między nami dwiema teraz. - spoglądam na nią błagalnie - Proszę cię, Alice, jesteśmy przecież teraz przyjaciółkami. - nie zauważyłam nawet, kiedy tak bardzo się z Alice do siebie zbliżyłyśmy, a jednak tak, jak ona przewidziała na samym początku naszej znajomości, jesteśmy przyjaciółkami

- Pamiętaj jednak, że to czysta teoria. - Alice wzdycha - Nie pamiętam, jak zostałam wampirem. Wszyscy inni pamiętają to, a ja nie. I nie wiem, co było przedtem. Opowiem ci więc tyle, ile wiem. Natura wyposażyła nas, jako drapieżników, w cały arsenał. Z pewnością już zauważyłaś. Jest tego aż za dużo: ogromna siła, niezwykła szybkość, nad wyraz wyczulone zmysły. Nie wspominając o dodatkowych talentach... zdolnościach, jak to się ma w przypadku Edwarda, Jaspera czy moim. I niczym egzotyczne, dzikie, mięsożerne kwiaty, przyciągamy nasze ofiary atrakcyjnym wyglądem. Nie oparłabyś się żadnemu z nas. - tak, wiem to doskonale, od pierwszego momentu, gdy tylko ujrzałam Edwarda, odczułam jakąś słabość wobec niego. I wielokrotnie byłam świadkiem, jak inne dziewczyny miękną od samego jego spojrzenia. - Posiadamy jeszcze jedną broń. Poniekąd zupełnie zbędną, bo i tak ofiara nie ucieknie przed nami ani się nie obroni. Ale jednak mamy to - dziewczyna odsłania połyskujące zęby - To jad. Wydziela się w pierwszym ugryzieniu. Nie zabija, jedynie unieruchamia, niespiesznie rozchodząc się po krwiobiegu. Ukąszona ofiara jest zbyt obolała, by uciec. Rzadko się to jednak przydaje. Bo skoro podeszło się na tyle blisko, by uką­sić, ofiara nie ma szans na ucieczkę czy walkę. Ale, rzecz jasna, zdarzają się wyjątki. A jeśli pozostawi się ofiarę z jadem we krwi, nie wysysając z niej życia i nie uśmiercając... Przemiana trwa kilka dni, zależnie od tego, ile jadu i jak da­leko od serca dostało się do krwiobiegu. Dopóki serce bije, trucizna się rozprzestrzenia, zmieniając kolejne fragmenty ciała i wspomagając gojenie ran. Wreszcie, gdy przemiana dobiega końca, serce przestaje bić. - w jej oczach miga nagle odcień jakiegoś nieprzyjemnego wspomnienia - Lecz cały ten czas ofiara nie marzy o ni­czym prócz śmierci...

Aż mną wzdryga. Cały ten uprzedni opis wydawał się być pięknym opisem czegoś niebezpiecznego, mrocznie kuszącego. Lecz ostatnie zdanie wypowiedziane przez Alice jest przesycone tonem, jakby właśnie ten konający ból pamiętała najlepiej.
- Edward wspominał... - przełykam ciężko - Że bardzo trudno jest to komuś zrobić. Przyznaję, że nie do końca rozumiem dlaczego.
- W pewnym sensie przypominamy rekiny. - Alice wyjaśnia cierpliwie - Kiedy już posmakujemy krwi... już kiedy poczujemy sam jej zapach, nie­zmiernie trudno powstrzymać się nam od ugaszenia pragnienia. Czasami to wręcz niemożliwe! Rozumiesz, gdy się już kogoś ugryzie, wpada się w swego rodzaju szał. Amok. Trudno jest się powstrzymać, by nie zaspokoić się do końca. To jest tak ogromna walka ze sobą...

Alice nagle urywa. Dosłownie w połowie zdania zawiesza głos. Źrenice jej oczu rozszerzają się, wpatrując w odległy punkt gdzieś daleko. Momentalnie w drzwiach pojawia się Jasper, który wcześniej postanowił zostawić nas na trochę same. Jakby płynął w powietrzu, ląduje przy Alice na kanapie, obejmując ją jednym ramieniem, a drugą ręką wygrzebując spod stolika jakieś kartki.
- Coś się zmieniło. - rzuca krótko w moją stronę, po czym obraca się ku niej - Co widzisz?
Przysuwam się bliżej, klękając przy brzegu stolika. Oczy Alice wciąż spoglądają w nieodgadnioną przestrzeń, w której musi coś dostrzegać. Czasami, gdy przewiduje przyszłość przymyka powieki, przynajmniej tak ją widziałam do tej pory. Teraz ma szeroko otwarte oczy, pociemniałe groźnie.
- Zmienił bieg! - chwyta ołówek, który Jasper jej podaje i zaczyna rysować na kartce, nie przestając opisywać słowami - Zorientował się, że to nie Bella. Podchwycił nasz trop. Widzę salę. Podłużna, niczym korytarz. Lśniąca drewniana podłoga. Lustra. Mnóstwo luster. Jest tam... Czeka. Przez ściany luster biegnie złoty pasek. Pasek, poręcz...
- Kiedy to się wydarzy? - Jasper pyta, gładząc dłonią jej plecy
- Wkrótce. Będzie tam dziś, może jutro. Czeka. Jeszcze nie wie, ale czeka tam. W tle gra telewizor. Jakieś wideo. A on czeka.
Nagle Alice mruga. Po raz pierwszy od tych kilku minut. Przenosi wzrok na kartkę, na której narysowała dokładnie to, co widziała w swojej wizji. Jej spojrzenie odnajduje twarz Jaspera i długą chwilę wpatrują się w siebie. Milczą.
- Co to oznacza? - pytam niecierpliwie, wreszcie ściągając na siebie ich uwagę
- Tropiciel zmienił plany. - Jasper obraca głowę w moją stronę - Podjął decyzję, która zaprowadzi go do sali z lustrami.
- Chyba powinniśmy zadzwonić do... - nie kończę swojej wypowiedzi, gdy rozdzwania się komórka

Dwie komórki. Najpierw srebrne malutkie cacko Alice, a chwilę potem moja własna kremowo-czerwona. Z ust Alice odczytuję, że dzwoni do niej Carlisle. Na wyświetlaczu mojego telefonu widzę numer Edwarda.
- Halo? - odbieram pospiesznie, czując jak oddech zatrzymuje mi się w płucach
- Bella. - jego głos jest tak aksamitny, jak marzyłam bardzo by usłyszeć właśnie ten don
- Oh, Edwardzie! Tak się martwiłam. - mówię szybko, zanim on mnie zarzuci swoimi słowami
- Bello - wzdycha zniecierpliwiony. - Przecież ci mówiłem, że masz się o nic nie martwić, oprócz swojego własnego bezpieczeństwa. - uśmiecham się do siebie, wyobrażając sobie jego surowe a jednocześnie łagodne spojrzenie
- Gdzie jesteście? - podrywam się na równe nogi, chodząc po pokoju w tę i z powrotem
- Pod Vancouver. Wymknął się nam, wybacz... - wyczuwam rozgoryczenie w jego głosie - Musiał zacząć coś podejrzewać już wcześniej. Trzymał się na tyle daleko, że nie mogłem czytać mu w myślach. Nie wiem, kiedy zorientował się, że Gene to nie ty. Jakimś sposobem wyminął też Emmetta i Carlisle. Skubaniec jest sprytny! - w tym momencie dociera do mnie jakiś bardzo szybki nieskładny pomruk z jego strony, domyślam się, że znów przeklina - Sądzimy, że wróci do Forks podjąć poszukiwania. Tylko się nie zamartwiaj! Charliemu nic nie grozi, Esme i Rosalie go pilnują cały czas. - ah, więc i Rosalie już wróciła! - Nie ma szans wpaść na twój trop. Siedź spokojnie w ukryciu, dopóki znów go nie namierzymy.

- Tęsknię za tobą. - mamroczę smutnym głosem
Słysząc westchnienie po drugiej stronie linii, żałuję, że to powiedziałam. Tak sobie obiecywałam, że będę dla niego silna i nie dam po sobie poznać żadnej słabości.
- Wiem, Bello - odpowiada mi miękko - Dobrze rozumiem, co czujesz. Mam wrażenie, że zabrałaś ze sobą połowę mnie.
- To przyjedź po nią. - uśmiecham się kącikami ust, wyobrażam sobie, że na to kuszenie on również się uśmiecha, przynajmniej troszeczkę
- Przyjadę, gdy tylko będę mógł. Tak szybko, jak tylko się da. Choćbym miał złamać wszystkie przepisy drogowe. - biorąc pod uwagę, jak potrafi prowadzić samochód, to całkiem realna możliwość - Ale najpierw muszę zadbać o twoje bezpieczeństwo
- Kocham cię. - to wypada z moich ust zupełnie nieświadomie, nieplanowanie
- Czy wierzysz, że mimo wszystkich tych strasznych rzeczy, na które cię naraziłem, też cię kocham? - mam wrażenie, że posmutniał i momentalnie ściska mi się serce
- Oczywiście. - zapewniam bez cienia wahania - I będę czekać, aż powiesz mi to ponownie. W oczy.

Gdy tylko się rozłączamy, obracam się w stronę Jaspera i Alice. Oni wampirzym tempem ledwie poruszanych warg porozumiewają się ze sobą, nie mam nawet szans na usłyszenie tego, co do mnie mówią. Zaglądam na kartkę papeterii, na której wymalowana wizja z umysłu Alice wije się ciemnymi grafitowymi kreskami. To długie, prostokątne pomieszczenie, rzeczywiście nieco przypominające korytarz. Z dużą kwadratową wnęką z tyłu, gdzie mieści się telewizor. Podłoga zrobiona z drewnianych desek. Wszechobecne lustra przecinają co jakiś pionowe linie wyznaczające koniec danej taili. Ciągnąca się na poziomie pasa linia, zapewne mająca być tym złotym paskiem, o którym wspominała Alice. I nagle do mnie dociera, że ja to miejsce znam. Każdy ten szczegół. I ten złoty pasek. To poręcz!
- To studio taneczne. - mówię głośno, co od razu przykuwa uwagę dwójki wampirów - Przypomina miejsce, do którego chodziłam na lekcje tańca w dzieciństwie. Miałam wtedy osiem czy dziewięć lat. Tamto miało taki sam kształt.
- Myślisz, że to jest to samo miejsce? - Jasper utrzymuje spokojny głos, ale przeczuwam, że czai się w tym pytaniu coś jeszcze
- Nie. Nie na sto procent. Chyba wszystkie takie sale są do sie­bie podobne. Lustra, poręcz, no wiecie. Po prostu ta wnęka wygląda znajomo.
- A gdzie mieściła się ta twoja szkoła tańca? - mruży oczy
- Koło naszego domu, tuż za rogiem. Chodziłam tam spacer­kiem po szkole... - przerywam, widząc, że patrzą po sobie poro­zumiewawczo
- Czyli tu w Phoenix? - upewnia się, jego oczy nie odrywają się od mojej twarzy ani na milimetr
- Tak - szepczę, pojmując wreszcie, co może to właśnie oznaczać - Na rogu Pięćdziesiątej Ósmej i Cactus.

Zapada cisza. Już mam świadomość, przerażającą i niemal paraliżującą, że James zmierza właśnie tutaj. A kto wie, może właśnie już tutaj jest. I odnalazł jakimś sposobem moje studio taneczne, do którego chadzałam w dzieciństwie. Jasper i Alice znów porozumiewają się cicho między sobą. Dostrzegam, jak mała wróżka przerzuca w dłoniach srebrny telefon. Zapewne zastanawiają się, czy informować Edwarda o tym, co naprawdę oznacza zmiana biegu wydarzeń. Mam wrażenie, że mijają boleśnie długie minuty, aż nagle wibracja w kieszeni moich spodni - czy raczej wąskich spodni Gene, które wciąż mam na sobie - wyrywa mnie z zamyślenia. Na wyświetlaczu dostrzegam krótki podpis "dom". Serce podjeżdża mi do gardła. Boże, jeśli moja mama wróciła do Arizony, dowiedziawszy się o moim wyjeździe z Forks, jest teraz w ogromnym niebezpieczeństwie!
- Mamo? - odbieram pospiesznie, mówiąc głośno, by Alice i Jasper wiedzieli, z kim rozmawiam
- Bella? Bella? - słyszę znajomy głos.
Znam też bardzo dobrze jego ton. Jako dziecko słyszałam podobny okrzyk tysiące razy. Zawsze, gdy podeszłam zbyt blisko do krawężnika ruchliwej jezdni albo gdy znikałam mamie z oczu w jakimś zatłoczonym miejscu. Była przerażona. Teraz też jest.
- Uspokój się, mamo. - wzdycham głęboko - Nic takiego się nie stało. Daj mi minutkę, a wszystko ci wyjaśnię, obiecuję. - milknę na chwilę, uświadamiając sobie, że jeszcze ani razu mi nie przerwała a zawsze w przypływach strachu ma słowotok - Mamo?
- Ani pary z ust, póki ci nie powiem, co mówić. - w słuchawce odzywa się nieznany mi męski głos, niski baryton. Tylko pobrzmiewa metalicznie. Jakby odrobinę znajomo. - Rób, co ci każę, a twojej matce włos z głowy nie spadnie. - sparaliżowana strachem nie jestem w stanie nic z siebie wykrztusić, orientując się, że to nikt inny tylko on... James... - Świetnie. A teraz powtórz za mną, byle naturalnym tonem: Nie ma mowy, mamo. Zostań tam, gdzie jesteś.
- Nie ma mowy, mamo. Zostań tam, gdzie jesteś. - szepczę z trudem, czując jak mdłości kotłują mi się na dnie pustego żołądka

- Przejdź do innego pomieszczenia, żebyś nie zdradziła niczego swoim wyrazem twarzy, kurczaczku. A teraz powiedz: Mamo, proszę posłuchaj.
- Mamo, proszę posłuchaj. - szybkim krokiem wchodzę do drugiego pokoju i przymykam drzwi
- Jesteś już sama? Odpowiedz tylko tak lub nie.
- Tak.
- Ale twoi strażnicy nadal mogą wszystko słyszeć, prawda?
- Tak. - całe moje ciało zaczyna drżeć, przynajmniej wewnętrznie to odczuwam jak kolejne spazmy
- Nie spodziewałem się, że los będzie dla mnie tak łaskawy. - jego głos, chociaż nęcąco przyjemny, jednocześnie przeszywa mnie na wskroś przerażeniem - Byłem gotowy czekać, a tymczasem twoja matka zjawiła się dużo wcześniej. I chyba dobrze, że tak się stało, nieprawdaż? Nie mu­sisz się już dłużej zamartwiać. - chichocze złowieszczo - A teraz słuchaj uważnie. Chcę, żebyś odłączyła się od swoich opiekunów. Sądzisz, że ci się to uda? Odpowiedz tak lub nie.
- Nie. - nie chcę się z nim drażnić, ale wiem, że dwójka wampirów bardzo pilnie mnie strzeże, Alice szła za mną nawet do łazienki
- Przykro mi to słyszeć. Miałem nadzieję, że jesteś nieco bardziej pomysłowa. Tsyt tsyt, od tego zależy w końcu życie twojej matki. Więc? Czy sądzisz, że uda ci się odłączyć od swoich opiekunów?
- Tak. - jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę, muszę!
- Teraz lepiej. Nie wątpię, że czeka cię trudne zadanie. Ale sama rozumiesz, jeśli tylko się zorientuję, że ktoś ci jednak towarzyszy... cóż, nie będę dłużej taki miły dla twojej matki. Musisz o nas już wiedzieć dostatecznie dużo, żeby zdawać sobie sprawę jak szybko wyczułbym obecność jednego z pobratymców. I wiesz również, jak szybko w takim wypadku byłbym w stanie odpowiednio potraktować twoją rodzicielkę. Czy wszystko jasne?
- T-tak. - mój głos się łamię, do oczu napływają mi łzy

- Świetnie, Bello. - jego chichot mnie przeraża - A oto, co będziesz musiała później zrobić. Przyjedź do studia tanecznego, w którym stawiałaś swoje śliczne pirueciki. Pamiętasz je chyba, prawda? Jestem pewien, że trafisz bez problemu. - wiem rzecz jasna, jakie miejsce ma na myśli i jak cała ta histo­ria ma się zakończyć... - Poradzisz sobie? Odpowiedz tak lub nie.
- Tak.
- Pamiętaj, że twoi przyjaciele nie mogą zacząć niczego podej­rzewać. Niczego nie mogą się domyśleć. To bardzo ważne. Wiesz o tym, prawda? Powiedz im, że dzwoniła twoja mama i że udało ci się ją przekonać, że nie powinna na razie wracać do domu. A teraz powtórz: Dziękuję, mamo.
- Dziękuję, mamo. - łzy piekielnie pieką moje spojówki, ale zmuszam się by nie uronić ani jednej
- Powiedz: Kocham cię, mamo. Niedługo się zobaczymy. No, mów!
- Kocham cię, mamo. - mamroczę zduszonym głosem - Niedługo się zobaczymy.
- Do zobaczenia, Bello. Nie mogę się już doczekać naszego kolejnego spotkania. - rozłącza się
A ja trwam w zawieszeniu. Nie jestem w stanie wyłączyć przycisku rozmowy. Nie mogę też oderwać słuchawki od ucha i opuścić ręki. Nie mam panowania nad żadnym z mięśni.

Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak umrę. Nie myślałam o śmierci prawie wcale. Ale umrzeć w zamian za kogoś, kogo się kocha... Wydaje mi się słuszne.


~ * ~


Bella


Wiem, że muszę zastanowić się nad tym, co teraz począć. Wciąż jednak nie mogę ruszyć się, ani drgnąć. Paraliż obejmuje całe moje ciało. Moją głowę wypełnia wspomnienie paniki w glosie matki. Ton odbijający się echem w mojej czaszce Bella? Bella?

Mija trochę czasu, zanim odzyskuję kontrolę nad własnym umysłem i ciałem. Otrząsam się wreszcie, jakby tchnięta nagłym impulsem. Powoli opuszczam rękę, a krew napływa do nadgarstka boleśnie mrowiąc. Ten ból ocuca mnie jeszcze bardziej. Przez mur otępienia i rozpaczy zaczynają przebijać się pierwsze sensowne myśli, skoncentrowane chaotyczne przewidzenia, zaczynające przyjmować kształtną formę. Jak postąpić? Wyboru nie mam żadnego, nawet nie szukam możliwości wywinięcia się od ewidentnego przeznaczenia, które od miesięcy za mną kroczyło. A teraz mnie dopadło. Muszę iść do lustrzanej sali i zginąć z rąk wampira. Okrutnego i bezwzględnego, nawet się nie łudzę, że będzie w nim odrobina litości. Co więcej, nie mam żadnej gwarancji, że jeśli się tam pojawię, mamie nic się nie stanie. Mogę tylko mieć zgubną nadzieję, że James poprzestanie ma mnie. Że usatysfakcjonuje go sama moja śmierć, samo pokonanie Edwarda. Ogarnia mnie głęboka rozpacz. Nie ma szansy na jakikolwiek kompromis, to James dyktuje warunki. Dyktował je w trakcie rozmowy, a ja poddając się jego woli, tylko go utwierdziłam w przekonaniu, że góruje nade mną. Teraz już tym bardziej nie mogę sięgnąć po żadne inne środki rozwiązania. Jeśli powiem komukolwiek, nie puszczą mnie. A jeśli mi zabronią, on skrzywdzi moją mamę. Nie mam wątpliwości co do bólu, jaki zada jej wręcz z rozkoszą. Muszę spróbować uciec! Choć wiem, co mnie czeka. Niechybnie, nieodwracalnie. Roztrząsanie tego nie przyniesie mi teraz ani korzyści ani ulgi. Mobilizuję się i odpycham wszelkie przebłyski strachu na granice świadomości. Podjęłam decyzję w momencie, kiedy przytakiwałam Jamesowi, nie ma sensu szukać ratunku, który i tak nie ma skąd nadejść. Pozostaje mi trzeźwo zaplanować kolejne kroki, które mnie zbliżą do przeznaczenia. Lada chwila mam stanąć twarzą w twarz z Alice i Jasperem, a oni nie mogą się niczego domyśleć. Wiem doskonale, jak bardzo jest to istotne i jak bardzo nierealne. Nie potrafią na szczęście czytać w myślach, lecz Jasper od razu wyczuje napięcie i przerażenie, targające moim ciałem.

Dziękuję Bogu, że Jasper poszedł do recepcji. Gdyby wyczuł, co przeżywałam rozmawiając przez telefon i co nadal się we mnie kotłuję, chociaż próbuję nad sobą zapanować, cały mój plan spali na panewce. Uchylam drzwi ostrożnie, po raz kolejny próbując zdławić w sobie lęk. Muszę się za wszelką cenę uspokoić, chłopak może wrócić w każdej chwili. Teraz muszę pomyśleć, jak wydostać się spod czujnego oka Alice, która od razu podchwytuje mnie spojrzeniem, gdy tylko wychodzę z pokoju.
- Mama była podenerwowana. - unikam kontaktu wzrokowego, czuję jedynie jej niespokojne spojrzenie sunące po mojej bladej twarzy - Chciała wrócić do domu. Ale udało się, przekonałam ją, żeby nie ruszała się z Florydy. - mój głos wydaje się być pozbawiony życia, co jeszcze bardziej zwraca jej uwagę
- O nic się nie martw Bello. - zapewnia mnie ciepło - Dopilnujemy, by nic jej się nie stało.
- Mhm. - błądzę wzrokiem po pomieszczeniu, odnajdując nagle papeterię, na której Alice rysowała wcześniej swoją wizję. - Alice. - w mojej głowie momentalnie pojawia się pomysł - Czy gdybym napisała list do mamy, dopilnowałabyś, żeby do niej trafił? Zostawiłabyś go u nas w domu? Albo lepiej poleć to obsłudze hotelowej, żeby James się niczego nie domyślił.
- Oczywiście Bello. - wydaje się być zaskoczona moją prośbą, ale zgadza się
Pospiesznie zasiadam do stolika i ołówkiem kreślę słowa listu. Nie do mamy, ją zobaczę u Jamesa. List jest do Edwarda. Wiem, że prędzej czy później trafi w jego ręce, kiedy będzie mnie szukał. Nie jestem sama pewna tego, co piszę, spisując to wszystko co spływa mi z serca i głowy. Po skończeniu wkładam list do koperty i zaklejam ją.
- Proszę. - wręczam Alice kopertę, spoglądając błagalnie

W mgnieniu oka mała wróżka obraca się na pięcie i wychodzi z pokoju. Nie czekam ani chwili dłużej, wychodzę tuż za nią. Wiem, że szybko wróci, bo po schodach będzie spływała swoim wampirzym tempem. Kieruję się w drugą stronę korytarza, do wyjścia ewakuacyjnego. Zbiegając po schodach najszybciej, jak potrafię, potrącam jedną z pokojówek. Dostrzegam tylko jej zaskoczenie na twarzy, gdy mamroczę przeprosiny, wytrącając stos upranych ręczników z jej rąk. W labiryncie korytarzy pracowniczych kieruję się po strzałkach ewakuacyjnych, odnajdując wreszcie szerokie szklane drzwi prowadzące na wewnętrzny parking. Biegnę tak szybko, że niemal rozbijam szybę w tych automatycznych drzwiach, które na tę chwilę wydają mi się zbyt wolno otwierać. Skręcam w uliczkę, wpakowując się prosto w tłum ludzi, spieszących gdzieś ze swoim życiem. Dostrzegam przystanek autobusowy po drugiej stronie i biało-niebieski autokar z numerem trzysta pięć. Idealnie! Przebiegam ulicę na skos, nie zwracając uwagi na samochód, pod który o mało nie wpadłam. Wskakuję na schodki autobusu jednym susem, a zasuwane drzwiczki zamykają się tuż za mną i czuję szarpnięcie, gdy ruszamy do przodu. Znajduję sobie wolne miejsce na końcu autobusu i siadam, chwytając wreszcie powietrze.

Wiem, że czeka mnie około czterdziestu minut drogi na drugą stronę miasta. Potem wyskoczę z autobusu na Sunset i przejdę pieszo dwie przecznice, trafiając prosto na róg Cactus i Pięćdziesiątej Ósmej. Pocieram dłonie nerwowo o spodnie, moje palce zaczynają drżeć niespokojnie. Wszystkie nerwy znów uwalniają się, spiralą przetaczając przez moje żyły. Cząsteczki adrenaliny i paniki muszą zastępować tlen w hemoglobinie, bo coraz ciężej mi się oddycha. Wiem, że w tym właśnie momencie, a może nawet chwilę wcześniej Alice lub Jasper odkrywają, że nie ma mnie w pokoju. Poinformują Edwarda, wiem o tym. Nieustanny przepływ informacji w tej rodzinie jest zaskakujący. Oczami wyobraźni wi­dzę, jak Edward stoi na skraju drogi, na jakimś skrzyżowaniu, zgubiwszy mój ślad. Rozpacz w jego oczach mieszana ze wściekłością. Nie potrafię odgonić od siebie tej natrętnej wizji. Nie płacz, mówię sobie. Z drugiej strony atakuje mnie inne wyobrażenie. Co by było, gdybym nie uciekła. Za kilka godzin jechalibyśmy z Alice i Jasperem na lotnisko, odebrać Edwarda i resztę. Stojąc na palcach, wyciągałabym szyję ponad kolorowy tłum ludzi. Niecierpliwiła i ponaglała czas, byle tylko jak najszybciej zobaczyć ukochaną twarz. Jego twarz. Z jaką chyżością i drapieżnym wdziękiem Edward przemykałby przez kłębowisko. A potem, gdy zostałoby mu jeszcze tylko parę kroków, rzuciłabym się w jego kierunku. By nareszcie znaleźć się w jego marmurowych ramionach.

I byłabym bezpieczna.

Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdybyśmy mieli się ukrywać w nieskończoność. Czułabym się jak w niebie nawet uwięziona z nim w pokoju hote­lowym. O tyle rzeczy chciałam się go jeszcze zapytać. Moglibyśmy rozmawiać całymi godzinami.

Orientuję się, że zmrok zapadł, a ja już jestem coraz bliżej przystanku. Muszę się podciągnąć na barierce przy siedzeniu w autobusie, bo moje nogi odmawiają posłuszeństwa. Kolana uginają się pode mną, gdy spoglądam za okno. Zapada zmierzch, ludzi w tej części miasta jest mniej, nie ma takich tłumów, jak pod hotelem. Autobus zwalnia, zatrzymując się na przystanku. Zmuszam mięśnie do działania i praktycznie wypadam na zewnątrz. Obejmuję się własnymi ramionami, kierując kroki wzdłuż krzywego chodnika. Mijający mnie ludzie wydają się być jedynie rozmazanymi figurami bez twarzy, bez wyrazu. Skręcam za róg w ulicę Cactus i moim oczom ukazuje się budynek studia tanecznego. Miejsce, gdzie wszystko za chwilę się rozegra. Wygląda tak samo, jak przed laty, niewiele się zmieniło. Przełykam ciężko, czując, jak znów mnie obezwładnia przerażenie. Żeby zmusić się do dalszego wysiłku, myślę o mamie. O jej głosie wołającym jej rozpaczliwie. O tym, co James może jej zrobić, jeśli się rozmyślę. Idę więc w stronę przeznaczenia. Zauważam, że na jednej z szyb drzwi wejściowych ktoś przykleił od wewnątrz jaskraworóżową kartkę. Odręcznie napisany komunikat informuje, że na czas ferii wiosennych szkoła tańca jest zamknięta. Nie sądzę, by to powstrzymało tropiciel. Ostrożnie naciskam klamkę, a drzwi otwierają się. Poruszam się niepewnie, całe moje ciało wydaje się być takie ciężkie. W hallu jest ciemno i chłodno, unosi się zapach płynu do podłóg, który wywraca treść mojego żołądka. Wzdłuż ścian stoją wieże z wciśniętych jedno w drugie plastikowych krzeseł. W sali po lewej jarzy się światło, ale żaluzje w oknie, przez które zazwyczaj można przyglądać się z hallu ćwiczą­cym, dzisiaj są szczelnie zaciągnięte.

Wiem, że to tutaj. Strach paraliżuje mnie w ułamku sekundy, uniemożliwiając mi choćby drgnięcie. Czuję, jakby ten paraliż obejmował wszystkie partie mojego ciała. Płuca nie są w stanie unosić się, by pochwycić głębsze oddechy. Serce zamiera stopniowo. I wtedy nagły impuls pobudzenia przetacza się przez moje neurony.
- Bella? Bella? - słyszę rozpaczliwy, histeryczny głos mojej mamy
Odruchowo zrywam się z miejsca i rzucam do wejścia do sali. Otwieram je jednym pchnięciem, wbiegając do środka. Moje odbicie przemieszcza się wraz ze mną, biegnąc w lustrach na ścianach.
- Ale mi napędziłaś strachu, Bello! Nigdy więcej mi tego nic rób! - odbija się echem od ścian długiej, wysokiej sali
Co? Zatrzymuję się w pół kroku, rozglądając dokoła. Nikogo tu nie ma. Śmiech dociera do mnie od strony wnęki, więc kieruję się tam. I jest, znajduję ją, ale nie tak, jak się tego spodziewałam. We wnęce na stoliku ustawiony jest telewizor i wieże nagłośnienia. A w szklanym ekranie widzę właśnie moją własną mamę i siebie samą. Ośmioletnią siebie, w przydługiej żółtej kurtce. Byłyśmy wtedy w Kalifornii, a ja o mało nie wypadłam przez barierkę na molo, dlatego mama była taka przerażona. Ten ton ponownie powraca Bella? Bella?. Nagle ekran przenika ostre światło i ekran staje się pusty. Ktoś zdalnie wyłączył telewizor.

Odwracam się bardzo powoli. Postać wampira nonszalancko, czy raczej z bezczelną pewnością utrzymującego swoją pozę, jak przez pierwszych kilkanaście minut na polanie, stoi oparty o drzwi wyjściowe. Wpatruje się we mnie z uśmieszkiem zadowolenia wyginającym usta. Podchodzi do mnie powolnym krokiem, nie wampirzym. Przechyla się nade mną, by odłożyć pilot na telewizor. Nie odrywam od niego wzroku, moje ciało jest niczym skamieniałe.
- Przykro mi, Bello - odzywa się uprzejmym tonem, opierając się ramieniem o lustrzaną ścianę za moimi plecami - Ale czy nie sądzisz, że dobrze się złożyło? Że nie trzeba było mieszać w to twojej matki? - teraz mam pewność, że mamie nic nie grozi
Jest daleko stąd, na Florydzie z Philem, nawet nie zjawiła się w mieście. A James sprytnie wykorzystał moją słabość, moje przerażenie i chęć chronienia jej.
- Rzeczywiście. - wreszcie z ulgą wypuszczam z siebie powietrze
- Jakoś nie masz mi za złe, że wystrychnąłem cię na dudka. - przechyla głowę na bok, przyglądając mi się z zaciekawieniem
- Nie mam. - przyznaję wprost, spokojna o to, że James nie ma nawet zamiaru przejmować się moimi rodzicami, że skończy tylko ze mną
- Hm, nie kłamiesz. - wydaje się być zaskoczony - Cóż za niezwykła postawa.
Tęczówki jego ciemnych bordowych oczu, teraz są niemal czar­ne. Bezdusznie czarne, matowe, jedynie przy brzegach połyskują rubinowo. Jest głodny. Głodny mojej krwi, która teraz krąży jeszcze szybciej w moim ciele, wyrzucana przez serce panicznymi uderzeniami.
- W jednym muszę przyznać rację twojej wampirzej rodzince. - krzyżuje ramiona, nie odrywając ode mnie wzroku - Wy, lu­dzie, potraficie jednak zaintrygować. Chyba rozumiem teraz, co jest kuszącego w zadawaniu się z wami. To doprawdy zadziwiające, że można do tego stopnia nie dbać o własne dobro.

Przesuwam spojrzenie po jego sylwetce. Wcale nie wydaje się być imponujący. Jest dość niski, niewiele wyższy ode mnie. Ciało ma smukłe, ale nie szczyci się szczególnie muskularną budową. Przez głowę przebiega mi myśl, jak łatwo Emmett mógłby go zmiażdżyć, gdyby miał okazję. Spłowiałe dżinsy i czarna skórzana kurtka z połyskującymi groźnie ćwiekami, charakteryzują go na typ buntownika, jakiego ludzie na ulicy omijają szerokim łukiem.
- Pewnie teraz mnie postraszysz, że twój wampirzy chłopak w końcu mnie dopadnie? - w tonie jego głosu odkrywam rozbawienie
- Nie. Nie sądzę, żeby miał mnie pomścić. - mam wrażenie, że on właśnie na to liczy - W każdym razie, prosiłam go w liście, żeby tego nie robił. - te koślawe litery, które pospiesznie skreślałam, by wręczyć Alice
- I co on na to? - unosi brwi, bardziej zaciekawiony
- Nie mam pojęcia. - wzruszam ramionami - Dostanie ten list po mojej śmierci.
- List pożegnalny? Jakież to romantyczne. - prycha - I co, sądzisz, że ciebie posłucha?
- Mam taką nadzieję. - że chociaż raz to on posłucha mnie i nie będzie szukał zapłaty, która może skończyć się tragicznie dla niego i jego rodziny

- A ja mam nadzieję, że stanie się inaczej. Widzisz, trochę za szybko się z tym wszystkim uwinąłem i - cmoka z niezadowoleniem - I szczerze mówiąc, nie je­stem w pełni usatysfakcjonowany. Spodziewałem się znacznie więk­szego wyzwania. Więcej adrenaliny. Tymczasem starczyło mieć odrobinę szczęścia. I rozsądku. - znów się uśmiecha niebezpiecznie - Tam na polanie, ta mała suka skutecznie mnie sprowokowała. Postąpiłem tak pochopnie dając się wciągnąć w jej gierkę. Nasza walka trwałaby za pewne bardzo długo, gdybym nie zorientował się, o co naprawdę chodziło. O ciebie, Bello. - potrząsa głową z politowaniem - Nawet jej chodziło o ciebie, niebywałe! Sprytnie wyprowadzaliście mnie w pole, przyznaję. Sądziłem, że nie rozstaniesz się ze swoim chłopakiem, więc podążyłem za nim. I kimś, kto jak myślałem i czułem jest tobą. Z czasem jednak zapach zaczął wietrzeć. Domyśliłem się, że musisz być zupełnie gdzie indziej. I tak, po rozmowie z Victorią, postanowiłem udać się do Phoenix, by złożyć krótką wizytę twojej matce. Nie zastałem jej, jak sama dobrze wiesz. Ale obejrzałem filmiki z rodzinnej filmoteki. - wskazuje skinięciem głowy na telewizor - Jak wiesz, wszystko poszło jak z płatka. Co za rozczarowanie! Liczyłem na więcej emocji, więcej zawirowań. Teraz mogę tylko mieć nadzieję, że mylisz się jednak, co do planów swojego przyjaciela. Edward, tak mu na imię, niepraw­daż?

Nie odpowiadam, ale nie sądzę, by on w ogóle liczył na moją odpowiedź. W mgnieniu oka wyprostowuje się. Teraz jego sylwetka wydaje się mi być jednak nieco większą, potężniejszą, niż oceniłam wcześniej.
- Mam nadzieję, że nie pogniewasz się na mnie bardzo, jeśli i ja zostawię dla Edwarda coś w rodzaju listu? - ton jego głosu nie podoba mi się ani trochę
Złowieszczy i przewrotny, drgający nie tylko zimnym wyrachowaniem, ale swego rodzaju psychopatycznym oddźwiękiem, który może zwiastować jedynie najstraszniejsze wypadki. Jego ręka wskazuje na wysokie wieże nagłośnieniowe za moimi plecami. Podążam spojrzeniem za jego dłonią i dopiero teraz zauważam malutką srebrzystą kamerę cyfrową ustawioną na jednym z głośników. Czerwone punktowe światełko nie pozostawia wątpliwości, że film nagrywa się już od dłuższego czasu. Od samego początku, gdy tu weszłam.

- Cóż, chyba nie ma już co marnować czasu, prawda? - przechyla się w moją stronę, a ja czuję, jak wszystkie wnętrzności kurczą mi się w przypływie paniki - Nie martw się - dotyka swoimi lodowatymi palcami mojej szyi, a ja nie jestem w stanie nawet drgnąć - Po wszystkim zadzwonię do twoich przyjaciół i poinformuję ich, gdzie mogą znaleźć twoje ciało. I mój, hm, liścik.

Odsuwa się ode mnie na kilka metrów, jakby z odległości podziwiał dzieło sztuki. Podejrzewam, że w jego umyśle kreuje się chory obraz tego wszystkiego, co ze mną zrobi i właśnie myśli, od której potworności powinien zacząć. W żołądku formuje mi się supeł. Ponownie zbiera mi się na wymioty. Choć pewnie wydobyłabym z siebie jedynie pożółkłe soki żołądkowe, skoro od wczorajszego poranka nie zjadłam nic. Ale ludzki organizm nie potrafi inaczej zareagować na ten strach, który się we mnie rodzi. On chce zadawać mi ból, widzę to w jego oczach. To, że mnie złapał, nie satysfakcjonuje go. Łaknie czegoś więcej niż tylko wytoczyć ze mnie krew. Nie ma zamiaru po prostu pożywić się i odejść. A tak liczyłam na szybką, łatwą śmierć! Zgubna, naiwna nadzieja, której oczekiwałam od kogoś tak pozbawionego wszelkiego ludzkiego opamiętania. Nagle przybiera znaną mi z polany pozę - pochyla się do przodu swoim ciałem, niczym drapieżnik gotowy do skoku. Ugięte kolana i balansowanie na stopach, wszystkie mięśnie w pełnej synchronizacji. Jego złowieszczy uśmiech robi się coraz szerszy, aż przestaje być uśmiechem, a staje palisadą obnażonych połyskujących zębisk potwora. Tym razem nie panuję nad naturalnymi reakcjami mojego ciała i odruchowo, w przypływie zrywu adrenaliny czy czegokolwiek tam innego, po prostu rzucam się do ucieczki. Wiem, że nie ma to najmniejszego sensu i że ledwie trzymam się na nogach, ale panika i instynkty biorą nade mną górę. Ruszam w stronę tylnego wyjścia. James w mgnieniu oka zastępuje mi drogę. Porusza się tak szybko, nie jestem w stanie nawet dostrzec, czy używa ręki, czy też nogi, w każdym razie z ogromną silą uderza mnie w klatkę piersiową. Mocno. Aż odrzuca mnie daleko pod ścianę. Odczuwam piekielny ból w czaszce, gdy tyłem głowy uderzam o lustro. I wysokie decybele brzęczącego dźwięki. Tafla szkła wgłębia się i pęka, zasypując podłogę tysiącami srebrnych odłamków.

- Śliczny efekt, muszę przyznać - mój kat zjawia się nade mną, oceniając z zadowoleniem wyrządzone przez siebie szkody - Właśnie dlatego wybrałem tę salę na miejsce naszego spotkania. Doszedłem do wniosku, że doda mojemu filmikowi wizu­alnej dramaturgii. I chyba zgodzisz się ze mną, że się nie myliłem?
Nie słucham go, a podnoszę się na czworaka i zaczynam pełznąć w stronę wyjścia. Wiem, że chwyci mnie w mgnieniu oka, lecz nie mogę przestać próbować się ratować. Zatrzymuje mnie przeszywający ból, napinający we mnie każdy neuron i pulsujący, kiedy z całych sił jego but wbija się w moją nogę. Moich uszu dobiega trzask, a razem z jego brzmieniem rozpływa się fala potężnego bólu, który rozkłada mnie całą na podłodze. Nie jestem w stanie powstrzymać rozpaczliwego krzyku, choć nie wiem czy wynika z samego bólu czy z orientacji, że bydlak złamał mi nogę. Zwijam się w kłębek, próbując osłonić obolałą kończynę. A James wisi nade mną z szyderczym uśmiechem.

- Nie wolałabyś teraz, żeby twój Edward spróbował mnie odnaleźć? - przygląda się z fascynacją, jak po moich policzkach spływają łzy
- Nie! - krzyczę rozpaczliwie - Nie, Edwardzie! - wiem, że film wciąż się nagrywa, a myśl, że Edward będzie go później oglądał...
- Pomyśl, Bello. - stąpa wokół mnie - Nie chciałabyś, żeby odpłacił mi za wszystkie krzywdy, jakie ci wyrządzam? Jakie jeszcze ci wyrządzę?
Zanim otwieram usta, by znów zaprzeczyć, jednym kopniakiem w mój brzuch posyła moje ciało na przeciwną ścianę. Ponownie uderzam o lustra. Czuję gorąco na szczycie czaszki, gdzie rozsypujące się szkło zadrapuje moją skórę. Piekący ból dokłada się do rozrywającego w nodze. Próbuję bardzo się powstrzymać, lecz znów krzyczę.
- Tak. - jak przez mgłę dostrzegam jego sylwetkę, znów zbliżającą się ku mnie - Krzycz. Wołaj jego imię.
- Nie. - chrypię, robi mi się coraz słabiej
- Jego imię! - James warczy wściekle, niezadowolony, że pomimo zadawanego mi bólu nie chcę się ugiąć. Choć naprawdę moje usta tak pragną mamrotać to jedno imię...
Czuję gęste krople krwi spływające mi po skroni, lepiące się do włosów. Z gardła Jamesa wydobywa się zwierzęce warknięcie. Zapach mojej krwi dociera do niego szybko. Oh, modlę się teraz, by na niego podziałała i szybko skończył tę torturę. Miał wobec mnie plany dalszego katowania, ale wolę, by szybko zatopił zęby we mnie i zakończył to.

Podciągam się słabo, przyjmując coś w rodzaju siedzącej pozycji. Opieram zmaltretowaną głowę o ścianę. Moja złamana noga leży bezwiednie, już nie jestem w stanie nią nawet poruszyć. Unoszę wzrok w jego kierunku. Chociaż wszystko powoli się zamazuje. Znów jest pochylony w tej pozycji, w gotowości do ataku. Tym razem zapewne po to, żeby mnie zabić. I gdy już jestem przekonana, że za chwilę zakończy się cała ta szopka, jakiś duży obiekt uderza w Jamesa z takim impetem i siłą... Wampir przelatuje przez całą salę, uderzając w ścianę, od której odbił mnie na samym początku. Orientuję się, że to nie żaden obiekt, lecz czyjaś sylwetka, która stoi teraz dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się James. Edward? Zmuszam się, by wyostrzyć spojrzenie i przyjrzeć się chwilowemu wybawcy. Jednak to ciało jest zbyt wątłe, jak na Edwarda. Niższe. Smuklejsze, o innych kształtach. Innych włosach. To...
- Gene - mamroczę jej imię, wybuchając płaczem z wdzięczności[/quote]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
belongs_to_cullens
Wilkołak



Dołączył: 27 Sty 2010
Posty: 126
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 20:09, 27 Maj 2010 Powrót do góry

Athaya, przepraszam, ale mi głupio... Nie dość, że pomyliłam posty i ich autorów, to jeszcze źle przeczytałam nicka... Czy późna pora tłumaczy mnie choć trochę? Embarassed głupio, głupio... Embarassed

Uwielbiam to opowiadanie, wiesz? Kocham kanon, a tu go tyle...:)
Dziękuję bardzo za kolejny rozdział:)

W ramach rekompensaty za moją wtopę postaram się popokazywać Ci trochę tych "brakukropek":

Cytat:
- Bello, czy ty nawet przez sen musisz pakować się w kłopoty? - patrzy na mnie surowo, lecz jednocześnie widzę, że powstrzymuje się od śmiechu


Cytat:
- Przydałoby ci się jeszcze trochę snu. - cmoka z niezadowoleniem, oceniając mój wygląd i zapewne podkrążone oczy


Kropki po "snu" nie powinno być, brakuje jej na końcu.

Cytat:
- Jesteśmy już w Phoenix, prawda? - zerkam w stronę zasłoniętych szczelnie okien, przez które jednak przebija się ostre słoneczne światło


Cytat:
- Mhm. - przytakuje - Chce ci się pić?
- Nie, dzięki. - czuję, że i tak niczego nie przełknę, nawet wody - A wam niczego nie potrzeba?


Po "mhm" i "dzięki" bez kropek. Kropka po "przytakuje" i "wody".

Cytat:
- Poradzimy sobie. - uśmiecha się do mnie szczerze - Chodź. Zamówiłam dla ciebie coś do jedzenia. Edward przypomniał mi, że posilasz się częściej od nas.
- Dzwonił? - zamieram, lecz jednocześnie w środku jestem nadmiernie ożywiona od samego dźwięku jego imienia
- Nie. Mówił jeszcze przed wyjazdem. - rozwiewa moje nadzieje


I znów: bez kropek po "sobie" i "wyjazdem", a po "szczerze", "imienia" i "nadzieje".
W zasadzie sporo jest takich dialogów, kropka pojawia się na końcu wypowiedzi bohatera, ale przed myślnikiem, a tam nie powinno jej być, za to nie ma kropki na końcu zdań. Zbyt dużo jest takich dialogów, abym je wszystkie mogła tu teraz zacytować. W miarę możliwości czasowych będę zaglądała i cytowała dalsze, jeśli będzie taka potrzeba.

No i czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy:)))

Będzie offtop, ale właśnie odkryłam, że nie jestem już Nowonarodzonym, tylko Człowiekiem:):):)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez belongs_to_cullens dnia Czw 20:11, 27 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin