FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Urszulka [29 I 2012 ] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Czw 12:15, 28 Kwi 2011 Powrót do góry

Zawitałam z moją konkursową miniaturką. Szłyśmy ze zgredkiem łeb w łeb, była to więc bardzo emocjonująca rozgrywka! Dziękuję wszystkim oceniającym, bez względu na to, jak mój tekst ocenili, i gratuluję mojej przeciwniczce wspaniałego tekstu. Brawa!
Odpowiadam na pytania: tak, rozkład ulic taki, jak w okolicach '42 roku w getcie, jednak przytułek, ze względu na brak potrzebnej informacji, stworzyłam sobie sama. Dopiero niedawno wpadła mi w ręce książka, która rozwiązałaby mój problem, nie mam już jednak siły zmieniać.
Informuję, że poprawiłam błędy i rozbudowałam jeden akapit pod koniec miniaturki, w momencie, gdy Rojza przekazuje grypsy Dance. Ale to niewielkie zmiany. :)
Jeszcze raz dziękuję za oceny oraz cieszę się, że wzbudziłam głównie pozytywne emocje i wzruszyłam część z Was. Buziole!


Róża, róże i biały królik

Rojza nie chciała jej wierzyć, ale Hania wiedziała, co widziała, a była to rzecz niezwykła. Działo się to w listopadzie 1942 w getcie warszawskim.
Brat Hani, Antek, uparcie twierdził, że jest szalona, niepoważna, że powinna skończyć z bajkami i wreszcie dorosnąć, lecz każdy jego przejaw braku wiary ranił dziewczynkę jeszcze mocniej, o czym Antek nie miał pojęcia. Był kochającym bratem i chciał dla niej jak najlepiej, pragnął za wszelką cenę uratować siostrzyczkę z tego piekła. Nie tylko dlatego, że o to poprosiła go matka przed śmiercią. Chciał, by chociaż ona stała się wolna i szczęśliwa.
Antek należał do Żydowskiej Organizacji Bojowej prawie od samego początku jej istnienia i wykazywał się ogromnym zapałem do walki. Był osiemnastolatkiem cechującym się wielką odwagą, sprytem, hartem ducha, chociaż – jednocześnie – arogancją i gwałtownością. „Dobry z niego chłopak”, mruczała czasami matka pod nosem, gdy jeszcze żyła, „ale wszystko chce za szybko i za bardzo”.
Nie wyróżniał się na pierwszy rzut oka. Miał ostre, typowe dla Żyda rysy, duży nos, grube brwi i nieco smutne oczy. Rojza mówiła, że jest przystojny, ale dla Hani był po prostu bratem i nie potrafiła na niego patrzeć w inny sposób. Ale Rojza była starsza i może i wiedziała lepiej, więc Hania nie dyskutowała.
Hania razem ze swoim bratem mieszkała w przytułku dla bezdomnych, odkąd jeszcze za życia matki Niemcy wyeksmitowali ich z ich mieszkania. Hania była drobna, nawet jak na swoje dziewięć lat, więc nie potrzebowała jeść dużo i nie narzekała na głód tak bardzo jak Rojza. Właściwie dziewczynka prawie wcale nie czuła głodu. Antek bardzo się zamartwiał i wmuszał w nią jedzenie, ale Hania nie wiedziała, jak mu wytłumaczyć, że nie chce i nie będzie jadła na siłę, skoro są inni, bardziej potrzebujący. Antek mówił, że musi jeść, jeśli chce wyzdrowieć, ale Hania nie była chora i tego też nie potrafił zrozumieć.
Bardzo się nudziła, gdy Antek znikał na całe dnie gdzieś na tych swoich tajnych spotkaniach, a jej kazał zostawać w przytułku. Rojza czasami przychodziła, a czasami nie, ale głównie sprzedawała na bazarze opaski na ramię, a potem też chodziła na te tajne spotkania. Nikt tam nie chciał zabrać Hani, bo była za mała. Zresztą Hania wcale nie potrzebowała się z nikim konspirować, chciała tylko spędzić trochę czasu z bratem lub starszą koleżanką.
Gdy nie mogła już wytrzymać z nudów, przypominała sobie historie mamy o Alicji w Krainie Czarów, lub, jak mama też czasami to nazywała, Alince w Krainie Cudów. Hania bardzo pragnęła, tak jak Alicja, zobaczyć kiedyś białego królika z zegarkiem kieszonkowym, który zniknie za rogiem zniszczonej, obryzganej krwią niewinnych ludzi kamienicy, po czym zaprosi dziewczynkę do krainy, w której wszystko jest możliwe, nawet najdziwniejsze sny.
Często prosiła Antka, by jej opowiadał tę historię, lecz on zazwyczaj odburkiwał, by nie marudziła, że jest za duża, a on nie umie opowiadać bajek, poza tym jest zmęczony, głodny i chce mu się spać. Nigdy nie mówił do niej z pretensją – raczej żalem, kiedyś tłumaczył jej nawet, dlaczego ma do niej żal, lecz ona nic nie zrozumiała z tego bełkotu. Od tamtej pory starała się nie prosić brata o opowiadanie bajek, bo zauważyła, że ona jest przecież tylko coraz starsza, on coraz bardziej głodny, zmęczony, a na tajnych spotkaniach z pewnością nie uczą się opowiadać bajek młodszym siostrom.
Bywało, że Antek wracał razem z Rojzą, a wtedy już prawie w ogóle nie czuła się osamotniona. Brat bardzo ją, Hanię, kochał, i nawet w najmarkotniejszym momencie jego dnia nie potrafiła tego podważyć. Rojza mówiła, że powinna się cieszyć, że ma takiego brata. Antek mówił, że jeśli Hania kocha Antka, to ma jeść i to najwięcej, jak się da, bo musi wyzdrowieć.
Rojza też nie miała rodziców, ale ona nie miała również rodzeństwa, więc dużo czasu spędzała z nimi i dzieliła się jedzeniem. Jakaś jej koleżanka zza muru czasami przekazywała jej chleb, a nawet bywało, że pęto kiełbasy lub kawałek sera. Rojza wszystko przynosiła do nich, dzieliła na trzy i udawały, że robią obiad, a Hania jej pomaga, z czego starsza dziewczyna głośno się śmiała. Antek mówił wtedy, że to nie temat do żartów, że Rojza zachowuje się niepoważnie, a Rojza mówiła, że to Antek jest zbyt poważny, wiecznie markotny i powinien przestać narzekać, bo inni mają gorzej.
Hania starała się nie rozglądać w poszukiwaniu białego królika z zegarkiem kieszonkowym, ale nie potrafiła. To było silniejsze od niej.
– Rojza, widziałaś kiedyś tu, w getcie, jakiegoś królika? – zapytała któregoś wieczoru, leżąc pod kocem. Rojza siedziała skulona przy ścianie, czytając wciąż tę samą, podniszczoną książkę, a Antek strugał coś w drewnie scyzorykiem.
– Hanka, nie zaczynaj – burknął, nawet nie podniósłszy wzroku.
– No dobrze, już dobrze – mruknęła dziewczynka, lecz Rojza założyła książkę kawałkiem papieru i roześmiała się.
– Nawet jakby tu jaki cudem przeżył, to jakbym go zobaczyła, to bym go złapała i zjadła – rzekła wesoło, bo Rojza zazwyczaj była wesoła, chociaż trochę zarozumiała.
– Och, nie jedz królików! – jęknęła Hania. – Mogą być magiczne.
– Nie podjudzaj jej – ostrzegł Antek.
– Przestań, stary zgredzie. Widzisz ty coś poza tą swoją Organizacją? Na przykład siostrę? – odrzekła dziewczyna. Chłopak rzucił jej mrożące spojrzenie.
– Dobrze wiesz, że tak.
– Więc okaż to jej, nie widzisz, że jest samotna? Wiecznie tylko burczysz i burczysz. – Rojza podeszła do niej na czworaka i usiadła obok, nachylając się. – Wiesz coś o magicznych królikach? – zapytała konspiracyjnym szeptem.
– Mama mi opowiadała – powiedziała cicho Hania. – Dam ci radę. Jeśli zobaczysz białego królika z zegarkiem kieszonkowym, to idź za nim. Zaprowadzi cię do Krainy Cudów.
– Mhm. – Rojza uśmiechnęła się. – Chyba coś o tym słyszałam. Mówisz o Marcowym Zającu, Szalonym Kapeluszniku i Uśmiechniętym Kocie?
– Tak, i o Królowej Kier, i o Suśle… Rojza, ile ty masz lat? – zagadnęła dziewczynka.
– Szesnaście – odrzekła, nieco zaskoczona pytaniem.
– To nie mów Antkowi, że też to lubisz, dla niego dziewięć lat to już za dużo, a co dopiero szesnaście!
Rojza roześmiała się, pogłaskała ją po głowie, pocałowała w czoło i odeszła. Hania przewróciła się na drugi bok, twarzą do ściany, i zasnęła. A śniła o rzeczach absolutnie bajkowych i niezwykłych, niezwykłych do tego stopnia, że nie mogła ich spamiętać po przebudzeniu, lecz wiedziała, że nie były to sny normalne.
Tego dnia, mimo zakazu Antka, postanowiła nieco rozprostować nogi. Przytułek znajdował się przy ulicy Wałowej, prawie na rogu z Franciszkańską. Minęła wszystkich swoich współlokatorów, pchnęła ciężkie drzwi i znalazła się na zewnątrz.
Niebo nie było bajkowo fioletowe z kolorowymi chmurkami, jedynie szarobure, zakryte grubą warstwą chmur, lecz potrafiła sobie wyobrazić, że jest inaczej. Spojrzała na lewo i prawo, lecz królika nigdzie nie było. Westchnęła ciężko i przykucnęła przy ścianie, patrząc na niemrawe życie dziejące się wokół niej. Jakichś dwóch chłopców grało w piłkę, a nogi mieli tak cieniutkie, że aż dziw, że się nie łamały. Parę metrów dalej leżała kobieta i chyba nie oddychała. Hania zastanawiała się, czy tego nie sprawdzić, ale Antek zawsze mówił, by nie podchodzić do takich ludzi, bo mogą mieć wszy, a wszy roznoszą choroby. Dziewczynka wstała i wyszła do Franciszkańskiej. Spacerowała sobie powoli, bo miała dużo czasu, mijała ludzi, budynki, sterty śmieci i szmat. Wtem coś mignęło jej kątem oka, coś białego i bardzo jaskrawego, tak różnego od szarych ścian kamienic oraz burego nieba.
Gwałtownie odwróciła głowę w stronę, gdzie jeszcze chwilę wcześniej zauważyła króliczka. Pobiegła w tamtym kierunku, czując, jak jej serce przyspiesza. Wiedziała, jak to się skończy, wiedziała, że trafi do Krainy Czarów, jeśli tylko za nim podąży, ale czemu zniknął tak szybko i gdzie się podział…?
Przebiegła wzdłuż całej Franciszkańskiej, wpadając na mężczyzn, kobiety, dzieci i starców, potykając się o nierówności w bruku i dysząc coraz ciężej. Stanęła na skrzyżowaniu z Gęsią i rozejrzała wokoło.
Króliczka ani śladu. Stała chwilę na środku, co rusz popychana przez mijających ją ludzi, gdy spomiędzy tłumu dostrzegła znów białe futerko. Ruszyła natychmiast, a coraz ciężej było przepychać się łokciami, bo otaczało ją coraz więcej ludzi. Chwilami traciła białe futerko z oczu, by potem znów coś mignęło jej pomiędzy kostkami i łydkami mieszkańców getta.
Dobiegła do skrzyżowania z ulicą Zamenhoffa i skręciła w lewo. Nie myślała logicznie – nie zastanawiała się, dlaczego inni nie reagują ze zdziwieniem na białego jak śnieżny kożuszek królika; dlaczego ani przez chwilę nie widziała go wyraźnie, tylko wciąż pozostawał białą plamką migającą pomiędzy ludźmi… Liczyło się jedno: dogonić go, pójść za nim i znaleźć się w Krainie Czarów. Przepychała się łokciami i brakowało jej tchu, musiała się bardzo wysilić, by wyminąć tłoczących się na wąskiej ulicy ludzi. Uświadomiła sobie, że od dłuższej chwili nie widziała białego futerka. Stanęła w miejscu, gdzie mignęło jej po raz ostatni i zamarła, rozglądając się. Wtem usłyszała kilka strzałów dobiegających jakby zza grubej szyby – uświadomiła sobie, że właściwie każdy dźwięk jest dla niej jak zza szyby – czyjś śmiech, piski, krzyki, szloch, ktoś wołał jej imię, ludzie rozpierzchli się w panice, poczuła szarpnięcie za nadgarstek i po chwili ktoś znajomy przyciskał ją do piersi tak mocno, jakby chciał ją udusić. To była Rojza.
– Widziałam króliczka, widziałam króliczka! – ucieszyła się Hania, lecz głos miała słaby i jakby nie swój. Rojza biegła, popychając ją do przodu. Nogi odmówiły dziewczynce posłuszeństwa i jak tylko poziom adrenaliny w jej organizmie spadł, uświadomiła sobie, że nie ma sił, by nawet stać. Rojza, której słów nie rozumiała a nawet ledwo słyszała, wzięła ją na ręce i przytuliła. Mała miała piękny sen o malowaniu chmur na niebie.
Gdy się obudziła, było ciemno i cicho. Paliła się tylko świeca gdzieś w sąsiednim korytarzu, a jedyne, co słyszała, to chrapanie, świszczący oddech i dwa szepczące głosy. Poznała je: to Antek i Rojza.
– Jesteś zbyt surowy – oskarżała chłopaka starsza przyjaciółka. – To tylko dziecko. Każdy z nas zachowuje się tutaj dziwnie. Każdy ma swój sposób, by nie zwariować. Nie możesz jej karać za to, że ma marzenia, że pragnie znaleźć się w lepszym świecie.
– Jej marzenia nigdy się nie spełnią, Rojza. Królik nie zaprowadzi jej do króliczej nory, nie ma napojów zmniejszających, zwiększających ciasteczek ani gąsienicy z fajką wodną.
Rojza chwilę milczała, aż odrzekła:
– A więc jedna znasz tę bajkę.
– Nigdy nie mówiłem, że jej nie słuchałem – usprawiedliwiał się Antek. – Ale Hania musi sobie uświadomić, że to niebezpieczne, biegać za zwierzętami, które nie mają prawa istnieć.
– Ona po prostu pragnie normalnego dzieciństwa. Ty też robisz wszystko, by móc w przyszłości żyć normalnie. A może się mylę?
– To co innego. Moje sposoby są realne.
– TOBIE się tak wydaje.
– Słucham?
– To, co powiedziałam. Wasze działania nie mają sensu. Jeden niemiecki batalion będzie miał dziesięć razy więcej broni palnej, niż wszyscy powstańcy razem wzięci.
– To nie ma nic do rzeczy…
– Słyszysz ty się, Antek? „To nie ma nic do rzeczy”? Fontanna – postawiona nawet ku pamięci najszlachetniejszego z czynów – nigdy nie dorówna wodospadowi. Wodospad rządzi się swoimi prawami, prawami bardzo brutalnymi, gwałtownymi i nie do obalenia. My zaś tylko stracimy ludzi. Ale może to lepsza i bardziej godna śmierć od tej, która nas spotka, gdy będziemy jedynie czekać.
– To wszystko, co mówisz, to najczarniejszy z czarnych scenariuszy. AK-owcy nam pomogą. Zobacz, ile już zgromadziliśmy broni.
– No, ile? Jeden zacinający się karabin i garstka pistoletów. Faktycznie, imponujące.
– Skończmy ten temat, Róża. Nie dojdziemy do porozumienia.
Antek musiał być zły. Hania poznała to po tym, jak zwrócił się do Rojzy. Ona bowiem tak naprawdę miała na imię Róża, ale zdarzyło się, że Hania, przejęzyczywszy się, zamiast powiedzieć: „Róża, ale z ciebie łajza”, powiedziała: „Łóża, ale z ciebie rojza”. I została Rojza, bo strasznie się spodobało Antkowi. Prawdziwym imieniem nazywał ją zaś tylko wtedy, gdy był zdenerwowany lub zły.
Zapadło milczenie. Hania odwróciła powoli głowę w drugą stronę, niby przez sen, i uchyliła prawe oko. Antek wbijał wzrok w podłogę, a Rojza z niezadowoloną miną skubała fałdy sukienki. Nagle chłopak westchnął ciężko i nieśmiało spojrzał w kierunku dziewczyny. Odwzajemniła spojrzenie i uśmiechnęli się do siebie, po czym Antek objął ją ramieniem i pocałował, tak zwyczajnie, jakby robił to co dzień, a Rojza westchnęła i ułożyła się na jego piersi, zupełnie jakby zasypiała tak co noc.
I trochę w tym było prawdy.
No, ale to w tego właśnie króliczka nie chciała uwierzyć nawet Rojza. Hania po jakimś czasie przestała o tym mówić, nawet gdy w okolicy nie było Antka, a zdarzało się coraz częściej i to, że Rojza siedziała u nich, i to, że Antek znikał gdzieś potajemnie i bardzo konspiracyjnie.
Hania wiedziała, co widziała, i nie dała sobie wmówić żadnej choroby. Czuła się w pełni zdrowa i wciąż nawet się jej jeść nie chciało, co bardzo denerwowało Antka. Krzyczał wtedy i stał nad nią, dopóki nie zjadła. Mówił, że inni ludzie tu, w getcie, byliby w stanie zabić za coś, czego Hania w ogóle nie docenia – chleb.
Rojza też ją prosiła i namawiała, a też coraz więcej miała ku temu okazji, bo prawie w ogóle nie stała na targu, ale nie mówiła, dlaczego. Ciągle pilnowała dziewczynki i nie pozwalała jej wyjść z domu, a już na pewno kręcić się w okolicach Karmelickiej, bo znów Niemcom przyjdzie do głowy dla zabawy strzelać w tłum i może stać się jej krzywda. Hania jednak nie przestawała myśleć o króliczku.
Zdarzyło się raz, że Antek zniknął bez słowa, a Rojza musiała wyjść na chwilę coś odebrać. Bała się zostawić dziewczynkę samą, więc wymusiwszy wpierw na Hani obietnicę, że będzie grzeczna, zabrała ją ze sobą, prowadząc za rękę. Gdy doszły na miejsce, schowała ją do opuszczonego magazynu, by w razie niebezpieczeństwa nic jej nie groziło, po czym zniknęła.
Hania siedziała grzecznie i czekała. Westchnęła głęboko i zsunęła się po ścianie, kucając. Rysowała drucikiem po pokrytej grubą warstwą kurzu podłodze, nucąc cicho. Czas dłużył jej się bezlitośnie, a Rojza nie przychodziła i nie przychodziła.
Wtem coś się poruszyło w drugim kącie magazynu. Dziewczynka podniosła się gwałtownie i wytężyła wzrok i słuch. Podeszła powoli w tamtym kierunku, niepewnie stawiając kroki.
– To absolutnie niedopuszczalne – krytykowała jakaś kobieta stojąca tyłem do dziewczynki. – Skandal, istny skandal. Natychmiast przywołać mi wszystkich ogrodników i ich ściąć. A nawet nie, niech tu nie przychodzą, ściąć ich od razu! Skandal, po prostu skandal. Kto by pomyślał, białe róże! Ściąć natychmiast!
– Kogo pani chce ścinać? – zapytała uprzejmie Hania. Czerwona Królowa odwróciła się i spojrzała na nią z dezaprobatą.
– A ty tu co! Nie mogę sobie… pościnać? Głupia dziewucho?
– Oczywiście, że pani może – odparła Hania – ale po co ścinać, jak można przemalować?

Antek wyszedł przed przytułek, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza i pogrzebał w kieszeni. Drżącymi rękami odpalił papierosa od połamanej zapałki i zaciągnął się głęboko. Miał nadzieję, że to ukoi skołatane nerwy, lecz przeliczył się. Dopalił nerwowo papierosa na kilku wdechach i zapalił kolejnego.
Zastanawiał się, w którym momencie się to stało. W którym momencie był na tyle zaślepiony, by nie zauważyć, jak daleko posunęła się sytuacja. Czy to oznaczało, że był złym bratem? Że zachowywał się egoistycznie? Że nie traktował Hani należycie? Że poświęcał jej zbyt mało czasu? Może Rojza miała rację, pomyślał, może rzeczywiście za mało się nią interesuję. Ale nie potrafił inaczej. Nie mógł znieść tego, że dziewczynka tworzy świat, lepszy, magiczny świat, który nie istnieje. Bronił się przed tą myślą, ale tak naprawdę jej tego zazdrościł. Także chciał umieć wierzyć, że wszystko wokół niego jest lepsze, niż w rzeczywistości, lecz dawno temu zgubił gdzieś na życiowej ścieżce wyobraźnię i dziecięcą naiwność. Pozostawał więc sam ze swoim realizmem, który zżerał go od wewnątrz.
Ale to, co wydarzyło się dzisiaj, to przesada. Wyrzucił czwartego peta na ziemię i zapalił następnego. Wtem drzwi przytułku otworzyły się i wyszła z nich Rojza.
– Śpi – oświadczyła grobowym tonem.
– Mówiła coś jeszcze?
– Dużo rzeczy. Brzmiała właściwie całkiem przytomnie. Ona naprawdę wierzy w tę Krainę Czarów, Antek. Ona myśli, że to wszystko… jest… naprawdę…
Głos jej się załamał i ukryła twarz w dłoniach. Chciał jej zrobić wyrzuty, że niepotrzebnie ją podjudzała, albo że trzeba było zostać z nią w domu… ale nie miał serca ranić ją dodatkowo. A wiedział, że te oskarżenia byłyby bezpodstawne, pozostałyby jedynie okazją do zrzucenia na Rojzę winy za coś, za co nie odpowiadała. Przytulił dziewczynę do piersi i pocałował w czubek głowy, podczas gdy ona wypłakiwała się Antkowi w ramię.
– Ja… Ja nie sądziła-am… że to-o aż takk… – szlochała.
– Ja też nie, Rojza, nikt by jej nie podejrzewał. Bieganie za króliczkami… nawet jeśli nie istnieją… jest przecież względnie niegroźne, nawet rozmowa z kimś, kogo nie ma… Ale… - Urwał, bo słowa utknęły mu w gardle. – Ale… malowanie krwią… kwiatków na ścianach… Boże, Rojza, to jakaś zaawansowana… psychoza… – Coraz ciężej mu się było wysłowić. – Może jakieś egzorcyzmy by pomogły… lub… nie wiem, trzeba się pomodlić, Rojza, trzeba coś zrobić! – Uświadomił sobie, że brzmi niemalże błagalnie, jakby to wszystko zależało od Rojzy. – Powiedz mi od początku, jak to było, co widziałaś.
– Miałam spotkać się z Danką, tam przy dziurze, wiesz gdzie – zaczęła, nieco ochłonąwszy. – No, ale co miałam zrobić z Hanią, ty mogłeś być w każdym miejscu w getcie, a nie miałam czasu cię szukać, więc ją wzięłam ze sobą, zostawiłam tam, w tym opuszczonym magazynie… Naprawdę nikogo nie było w środku, bo się rozejrzałam. Hania obiecała mi, że będzie grzeczna, a dobrze jej z oczu patrzyło, więc poszłam w umówione miejsce. Danka się spóźniała, potem się okazało, że łapanka była i musiała iść okrężną drogą. Dała mi jakieś grypsy, no i porozmawiałyśmy chwilę. Wróciłam, idę pod magazyn, a drzwi są zamknięte, i to nie na klamkę, a na zamek. Nie wiem, jak to możliwe, ale tak było. Rozejrzałam się, a Hani nigdzie nie było. Przestraszyłam się, że stała się jej krzywda. Krzyczałam jej imię, ale nie odpowiadała. Okrążyłam magazyn i zajrzałam przez okno. No i zobaczyłam ją tam, kucała tyłem do mnie, było ciemno, więc nie widziałam, co dokładnie robi. Zapukałam w szybkę, ale nie reagowała, a wtedy podeszłam od strony drzwi i spróbowałam je otworzyć. Jakoś mi się udało, nie wiem, nawet nie pamiętam dokładnie, jak to wyglądało… W każdym razie otwieram drzwi, światło wpada do środka, a Hania… Hania… – Głos jej się załamał. – No, a Hania ma całe ręce we krwi, obok leży rozbebeszony kotek, a ona mówi. Rozmawia. Zaczęłam krzyczeć, a ona nie wiedziała, o co mi chodzi… Antek, ona mówiła, że… że farbuje róże na czerwono… Tak jak… Jak w tej bajce…
Nie odpowiadał, a z papierosa, którego ściskał między palcami, pozostał sam słupek popiołu.
– Ona jest przytomna. Wie, co się wokół niej dzieje, tylko płacze ciągle, że jej nie wierzę, że tam była Królowa Kier, że musiałam ją widzieć, że przecież stała obok, że nie było żadnego kotka, że ona tylko farbowała róże na czerwono, inaczej ta Królowa pościnałaby wszystkich swoich podwładnych. Boże, Antek, co my zrobimy, co my zrobimy… Nie chce wypić swojego leku, nie chce nic zjeść, tylko płakała, że jej nie wierzę, że nikt jej nie wierzy, a ona widziała królika i gdybym jej nie przeszkodziła, to by go znalazła i wskoczyła za nim do dziury, że jesteśmy okropni i nas… nienawidzi…
Rojza rozszlochała się na dobre, więc przycisnął ją jeszcze mocniej do swojej piersi i już nieco się uspokoiwszy, zaciągnął papierosem. Wpadł na pomysł, którym zaskoczył nawet siebie samego.

Hania obudziła się. Leżała w tym samym miejscu, co zawsze, okryta dwoma dziurawymi, podgryzionymi przez myszy kocami. Rojza drzemała obok, a Antek siedział na krześle i bawił się nożykiem, który zawsze nosił przy sobie. Ledwo na niego spojrzała, gdy i on przeniósł wzrok na siostrzyczkę. Wstał i podszedł do dziewczynki, po czym nachylił się i szepnął pieszczotliwie:
– Wyspałaś się, maleńka?
– Tak – odrzekła, patrząc, jak Antek poprawia koce i głaszcze ją po głowie. Wyczuła od niego bardzo intensywny zapach papierosów, tak silny, jak jeszcze nigdy.
– Porozmawiajmy – zaproponował, przysuwając się bliżej. – Porozmawiasz ze mną?
– Tak – powtórzyła. Chłopak zgarnął kosmyki jej włosów z twarzy i założył za ucho.
– Najpierw chciałbym cię przeprosić – zaczął powoli. – Za to, że byłem takim okropnym bratem. Że nie poświęcałem ci tyle czasu, ile potrzebowałaś. Przepraszam.
– Kocham cię, Antek – odpowiedziała.
– Ja cię też kocham. Opowiesz mi, jak to było dzisiaj? Z farbowaniem róż?
– Już mówiłam Rojzie. Czekałam na nią w tym magazynie, nudziło mi się… No, i nagle coś usłyszałam, podchodzę, a tam Królowa Kier. Wierzcie lub nie, ale ona naprawdę tam była! Wierzysz mi, Antoś? – zapytała błagalnym tonem. Zawahał się.
– Opowiedz mi najpierw resztę.
– Ona mówiła, że to skandal, bo ktoś zasadził białe róże. A ja wiedziałam, co zrobić, bo ona chciała ściąć wszystkich ogrodników, a mi się ich żal zrobiło. No i powiedziałam, że trzeba je przefarbować na czerwono, że to nawet lepiej, bo sobie sama kolor wybierze odpowiedni. No i się zgodziła, przyniosła mi kubeł farby i kazała malować. Wierzysz mi, Antek? Wierzysz?
Patrzył jej w oczy, w dwa duże, błyszczące oczka, po czym westchnął głęboko i bezmyślnie wykonał taki ruch, jakby chciał się zaciągnąć papierosem.
– A Rojza? Komu mam wierzyć, Haniu? Rojza mówi co innego. Że tam leżał martwy kotek.
– Antek, nie wierz jej, tam nie było kotka! Zaprowadź mnie w to miejsce, a sam zobaczysz. Tam nie było kotka, a Rojza… Nie wiem, dlaczego Rojza nie widziała Królowej! Ale ona tam była i ze mną rozmawiała, i ją nawet dotknęłam, była prawdziwa, a nie jakiś tam duch, czemu mi nie wierzycie? Przecież jeszcze nigdy cię nie okłamałam, Antek… Uwierz mi…
Po policzkach ciekły jej łzy.
– Nie przyszło wam do głowy, że to WAM się zdaje? Wszystko wokół jest takie magiczne, a wy nie widzicie. Czemu wciąż powtarzasz, że jestem chora? A może to wy jesteście?
Musiała być bardzo sfrustrowana, wypowiadając te słowa. Antek westchnął głęboko.
– Haniu, wiesz, co ja myślę? Zastanawiałem się i chyba już wiem. Rojza jest po prostu zazdrosna. – Siostrzyczka spojrzała na niego pytająco. – Zazdrosna o to, że to ciebie szuka królik, a nie ją. Rojza też zna bajkę o Krainie Czarów i myślę, że też chciałaby mieć możliwość się w niej znaleźć. Dlatego wtedy, jak go goniłaś, zabrała cię do domu. I teraz chce, bym ci nie uwierzył. Ale nie złość się na nią, ona jest bardzo nieszczęśliwa… Straciła rodziców i trójkę rodzeństwa, więc zrozum ją i nie bądź na nią zła, dobrze?
Hania pokiwała głową ze zrozumieniem w oczach.
– Ale ja wciąż uważam, że jesteś za duża na Krainę Czarów…
– Nie jestem za duża, nie można być za dużym na Krainę Czarów! – oburzyła się.
– Jak to nie? Oczywiście, że można! Ja się nie nadaję! Nie zmieściłbym się!
– Nie rozumiem… – Hania zmarszczyła brwi.
– No, za duży jestem, za wysoki, a drzwi takie malutkie. A ty co myślałaś?
– Myślałam, że chodzi ci, że mam dziewięć lat… i to za dużo! Och, Antek!
– Haniu, nie można być za starym na Krainę Czarów. Ale trzeba zmieścić się w drzwi.
– Ojej… A jak małe są te drzwi?
– Tak małe, że nie przeciśniesz przez nie głowy. Ale mam na to sposób. – Sięgnął za pazuchę i wyciągnął małą buteleczkę. Na niej, napisane odręcznie na postrzępionej taśmie, napisane było koślawymi literami: WYPIJ MNIE.

– Antek, to było genialne! – zachwycała się Rojza, gdy tylko Hania zasnęła ponownie. – Och, Antosiu, jesteś niesamowity! – Przycisnęła się do niego mocniej. Siedzieli razem na jednym krześle, ona jemu na kolanach. – Ale ile zamierzasz jej wmawiać, że ją na zmianę musisz powiększać i zmniejszać?
– Tak długo, jak będzie trzeba – odrzekł, wodząc nosem po szyi dziewczyny. Zarumieniła się, gdy złożył pocałunek tuż za jej uchem.
– Myślisz, że na bardzo poważnie weźmie do siebie to o mojej zazdrości?
– Nie, nie sądzę – wyszeptał, zjeżdżając wargami w dół. – Rojza, chodź się pokochamy.
– Antek! – Spojrzała na niego, zaskoczona.
– Co? Nie chcesz?
– Nie o to chodzi… Antek, nie mamy ślubu…
– Och, Różyczko… – Uśmiechnął się. – No, chodź…
– Muszę się zastanowić – odrzekła, po czym wstała i ułożyła się spać obok Hani. Przewrócił oczami i wyciągnął nożyk, którym zaczął skrobać kant stołu.
– Jak chcesz, Róża – burknął.
– Daj mi czas – poprosiła, a on tylko pokiwał głową, lecz nie patrzył jej w oczy.

Od tamtej pory Antek nie wychodził na tajne spotkania, tylko zostawali we trójkę w przytułku. Dziewczynka wyglądała coraz lepiej i lepiej, miała apetyt i chętnie piła lek. Kilka dni później zdarzyło się jednak coś dziwnego. Rojza wyszła z przytułku bardzo rano, najpierw sprzedawać na targu, a potem coś odebrać od Danki, przekazać jakieś grypsy i tym podobne. Hania miała wrażenie, że robiła wszystko, byle jak najszybciej od nich uciec. Pomyślała, że może usłyszała, jak o niej rozmawiali, a teraz jest jej głupio. Antek tym razem także nigdzie się nie ruszał i grali razem w karty, w grę, której nauczyła ich mama, gdy jeszcze żyła.
Antek był nerwowy i ciągle spoglądał na zegarek. Oblizywał niespokojnie wargi, palił dużo papierosów i mamrotał coś do siebie. Hania wyczuła, że sprawa jest poważniejsza, niż myślała.
Koło piętnastej Antek wstał i oświadczył, że powinni pójść po Rojzę, że bardzo posprzeczał się z nią w nocy, był nieuprzejmy i powinien ją za to przeprosić. Hania chętnie przystała na jego propozycję, ponieważ lubiła spacerować.
Ściskał ją mocno za rękę i prowadził wzdłuż Franciszkańskiej. Chciała mu powiedzieć, że nie musi już jej pilnować, bo rozmawiała z króliczkiem. Że powiedział, że już się nie spieszy i jeszcze nie nadeszła pora, by odwiedziła Krainę Czarów, ale że kiedyś znów przyjdzie po nią i będzie wiedziała, co robić dalej. Nie miała jednak odwagi, ponieważ Antek był mocno zestresowany i w ogóle jej nie słuchał.
Doszli na targ, podeszli do stoiska Rojzy i stanęli przed nią, nic nie mówiąc.
– Przepraszam cię, Rojza – zaczął Antek cicho. Dziewczyna nawet nie drgnęła, wbijając wzrok w papierowe i materiałowe opaski z niebieską gwiazdą Dawida. – Porozmawiajmy na spokojnie. Chodźmy stąd. Proszę cię.
Rojza bez słowa wstała i zaczęła składać stragan. Spakowała wszystkie opaski do torby, stoliczek postawiła pod ścianą kamienicy i złożyła, a krzesło tuż obok. Antek zaproponował jej ramię, lecz nie ujęła go.
– Różyczko, przepraszam – powiedział błagalnie, gdy znaleźli się w nieco mniej zatłoczonej uliczce. Stanął, ujął jej twarz w dłonie i zmusił, by spojrzała mu w oczy. – Przepraszam, poniosło mnie wczoraj. Wybacz mi.
– Nie mam ci co wybaczać – odparła, wyszarpując się delikatnie z jego uścisku. – Przecież nic się nie stało.
– Różyczko… – Nachylił się, by ją pocałować, lecz ona odsunęła się.
– Ale to prawda, że przesadziłeś – oświadczyła, patrząc na chłopaka z niechęcią.
– Myślałem, że mnie kokietujesz – odrzekł.
– Nigdy cię nie kokietuję, Antek.
– Źle odebrałem twoje intencje. Wybacz.
Spuściła wzrok i zaczęła kręcić młynki palcami.
– Porozmawiamy, jak wrócimy – powiedziała. – Umówiłam się za kwadrans z Danką przy murze. I tak miałam składać stragan. Idźcie do domu, będę za pół godziny.
– Potowarzyszymy ci – orzekł Antek. Nie oponowała i skierowali powoli kroki w stronę zachodniej części getta.
Nikt nic nie mówił, nikt nikomu nie patrzył w oczy. Kątem oka Hania zauważyła, że Antek złapał Rojzę za rękę, a ona, początkowo nie zareagowawszy, po chwili splotła swoje palce z jego palcami i przysunęła się bliżej.
– Hej, co to było? – zapytała nagle Rojza, zatrzymując się i wpatrując w jeden punkt.
– Co? – zapytał Antek, patrząc na nią z zaskoczeniem. Dziewczyna oblizała wargi i rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę Hani.
– Nic, wydawało mi się – odrzekła i poszli dalej. Gdy znaleźli się na miejscu, Rojza kazała im schować się za kamienicą i poczekać, bo ktoś może nabrać podejrzeń, gdy trzy osoby będą stały przy murze. Antek oparł się o ścianę i schował ręce do kieszeni, wpatrując się w swoją siostrę. Rojza podeszła pod mur, odsunęła cegiełki i zaczęła rozmawiać z osobą po drugiej stronie. Przekazywała jakieś paczki, listy, a potem dostawała inne, chowała je do torby, a potem znów coś oddawała… Po kilku minutach odeszła od muru, włożywszy cegiełkę na miejsce, i ruszyła z powrotem w stronę rodzeństwa. Nagle usłyszeli czyjś głos z oddali.
Halt!
Antek wyprostował się i rozejrzał, lecz nigdzie nie widzieli Niemców. Wnet pojął, co się stało. Wyszedł za róg kamienicy z przerażeniem wymalowanym na twarzy, lecz Hania złapała go za rękaw i pociągnęła.
– Zatrzymaj się! Nie idź, Antek, proszę cię, królik mówi, byś nie szedł!
Wszystko stało się w ułamku sekundy: ujrzeli Rojzę stojącą w połowie drogi między nimi a Niemcami (tamci dwaj żołnierze nie widzieli ich, zasłoniętych dodatkowo przez krzaki), a na jej twarzy zaskoczenie mieszało się z przerażeniem i zdezorientowaniem.
Hände hoch! – krzyknął jeden z nich po niemiecku, a potem dodał po polsku: - Ręce do góry, żydowska dziwko!
Rojza, podniósłszy ręce, skrzywiła się w grymasie płaczu i po jej policzkach spłynęły łzy. Obydwaj żołnierze wycelowali karabiny w jej ciało, Antek krzyknął: NIE! i ruszył gwałtownie do przodu, lecz potknął się i upadł… Rojza zaszlochała, Niemcy nacisnęli na spusty karabinów maszynowych, kule przebiły jej ciało, chociaż z daleka wyglądało, jakby dostała drgawek… Oczy stanęły jej w słup, ręce opadły bezwładnie, kolana ugięły się, z ust wyciekła krew, a potem upadła na trawę twarzą do ziemi… Hania obserwowała sytuację jak w zwolnionym tempie, a trwało to wszystko krócej niż chwilę. Antek chciał krzyknąć ponownie, lecz Hania zasłoniła mu usta ręką, tak jak on zasłaniał jej usta, gdy strażnicy strzelali do mamy. Niemieccy żołnierze zabezpieczyli karabiny i zwyczajnie odeszli, nie usłyszawszy szamotaniny dwójki rodzeństwa za krzakami. Była ona oczywiście bezsensowna, bo Antek bez problemu odepchnął dziewczynkę i całej siły i zerwał się na nogi. Jego twarz wykrzywił grymas bólu i rozpaczy, lecz najważniejszym było, że nie dostrzegli ich Niemcy; to jeszcze nie był ich czas, tak powiedział królik. Antek podbiegł do ciała Rojzy i odwrócił je na plecy. Patrzyła wytrzeszczonymi oczami w niebo, z jej ust, uszu i nosa ciekła krew, na policzkach błyszczały łzy, a stara, lniana sukienka nie była już bladoniebieska, a brunatno-czerwona. Antek zaczął krzyczeć jej imię, wołał: Rojza, Rojza, oddychaj, Różyczko, lecz ona nie oddychała. Hania próbowała mu powiedzieć, że Rojza jest już w Krainie Czarów, że przyszedł po nią królik, tak jak sobie wymarzyła, bo na Hanię jeszcze nie czas, ale Antek nie słuchał, przyciskał tylko jej głowę do piersi, szlochając, krzycząc, wyjąc ile sił w płucach.
– Różyczko, kochana Różyczko, nie umieraj, nie zostawiaj mnie, nie odchodź… – błagał, lecz jej twarz pozostawała bez zmian, tak samo martwa i przerażona.
– Antek, ona widziała królika, jak szliśmy – oświadczyła Hania.
– Hanka, przestań!!! Nie ma żadnych królików… NIE MA, NIE ROZUMIESZ?! – zawył, rękawem wycierając krew z twarzy dziewczyny. – Pogódź się z tym!!!
– Jak to nie, ona widziała królika, a on po nią przyszedł… Stał tu chwilę temu, nie widziałeś? Zabrał jej duszę…
– Hanka… błagam… przestań…
– Antek, ona jest w lepszym świecie, w Krainie Cudów – pocieszała go siostra. On wisiał jednak nad ciałem ukochanej, płacząc, krzycząc i szlochając jeszcze długo.
Najlepszą rzeczą, jaką mogli dla niej zrobić, to ją godnie pochować – wiedzieli o tym oboje. Tak też zrobili. Pogrzeb był skromny i zjawiła się na nim tylko ich dwójka. Antek nie płakał więcej, był dzielny, ale Hania wiedziała, że bardzo cierpi. Widziała to w jego oczach.
– Tak miało być – tłumaczyła mu tego dnia, gdy zasypiali w przytułku, odwróceni do siebie twarzami. – Królik już nie szukał mnie, bo jeszcze nie mój czas. Szukał dzisiaj jej. Zobaczyła go i za nim poszła, poszła do Krainy Cudów. Był tam, gdy umierała, zabierał jej duszę, nie widziałeś? Była szczęśliwa. Mówiła, że będzie czekać, że i na nas przyjdzie czas. Że kiedyś się spotkamy i wszystko będzie dobrze.
Nie odpowiadał, patrząc jej w oczy.
– Gdy zobaczysz kiedyś królika, Antek, pójdź za nim. Zaprowadzi cię do Rojzy.

Antoni Sztaudynger wziął udział w powstaniu w getcie warszawskim 19 kwietnia 1943 roku. Powstanie to trwało do 16 maja tego samego roku i zostało brutalnie stłumione przez Niemców. Według szacunków, w starciach zginęło ok. 7000 Żydów, ponad 6000 spłonęło żywcem, ok. 50 000 wywieziono, głównie do Treblinki. W trakcie tłumienia powstania hitlerowcy dopuszczali się wielu okrucieństw i zbrodni na mieszkańcach getta oraz przeprowadzali liczne masowe egzekucje. W swoim raporcie z likwidacji powstania w getcie warszawskim Jürgen Stroop podał, że zgładzono lub ujęto 56 065 Żydów. Raport nie dotyczył jednak osób, które zginęły pod gruzami palonego i burzonego getta, ogólna liczba wyniosłaby więc zatem około 62-63 tysięcy osób. Antoni razem z siostrą Hanną zostali przewiezieni do obozu koncentracyjnego w Treblince podczas akcji likwidacyjnej getta warszawskiego. Od tamtej pory ślad po nich zaginął.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Nie 16:31, 29 Sty 2012, w całości zmieniany 4 razy
Zobacz profil autora
BajaBella
Moderator



Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 219 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu

PostWysłany: Sob 13:17, 30 Kwi 2011 Powrót do góry

Cześć, Suszku
Przeczytałam sobie dziś raz jeszcze Twoją autorską mini. I wierz mi, czytałam z takim samym przejęciem, jak za pierwszym razem. Dla mnie ta historia jest piękna i magiczna. Łączy w sobie niesamowitą dojrzałość, a jednocześnie czystą naiwność dziecka. Według mnie jest to jedno z najlepszych opowiadań z pierwszej tury Bitwy na Pióra, ale także jedna z Twoich najlepszych miniatur. Osobiście jestem tym tekstem zafascynowana. Być może mają na to wpływ moje osobiste preferencje: lubię kiedy opowiadanie osadzone jest w pewnych realiach historycznych, do tego u Ciebie doskonale dopracowanych.
W swojej autorskiej miniaturce obracasz się w dwóch, jakże skrajnych światach. Pierwszy z nich to okupowana Warszawa, tuż przed wybuchem powstania w getcie. Jak wszyscy wiemy z historii czy wielu filmów i książek to był straszny czas. Dla nas, żyjących współcześnie, zapewne niewyobrażalnie ciężki i poniekąd do końca nie rozumiany. Ty przedstawiasz go w swojej miniaturce w sposób bardzo realny, a jednocześnie przejmująco prosty i zwykły. Czytając tę mini przeniosłam się na chwilę w czasie. Widziałam ten bazar, na którym Rojza sprzedawała opaski, Franciszkańską pełną niemieckich mundurów, Antka biegnącego na tajne spotkania… I stałam tam, jak ten królik ze świata iluzji, obserwując wydarzenia, jakby zza szyby. No i właśnie: mamy drugi świat rodem z Alicji z Krainy Czarów. Sama zastanawiam się, jak go nazwać: magiczny, bajkowy, fantastyczny? Ten świat, pozostający do pewnego momentu tylko w wyobraźni małej Hani, idealnie dopasowuje się i przenika realny świat w Twoim opowiadaniu. Nie ma w nim tylko baśniowych, dziecięcych postaci, ale są i okrutna Królowa Kier, i Królik, który w tym przypadku jawi się dla mnie niczym Anioł Śmierci. Smutna ta bajka. Smutna i w pewnym sensie bardzo realna.
I na koniec, jeszcze słówko o postaciach. To jest coś, co zawsze doceniam w Twoich opowiadaniach. Wielowymiarowość i autentyzm nakreślonych postaci. Opisujesz swoich bohaterów bez zbędnego zadęcia i przerysowania, w sposób niezwykle naturalny. Te postacie żyją: oddychają, mówią, myślą i czują. Są tuż obok nas. W tej mini Antek i Rojza są świetnie opisanymi bohaterami, ale zdecydowanie na szczególną uwagę zasługuje postać małej Hani. Dziewczynki, która ucieka z realnego świata ogarniętego wojną, w świat iluzji. Wydaje się, przez moment, że Hania faktycznie cierpi na zaburzenia psychiczne, że jej nieukształtowana jeszcze w pełni świadomość dziecka, wypiera rzeczywistość i tworzy swój własny świat pełen urojeń. Przedstawiłaś poszczególne fazy choroby psychicznej dziewczynki w sposób bardzo wiarygodny: od lekkich zaburzeń, fantazjowania i pewnych migawek urojeniowych, po niezwykle sugestywną scenę farbowania róż na czerwony kolor. To kulminacyjny moment, gdzie psychoza urojeniowa całkowicie owładnęła umysł dziewczynki. Powiem Ci, że jestem pełna podziwu, jak bardzo profesjonalnie opisałaś poszczególne stadia choroby.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie dodała jeszcze jednej ważnej dla mnie rzeczy. Jako osobie zajmującej się na co dzień podobnymi schorzeniami, muszę Ci powiedzieć, że choć rozum mi podpowiadał cały czas, że Hania jest chora, to jednak namalowany przez Ciebie genialnie obraz tych iluzji, skłania mnie do tego, by uwierzyć w tę pewną magię i fantastykę nakreśloną przez Ciebie. Jest coś dziwnego i trudnego do uchwycenia w tym opowiadaniu, coś co sprawia, że zacierają się granice pomiędzy rzeczywistością a iluzją. I tak naprawdę do końca nie wiemy czy dziewczynka była chora, czy też pewna magia pojawiła się faktycznie w tych przerażających czasach okupacji.
I za to wszystko Ci Suszku bardzo dziękuję. Za opowiadanie, które na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Ściskam Cię mocno i życzę wielu równie udanych tekstów.
Bajka.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Sob 18:21, 30 Kwi 2011 Powrót do góry

Po pierwsze - miniaturka dostępna jest już na moim chomiczku:
[link widoczny dla zalogowanych]
W folderze "Autorskie" pod nazwą Róża_róże_i_biały_królik w nieco elegantszej od forumowej wersji formatu PDF. Polecam, ponieważ jest znacznie bardziej przejrzysta oraz ozdobiłam ją nieco. :)

Bajeczko, nie wiedziałam, że znasz się trochę na zaburzeniach psychicznych, tym bardziej więc cieszy mnie Twoja opinia. Jeśli mam być szczera, poszczególne stadia choroby... Cóż, tworzyłam "na czuja" (nie wiem, czy powinnam się do tego przyznawać, ale chyba już mogę). Tak jeszcze a propos samego chorowania... Zawsze pozwalam interpretować moje teksty jak się komu podoba, jednak chciałabym o czymś wspomnieć. Zarzuca się mi brak fantasy w fantasy - jednak czyż nie było ono bardzo namacalne? Kraina Czarów to tak naprawdę Kraina Życia-po-życiu. Chociaż może się wydawać, że to choroba, to nie bez powodu i Rojza zobaczyła coś dziwnego na kilka minut przed swoją śmiercią. Hania jednak do tego świata wchodziła bardzo powoli, intensywnie i stopniowo - dla Róży zaś był to moment, nie miała więc czasu, by się wycofać, nie miała szansy na to, by zmienić swój los. Więc tak, króliczek był swego rodzaju Aniołem Śmierci, kimś, kto przeprowadza ludzi na "tamtą stronę", to znaczy... do króliczej nory.
Dziękuję bardzo za ciepłe słowa, zawsze dodają mi one skrzydeł. Staram się w każdym swoim tekście skupiać na postaciach i miło patrzeć, że jest to doceniane. Myślę bowiem, że to my sami w sobie jesteśmy najlepszym materiałem na opowieści - nie żadne bitwy, cudy, zabawne sytuacje czy tragiczne romanse.
Buziaki i dziękuję za tak szybki odzew! :)


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Sob 18:22, 30 Kwi 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 20:17, 07 Maj 2011 Powrót do góry

Obiecałam, Suszku, że przybędę i jestem. Z opóźnieniem, ale jestem. Wiesz doskonale, że Twój tekst mnie oczarował i wzbudził we mnie wiele emocji. Rozmawiałyśmy już o tym. Dziś przeczytałam go raz jeszcze, a że od wczoraj jestem w jakimś melancholijnym nastroju, to odebrałam go jeszcze intensywniej. Oczywiście, podobał mi się równie mocno.

Zacznę od tego, że bardzo lubię czytać teksty osadzone w realiach wojny lub jej okolic. Zawsze mnie mocno porusza i zmusza do refleksji. Tak samo było w przypadku tego tekstu. Na bardzo długo zapadnie mi w pamięci. Nawet go sobie wydrukowałam i mam w specjalnej teczce i z innymi ukochanymi miniaturkami z naszego forum.
Twoi bohaterowie są bardzo prawdziwi, wyraziści i żywi. Relacje, które ich łączą są bardzo ciekawe i można o nich dużo mówić. Ja powiem tylko o najważniejszych dla mnie sprawach, bo gdybym miała rozłożyć wszystko na czynniki pierwsze, to wyszedłby tutaj referat. To może innym razem.
Chciałam na początku powiedzieć, że polubiłam całą trójkę - Rojzę, Antka i Hanię. Każde z nich ma w sobie cechy, które mniej lub bardziej mi pasują, czy które toleruję, ale to właśnie świadczy o tym, jak bardzo dobrze skonstruowałaś tych bohaterów. Przecież w normalnym życiu nie spotykamy ludzi, którzy nas jedynie zachwycają czy też denerwują. Właściwie w każdym odnajdujemy zarówno dobre, jak i gorsze cechy.
Cała trójka jest przesycona emocjami, no i wzbudzają emocje we mnie. Przez okres czytania przywiązałam się do nich, bałam się o ich los, cierpiałam razem z nimi. Na końcu łzy ciekły mi ciurkiem po policzkach, za każdym razem, gdy czytałam. To chyba o czymś świadczy, nie? Jeśli chodzi o Rojzę, wzbudziła we mnie ciepłe i pozytywne emocje, martwiła się o Hanię, dbała o nią, broniła ją, gdy Antek wydawał się być szorstki dla siostrzyczki, próbowała ją zrozumieć. Bała się również o Antka. Było mi cholernie przykro, gdy na końcu zginęła. Straszna i niesprawiedliwa śmierć, ale kto podczas wojny postępował sprawiedliwie, i to w takich przypadkach. Wszyscy wiedzą, jak wtedy było. Nie mogłam się jednak pogodzić z tym, że tak dobra osoba zginęła i to tak. Ech, coś strasznego.
I tutaj chciałam też wspomnieć o Antku, który przez większość miniaturki wydawał mi się taki trochę na dystans, odrobinę oschły i taki, no wiesz, o co mi chodzi. A na końcu, gdy zginęła Rojza, dał się ponieść emocjom, zobaczyliśmy go z zupełnie innej strony. Tak jak wcześniej, gdy była taka chwila, gdy byli sami razem. Wtedy też mieliśmy inną stronę Antka. Jego też polubiłam, musiał opiekować się siostrą, znaleźć sposób, by do niej dotrzeć, gdy widział, że dzieje się z nią coś niedobrego. Martwił się, wiadomo, ale wiedział, że musi być silny i sobie z tym poradzić. Antek jest jak prawdziwy starszy brat, stara się nie okazywać uczuć, by pokazać, że można na niego liczyć, mieć w nim oparcie, jeśli rodziców zabrakło. Jednak na końcu nie może się powstrzymać, wybucha, gdy umiera bardzo bliska mu osoba.
Co do Hani. Młoda, ale złożona postać, której przyszło dorastać w ciężkich czasach i warunkach. Bez rodziców, podczas wojny, z bratem, na dodatek dotknęła ja choroba. I tutaj pojawia się pytanie, czy choroba pojawiła się tak po prostu, czy był to wynik wojny, czy też to wcale nie była choroba, tylko po prostu dziewczynkę tak poniosła wyobraźnia, że myliło się jej to z rzeczywistością. Pojawia się też fragment, gdy Rojza przed śmiercią zachowuje się tak, jakby widziała tego królika. Antek oczywiście nie wierzy Hani, gdy ona mu to mówi, ale tak to wygląda. Może faktycznie coś w tym jest?
Podoba mi się to, że w Twoim tekście obraz wojny miesza się z magicznym światem. Jest to zarówno smutne, ale również piękne i niekiedy przerażające, gdy Hania rozpruła kotka czy zachowywała się w dziwny sposób. Prawie zginęła, biegnąc za królikiem. Jest to naprawdę interesujący wątek, można go odczytać w różny sposób, ma to ciekawe podłoże i można o tym dużo mówić.
Podoba mi się kontrast między przedstawionymi przez Ciebie światami, dzięki temu odrywamy się od szarego, potwornego świata ogarniętego wojną i możemy oglądać Krainę Czarów albo jej elementy, ale trochę nas to przeraża.

Oczywiście miniaturka jest napisana pięknie. Ale to normalka u Ciebie. Masz talent do operowania słowem, wspaniałych opisów, wiarygodnych i naturalnych dialogów przesyconych emocjami, budowania napięcia i wszystkiego, co z tym związane.

Wiem, że miałam napisać Ci obszerniejszy komentarz, ale jestem zmęczona. Zresztą dużo już o tym gadałyśmy. Nie chcę się aż tyle razy powtarzać. Piękny tekst, bardzo mi się podobał i na pewno będę do niego wracać. Dziękuję, Suszku, za chwile wzruszenia i za wszystkie inne emocji.

Pozdrawiam serdecznie i tulę Cię mocno w ten sobotni wieczór :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Wto 22:28, 17 Sty 2012 Powrót do góry

Zapomniany tekst z pojedynku z mistletoe z maja 2011 - II runda Bitwy na pióra. Zapraszam do lektury! :)


37 — 41 — 45

    1937 KWESTIA ŻYDOWSKA

Tadeusz Skowroński nie miał matki, która nauczyłaby go kochać. Zmarła, wydawszy chłopca na świat. To była pierwsza i ostatnia lekcja, jaką mu dała na temat tego pięknego uczucia: jak umrzeć za drugiego człowieka. Tadeusz jednak nie widział w jej odejściu nic pięknego ani wzniosłego. Dla niego była jedynie ofiarą jego pragnienia życia.
Mieszkał sam z ojcem, Franciszkiem. Był on człowiekiem zgorzkniałym, radykalnym i nieprzyjemnym: i w aparycji, i w sposobie bycia. Jedyne, co był w stanie nauczyć syna, to jak godnie nienawidzić – a i z tych lekcji skorzystać miał później młody mężczyzna, lecz nienawiść skierowana była w zupełnie innym kierunku, niż chciałby pan Skowroński.
Tadeusz dopiero co skończył szkołę. Nieco przerażony wizją samodzielności i samowystarczalności, tułał się wieczorami po parkach, restauracjach i skwerach ulicznych. Choć od zawsze był raczej samotnikiem, to ostatnimi laty zaczęło mu to wybitnie doskwierać. Nie chciał skończyć jak ojciec, nie chciał tak samo nienawidzić świata oraz samego siebie – a był świadom, że miał ku temu odpowiednie zdolności.
Zakochał się. Dziewczyna miała na imię Irena i była w jego oczach najpiękniejszym stworzeniem Bożym, jakie kiedykolwiek widział. Poznał ją przez swojego przyjaciela, Władka. Irena była jego daleką kuzynką, która przyjechała na czas wakacji do Warszawy. Miała siedemnaście lat i długie, czarne włosy, które lubiła fantazyjnie spinać lub wiązać, i – co sprawiało, że Tadeusz szalał z zachwytu – n i e m i a ł a p o j ę c i a, jak ogromne robiła wrażenie. Podziwiał każdy cal jej twarzy: prosty nosek, ładne, ciemne oczka, różane usta. Podobała mu się do szaleństwa jej mimika i gesty – to, jakie miny robiła, gdy czuła się niepewnie, sposób, w jaki się śmiała, ściągnięty w skupieniu wyraz twarzy, gdy przekomarzała się z bratem. Lubił obserwować refleksy światła w jej włosach, podobało mu się, jak się ubierała, jak chodziła, a jej głos był dla niego najpiękniejszą melodią na świecie. Słowem: miłość. Chociaż młodzieńcza i powierzchowna, to bardzo gwałtowna, a już z pewnością na swój sposób namacalna.
Rozmawiał o niej jeden jedyny raz z Władkiem, na początku lipca.
– Nigdy o niej nie mówiłeś – mruknął, gdy siedzieli na murku wewnątrz jego kamienicy i palili papierosy. Robili to ostatnio bardzo często, oszołomieni faktem, że mają do tego pełne prawo, i o ile u Władka dochodziła jeszcze kwestia Matki Troskliwej, o tyle Tadeusz nie musiał się przejmować żadną opiekunką.
– O kim?
– O Irenie.
– Niewiele mam z nią kontaktu. Jej rodzice są bardzo… No, wiesz… – Władek zmieszał się.
– Nie, nie wiem.
– No… dziwni… Ona w ogóle jest Żydówką, a jej rodzice są ortodoksyjni.
– Żydówką?
– To dla ciebie problem? – warknął zaczepnie Władek.
– Nie, po prostu nie wiedziałem, że masz Żydów w rodzinie, tyle lat cię znam.
– Bo nie mam – uciął.
Władek w ogóle nie lubił ani o Irenie mówić, ani do Ireny się zwracać. Większość czasu spędzała, siedząc samotnie w swoim pokoju i Bóg jeden wie, co tam robiła. Tadeusz próbował ją zaczepić, lecz nie należała do rozmownych. Bardzo pragnął poznać ją bliżej, lecz nie miał okazji. Pierwszy raz, gdy rozmawiał z Ireną sam na sam, bez obecności jego przyjaciela, wydarzył się niedługo po tej rozmowie. Zaszedł któregoś popołudnia do Władka, lecz otworzyła mu jego kuzynka.
– Włodzia nie ma – poinformowała uprzejmie, uchylając drzwi. Serce Tadeusza załopotało w piersi, a żołądek skręcał się bezlitośnie z nerwów.
– A kiedy będzie?
– Nie wiem, niedługo raczej, bo nic nie mówił, gdy wychodził.
– Mógłbym na niego poczekać tutaj? – zapytał, wyczuwając okazję.
– Tak, oczywiście – odrzekła, chociaż zmieszała się. – Proszę wejść.
– Nigdy się pani nie przedstawiałem – zaczął uprzejmie, wszedłszy. – Tadeusz Skowroński.
Ukłonił się.
– Irena Szpilman.
Nie wyciągnęła dłoni ani do uścisku, ani pocałunku. Spoglądała na niego nieufnie, ściskając w lewej ręce jakąś książkę.
– Lubi pani czytać? – zapytał, chcąc nawiązać rozmowę.
– Tak – odrzekła.
– Nie jest pani zbyt rozmowna.
– Pójdę do siebie – oświadczyła. Przekręciła zamek w drzwiach i przemknęła przez korytarz, by koniec końców zamknąć się w pokoju. Gosposia wychynęła z kuchni i uśmiechnęła się dobrodusznie.
– Tadziu, wejdź, upiekłam pyszne ciasto – zachęciła go. – Nie przejmuj się Irką, jest nieco zamknięta w sobie, ale nie ma złych intencji.
– Nie, dziękuję, muszę iść… – mruknął. Otworzył drzwi i wyszedł, zapominając o Władku i sprawach, które go do niego przywiodły.
Do domu wrócił piechotą. Zastanawiał się nad przyczyną niechęci dziewczyny wobec jego osoby, lecz żadne logiczne wyjaśnienie nie przychodziło mu do głowy, ale jako że on nigdy nie miał do czynienia z dziewczętami, to nie zdziwiła go własna bezradność ani trochę. Wbiegł na trzecie piętro, omijając co drugi schodek, otworzył drzwi i przeszedł prawie na palcach do swojego pokoju. Pomachał gosposi, małej, wątłej kobiecinie pani Anieli, a gdy mijał pokój gościnny, usłyszał radio. Zatrzymał się i wsłuchał, a to, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie.
– Dzień dobry, ojcze – przywitał się, wchodząc do salonu. Pan Skowroński siedział przy odbiorniku, pijąc kawę i ściągając twarz w skupieniu.
– Dzień dobry – odrzekł, unosząc rękę w geście, którym mówił, by mu nie przeszkadzać.
– Ojcze, czego ty słuchasz?
– Hitlera – odparł spokojnie.
– Przecież to nazista.
Ojciec nie odpowiadał, słuchając radia.
– Słuchasz nazistów – oświadczył Tadeusz, nie mogąc uwierzyć.
– Muszę przyznać, że gadają całkiem mądrze – mruknął ojciec.
– Słucham?
– Tak, synu. Powinieneś rozszerzyć horyzonty, nie daj się przekabacić tej hołocie.
– Jakiej hołocie?
– Już ja wiem jakiej. Szerzą się jak jakaś zaraza. A zarazę należy zwalczać.
– Mówisz o Żydach?
– Nie tylko. Jest wiele kwestii, w których naziści mają rację.
Tadeusz przełknął ślinę, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Nigdy nie zastanawiał się głębiej nad tym, co działo się na zachodzie, ponieważ nie sądził, aby kiedykolwiek miało to jakkolwiek wpłynąć na jego życie. Wpatrywał się w własnego tak bardzo znienawidzonego ojca, czując, jak gotuje się w nim krew. Hitler wykrzykiwał swoje obrzydliwe hasła w radiu, co chwilę popierany gromkimi oklaskami. Chłopak spuścił głowę i wyszedł z pokoju.
– Synu – rzekł ojciec. Tadeusz zatrzymał się, czekając. – Mam znajomego w Falandze*. Nie zastanawiałeś się czasami nad wstąpieniem do Partii?
– Nie, nie czuję się dobrze w polityce – odparł, zaciskając pięści.
– Szkoda. Poczekaj jeszcze, chodź tutaj – polecił ojciec. Chłopak wrócił do salonu. – Pamiętaj o naszych korzeniach, synu, nie ważne, co się by działo.
– Jakich korzeniach, ojcze?
– A r y j s k i c h, synu. Twoja babcia, pamiętaj.
Hitler wykrzykiwał swoje obrzydliwe hasła, popierany gromkimi brawami.

Zbliżał się koniec wakacji. Pewnego wieczoru wyszedł na spacer, podejrzewając, że prędzej czy później i tak nogi same doprowadzą go do Władka. Za każdym razem, gdy natykał się w domu swojego przyjaciela na Irenę, widział, że go unikała. Nie patrzyła mu w oczy, odpowiadała półsłówkami, a w jej głosie czaiła się niechęć. Był świadom, że niedługo wróci do swojej rodzinnej miejscowości, więc pozostało mu niewiele czasu na działanie. Zauważył, że była bardzo inteligentna i oczytana. Słuchał często, jak rozmawiała z gosposią, i uświadomił sobie, że należała też do niezwykle wesołych, pogodnych osób, tym bardziej więc dziwiła go jej niechęć względem niego.
Zatrzymał się, usłyszawszy jakieś krzyki. Męskie, niskie głosy, pijacki bełkot, nic groźnego. Spojrzał przed siebie. W przeciwnym kierunku szła grupa starszych od niego mężczyzn oraz paru rówieśników, a wszyscy mieli w rękach butelkę wódki, wiadro, szeroki pędzel lub zwinięty w rolkę plakat. Śmiali się rubasznie, krzyczeli przekleństwa i nawoływali idące szybkim krokiem kobiety. Wycofał się nieco, nie chcąc wchodzić takim osobnikom w drogę. Nagle zatrzymali się przy jednym ze słupów i zaczęli nalepiać plakaty. Tadeusz z daleka nie widział, co na nich było, a bardzo go to ciekawiło. Po chwili grupka pijaków poszła dalej, wciąż śpiewając, przeklinając i śmiejąc się. Nie zauważyli go. Podszedł szybko do słupa, na którym przykleili plakaty, a im lepiej je widział, tym większe obrzydzenie odczuwał.
Żyd to zwierzę, Żyd to buc. Widzisz Żyda – to go tłucz!
Nad napisem narysowana była skarykaturowana twarz mężczyzny w pejsach i wysokim meloniku, wykrzywiona w nienawiści. Świeży klej przesiąkał przez papier i ściekał po słupie na bruk. Tadeusz czuł jego ostrą woń, lecz nie dlatego zbierało mu się na wymioty. Wyciągnął rękę i przejechał dłonią po wypisanym czerwoną czcionką haśle.
Słyszał za sobą zbliżające się kroki, stukanie damskich obcasów. Odwrócił głowę i ujrzał Irenę obwieszoną siatkami z zakupami. Gdy była już całkiem blisko, podniosła na niego spojrzenie, które w ciągu kilku chwil stało się chłodne i nieufne.
– Dzień dobry – przywitał się, odwracając się. Zamierzała mu odpowiedzieć, lecz ujrzała nad jego ramieniem ów plakat. Zamknęła usta, które wykrzywiła w grymasie obrzydzenia. – To nie ja – powiedział szybko, lecz minęła go bez słowa. Uświadomił sobie, że prawą rękę ma umazaną klejem. – To nieporozumienie, proszę poczekać!
Pobiegł za nią, lecz ona nie chciała na niego patrzeć. Po jej policzkach spływały łzy goryczy. Złapał dziewczynę za nadgarstek, lecz wyrwała rękę z jego uścisku, upuszczając zakupy na ziemię. Schyliła się i zaczęła wkładać je w pośpiechu do siatek.
– To nieporozumienie, proszę mnie wysłuchać, to nie tak, ja nic nie mam przeciwko…
– Nie musi się pan tłumaczyć. Nie warto. Ale skoro ma pan odwagę głosić takie świństwa, to czemu nie powie pan mi ich w twarz, co?
Dyszała ciężko, pierwszy raz tak wyzywająco patrząc mu w oczy. Otwierał i zamykał usta, zastanawiając się, co powiedzieć, by ją przekonać.
– Bo to po prostu… nieprawda… Ja panią bardzo lubię!
– Już mi Władzio opowiadał o wszystkim! O tym, że pan jest taki niechętny względem niego, odkąd się pan dowiedział, że ma Żydów w rodzinie! O pańskim ojcu też mówił! I o tym, że chce pan wstąpić do tej partii… A teraz widzę na własne oczy!
– To bzdura, ja nie mam nic przeciwko… – tłumaczył się gorączkowo. – To nieporozumienie, to wszystko nieporozumienie, Władek wszystko poprzekręcał!
– Tak? Ciągle mnie pan zaczepia, a ja widzę, jak pan na mnie patrzy. Tak… dziko…
Tadeusz zarumienił się.
– Bo pani mi się bardzo podoba – wybąkał niepewnie. Zamrugała wielokrotnie, a na jej twarzy widniało głupawe zaskoczenie. – Nie wiem, co pani mówił Władek, ale to jakieś nieporozumienie. Dlaczego miałbym panią teraz oszukiwać? Nie rozwieszałem plakatów, ja ich po prostu dotknąłem, tam szli jacyś pijacy, co je przyklejali. A mój ojciec… Ja… nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
– Włodzio mówił co innego – burknęła butnie, lecz mniej pewnie.
– Więc albo nazmyślał, albo ma poważne problemy ze słuchem. Jak mógłbym nienawidzić narodu, który wydał takiego anioła jak pani?
Spoglądała na niego równie zdezorientowana, co sceptyczna. Pomógł jej wkładać zakupy z powrotem do siatki. Miała ładne, smukłe dłonie. Zerkał na nią niepewnie co chwila, czekając, aż cokolwiek powie. Przygryzała wargi, marszcząc delikatnie brwi.
– Przepraszam, że pana tak parszywo oceniłam.
– W porządku. Władek oberwie za tę całą sytuację, już ja tego dopilnuję!
Roześmiała się i wstała, a on odebrał od niej ciężkie siatki. Patrzyła na niego pierwszy raz tak zwyczajnie, że wprawiło go to w absolutny zachwyt.
– To okropne, co czasami słyszę w radiu lub na ulicy. Pan sobie nie wyobraża, co czuję.
– Proszę się nie przejmować – pocieszył ją. Spuściła smutno wzrok, który wcześniej spoczywał na oddalonym od nich słupie informacyjnym.
– Pan mi się też podoba – przyznała się cicho. – I przykro mi było, jak słuchałam tego, co mówił Władek. Trochę mi nie pasowało to wszystko. Pan był dla mnie zawsze miły.
Uśmiechnął się szeroko i zaproponował dziewczynie ramię, które z chęcią ujęła.

    1941 POLSKA WCIĄŻ JESZCZE WALCZĄCA

Najukochańsza Irenko,
Nie ma dnia, bym za Tobą nie tęsknił. Nie ma nocy, bym nie wspominał Twych dłoni, oczu, włosów. Nie ma chwili, bym ni martwił się o Ciebie. Nie ma wieczoru, bym się za Ciebie nie modlił. Nie ma oddechu, który nie byłby dla Ciebie, tak jak i nie ma uderzenia serca, które nie byłoby dedykowane Tobie.
Najukochańsza Irenko, bez Ciebie nie ma świata. Bez Ciebie nie ma dnia i nie ma nocy, nie ma chwili i nie ma wieczoru, nie ma oddechu ani bicia serca. Jest tylko pustka. Lecz muszę być dzielny – kiedyś to się skończy. Przetrwamy wojnę i spotkamy się ponownie. I wtedy przypomnisz mi swoje dłonie, oczy i włosy, za którymi tęsknię tak bardzo…
Ojciec chyba się domyśla. Wciąż o Tobie nie wie, lecz nie jest głupcem, widzi, że coś jest nie tak. Lecz nie mogę mu powiedzieć. Nie dlatego, że boję się wydziedziczenia – bo niewątpliwie by mnie to czekało – lecz dlatego, że jest on niebezpiecznym człowiekiem, a ja pragnę, byś była bezpieczna – a jesteś tak długo, jak nikt nie ma pojęcia o Twym istnieniu. Pamiętaj o tym, co Ci pisałem. Uważaj na siebie.
Twój Tadeusz.

Moja Irenko,
Bardzo chciałbym wiedzieć, co u Ciebie, a nieprędko się dowiem! Byłem bliski poproszenia Cię o odpowiedź, lecz gdyby ojciec ujrzał list od Ciebie (a bywa, że sprawdza moją korespondencję) lub wpadłby on w niepowołane ręce, mój cały plan wziąłby w łeb. Nie masz pojęcia, jak za Tobą tęsknię. Nie masz pojęcia!
Śniłaś mi się dzisiaj, moja ukochana. Wyobraź sobie mój zawód, gdy się obudziłem. Wyobraź sobie mój ból, gdy uświadomiłem sobie, że to tylko sen, a Ty jesteś daleko, daleko… A ja mogę do Ciebie jedynie wzdychać lub listy pisać! Kochana Irenko, czemu Bóg dał nam tylko te kilka dni w sierpniu ’37? Co podkusiło mnie, by zostać na wakacje rok później w Rzeszy? Gdybym wiedział, gdybym tylko wiedział, jak to się dalej potoczy…! Och, Irenko!
Myśl o mnie, patrząc w niebo – jeśli i ja wtedy pomyślę o Tobie, także patrząc w gwiazdy, być może się usłyszymy? Tak wiele bym za to dał! Tak wiele… Ba! Wszystko, co mam.
Szalejący z miłości Tadeusz.

Najukochańsza Irenko,
Dostałem podwójny awans – i tu, i tu! Wybacz, że piszę niejasno, lecz boję się, że list ów wpadnie w niepowołane ręce. Ty jednak wiesz, o co chodzi.
Wybacz, że tak dawno nie pisałem, lecz chyba ktoś ma mnie na oku. Bardzo się spieszę, więc muszę kończyć. Twój na zawsze,
Tadeusz.

Najukochańsza Irenko,
Dostałem wiadomość od pani Zofii o Twojej chorobie oraz o tym, co wydarzyło się w zeszły wtorek (16 czerwca). Mało brakowało, lecz najwyraźniej Bóg ma Cię w swojej opiece. Dziękuję Mu za to każdego dnia.
Irenko, jest mi bez Ciebie bardzo ciężko. Moje zadanie jest coraz trudniejsze do wykonania. Niedługo będę pisał częściej i jaśniej, ponieważ prawdopodobnie znajdę pewniejszy sposób na dostarczanie Ci listów. Lecz wciąż zabraniam Ci na nie odpowiadać – nie mogę pozwolić, by ojciec lub ktokolwiek jego pokroju dowiedział się o Tobie.
Kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, Irenko! Nie mam nawet Twojego zdjęcia – nie dałaś mi go! Ach, coraz trudniej mi spamiętać Twoje rysy – a były takie piękne… To pewnie dlatego tak szybko wspomnienie Twojej twarzy blednie w mej pamięci. Ach, a nawet gdybyś mi dała jakąś fotografię – nie mógłbym jej ze sobą nosić… Irenko, och, Irenko!
Tadeusz.

Kochana Irenko,
Wraz z listem przesyłam Ci paczkę. Jeśli jej jeszcze nie otworzyłaś, zrób to natychmiast – jej zawartość z pewnością sprawi Ci ogromną przyjemność! Wiem, że na wsi mięsa pod dostatkiem, jednak tak pysznej kiełbasy nie ma nawet w Prosiakowie. Oprócz tego dołączam PRAWDZIWĄ czekoladę (co prawda niemiecką, jednak kradzioną, więc możesz spokojnie zjeść – nie zapłaciłem za nią ani grosza, chociaż mogłem!) i parę drobiazgów dla mojej anielicy. Wszystko, naturalnie, z Rzeszy – mówię to z ciężkim sercem.
Ojciec wie, że pisuję listy do jakiejś kobiety, więc skłamałem, że do tej Niemki, Ingi, co ją poznałem w ’38 w Berlinie. Teraz już nie muszę się kryć z moim uczuciem – jedynie z ich obiektem. Lecz to niewielkie pocieszenie, ponieważ tak bardzo do Ciebie tęsknię!
Mogę już nieco swobodniej pisać, więc powiem Ci, że Niemcy nie są głupi. O, co to, to nie! Ileż ja się musiałem napracować, by przestali być podejrzliwi, a wciąż haruję jak wół, by owego zaufania nie stracić. Chyba wyczuwają podskórnie, co jest na rzeczy.
Ostatnio musiałem dać się zaciągnąć na jedną z ich ulubionych zabaw – wycieczkę do getta warszawskiego. Kochana Irenko, jak tam strasznie – trupy leżą na ulicach, a ludzie to sama skóra i kości – dosłownie! Coś strasznego… A oni tam zdjęcia robią i swoim rodzinom wysyłają, jak pamiątki z zoo.
Cierpię bardzo w mojej pracy. Każdy by cierpiał. Chociaż kocham Cię jak nic innego na świecie, jest druga ważna Kobieta w moim życiu – Ojczyzna. A i do Niej tęsknie wzdycham, bo i Jej kochać mi nie wolno. Bogu dziękuję, że jesteś bezpieczna. Bóg nad Tobą czuwa.
Miłujący Cię Tadeusz.

Irenko moja najdroższa,
NIECH ŻYJE POLSKA WALCZĄCA! Nawet nie masz pojęcia, jakim szczęśliwy. Patrząc na okupowaną Warszawę, zaczynałem powoli tracić nadzieję, że kiedykolwiek odzyskamy wolność, lecz ostatnio wstąpił we mnie nowy duch! Pierwszy raz od bardzo dawna czuję, że mamy szansę, że kiedyś Cię naprawdę ujrzę, przytulę, ucałuję i… sama wiesz, co jeszcze! Irenko, och, Irenko!!!
Na co dzień nie mogę okazywać radości – boję się to robić nawet w samotności, bo ktoś mnie może obserwować. To straszne! Żyję w wiecznym strachu, że ktoś na mnie patrzy. Lecz myśl o Tobie podtrzymuje mnie na duchu. Wyobraź sobie – już niedługo się zobaczymy. Jak połączymy siły polskie z radzieckimi, rozgromimy Szwabów w trymiga! Zobaczysz, kochana, nie minie rok, a będziemy spacerować po Ogrodzie Saskim, jako małżeństwo najprawdziwsze, a wtedy już nigdy nie wypuszczę Cię z ramion! Kochana, och, kochana!
Uradowany Tadeusz.

Irenko,
Kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię, kocham Cię najmocniej na świecie!!!
Twój Tadeusz.

PS SMACZNEGO
PPS Na wypadek, gdybyś go nie zauważyła – w kopercie jest jeszcze rysunek.

Irenko moja…
Obudziłem się rano i przypomniałem sobie Twój zapach… A wraz z nim przyszło wszystko: Twoje oczy, piękne, ciemne oczy, pachnące, długie włosy (nawet nie masz pojęcia, jak je uwielbiałem! I uwielbiam wciąż, nigdy nie pozwolę Ci ich ściąć), Twoje drobne, szczupłe dłonie… Pamiętam, jak mnie dotykałaś, pamiętam smak Twych cudownych ust… Mieszały mi się wtedy wszystkie zmysły, kochana, i mieszają mi się teraz, lecz pragnę Cię jak nigdy!!!
Jeśli i Ty za mną tęsknisz i kochasz mnie tak mocno, i tak bardzo mnie pragniesz, i tak bardzo czekasz – to zadzwoń, jeśli możesz (pani Zofia zna numer), lecz nie mów nic, bo ktoś może słyszeć lub ktoś nieodpowiedni odebrać. Zadzwoń i nie szepnij słówka – będę wiedział, że to Ty! Zrozumiem jednak, jeśli Twe uczucie wygasło… Nie rób więc tego z litości.
Rozgorączkowany Tadeusz.

Kochana Irenko,
Błagam Cię chociaż o jedno słówko. Napisz do mnie, kochana, tak bardzo tęsknię! Dziękuję Ci za ten telefon – jeśli się nie domyśliłaś, to ja go odebrałem. Dziękuję Ci, kochana, dałaś mi nadzieję, że moje uczucie ma sens…
Przyjdzie do Ciebie pani Frania z tym listem, co go właśnie piszę, a wtedy (jeśli oczywiście zechcesz do mnie pisać) ona poda Ci wszelakie instrukcje, co masz zrobić. Kochana, sprawiłabyś mi tym taką ogromną przyjemność!!!
Tadeusz.

Irenko moja najdroższa,
Spieszę się, więc krótko. Nie mogę więcej do Ciebie pisać. Pani Frania wpadła, nie wiem więc, czy i co pisałaś. Podejrzewają mnie. Są kłopoty. To mój ostatni list na razie. Boję się, że się domyślą. Muszę na nowo zdobyć zaufanie. Ojciec wie o Tobie. Wpadł w szał. Nie pisnąłem słówka. Pani Zofia wie, co robić.
Muszę zrobić coś wielkiego, by się uwiarygodnić. Mam plan, lecz jest straszny. I tak mam już krew na rękach, lecz krew rodaka to co innego. Nie mam jednak wyboru.
Ku chwale Ojczyzny.
Tadeusz.


    1945 INNEGO KOŃCA ŚWIATA NIE BĘDZIE**

Patrzę w Twoje oczy. Inaczej je zapamiętałam… Inne były na fotografiach, które mi po Tobie pozostały. Teraz czuję się, jakbym spoglądała w oczy umarłego – i wiem, że to w dużej mierze prawda. Ujmujesz moją dłoń w swoją i składasz na niej pocałunek. Przez Twą pokiereszowaną twarz przebiega cień; uśmiechasz się do mnie, lecz jakoś pół-martwo.
Patrzę na Twoje dłonie. Są duże i szorstkie, tak jak pamiętałam, lecz teraz także bardzo zdeformowane: masz na nich ślady przypaleń, brakuje dwóch całych palców prawej ręki, a na lewej nie masz paznokci. Podnoszę niepewnie wzrok. Pozwalasz mi patrzeć, jakbyś czekał na werdykt. Dopiero zauważyłam, że lewe oko nie widzi. Kto Ci to zrobił? Kto zdeformował Twoje rysy? Kto odciął kawałek ucha?
Masz krótko ścięte włosy, więc dostrzegam blizny na Twej głowie. Mniejsze, większe, dłuższe, krótsze, głębsze, płytsze, świeższe i dawno zagojone. Ty też milczysz – p o w i e d z c o ś, bo zapomniałam, jak brzmi Twój głos.

– Irenko…
– Tadeuszku…

Widzę Cię i dotykam po ośmiu latach od rozstania. Chociaż wspomnienie Twojego siedemnastoletniego ciała mocno zblakło w mej głowie, to widzę różnice. Jesteś teraz kobietą. Włosy masz takie, jakie były – lecz dłuższe. Sięgam dłonią w ich kierunku. Są piękne.
Twoje ciało jest pełniejsze, a buzia dojrzalsza. I znów to we mnie uderza: jesteś już kobietą.
Masz drobne zmarszczki wokół oczu i ust, chociaż nieco poszarzałą skórę – jakbyś rzadko widywała słońce. Może tak nawet było – siedziałaś w ukryciu. I oto jesteś.
Przeraża mnie to, lecz czuję rozczarowanie. Do innej Irenki wzdychałem, do innej Irenki pisałem listy. Młodszej, słodkiej i nieświadomej życia. Chciałem Ci pokazać świat, lecz nie zdążyłem. Straciłem osiem lat Twej młodości, lecz chyba egoistycznie pragnąłem, byś na zawsze pozostała taka, jaka byłaś w lecie 1937 roku.

Miałeś być inny. Miałeś wrócić dumny i podrzucać mnie do góry z radości. Miałam rzucić Ci się w ramiona. Mieliśmy skakać, piszczeć, płakać, całować, bez opamiętania krzyczeć i śmiać się – jak dzieci. Lecz ani ja, ani Ty nie jesteśmy już dziećmi.

– Żegnaliśmy się w wolnej Polsce, a witamy w Polsce umarłej, Irenko…
– Nie, kochany… Poznaliśmy się w wolnej Polsce i w niej umarliśmy.

Patrzę w Twoje oczy i już wiem, że nic nie będzie takie, jak dawniej. Musimy z tym żyć, kochana. Ty też to rozumiesz. Nachylam się i całuję Cię w szyję. W ułamku sekundy oplatasz ręce wokół mojego karku i przyciskasz swoje ciało do mojego. Czuję Twoje wargi na policzku, szczęce, skroni… Biorę Cię na ręce i zanoszę gdzieś przed siebie, gdzieś po schodach, gdzieś na łóżko. Moment – i nie mam na sobie koszuli.

Nad lewym obojczykiem ślad po kuli. Przyciskasz mnie do siebie, całujesz i pieścisz, lecz kolejne rany i ślady wojny nie pozwalają mi o sobie zapomnieć. Są wszędzie: na twarzy, szyi, ramionach, brzuchu i nogach. Jak Tyś to zniósł? Czy to z miłości to wszystko przetrwałeś? Czy dlatego, bo trzeba? A jak z miłości – to do której z nas?
Tak, pamiętam. Powiedziałeś mi kiedyś, że masz inną kobietę. Dla Niej dałeś się poćwiartować, a dla mnie to przeżyłeś. Teraz już to wiem – i obydwie czujemy się zdradzone. Ona by chciała, byś dla Niej zginął – ja pragnę, byś za Nią nigdy walczyć nie zaczął.
I tak umarła – więc po co to było?
Ale przecież ja też już umarłam.

Jest już późna noc, a Ty szepczesz coś do mnie. To bełkot, nie rozumiem go, zwyczajne historyjki o niczym. Nie potrafię Cię słuchać, bo ogarnia mnie pustka rozczarowania i lęku – lęku przed tym, że nic już nie będzie takie, jak w marzeniach.

– Irenko… Odpisałaś Ty coś do mnie wtedy? Wiesz, gdy łączniczka wpadła. Pisałaś?
– Pisałam…

Wstałam i zaczęłam grzebać w szufladzie biurka. Mam tam wszystkie Twoje listy. Nie muszę ich zresztą trzymać – znam każdy na pamięć. Były dla mnie największym ukojeniem w te zimne, okupowane noce. O, to ten.
Prostuję kartkę i patrzę na nakreślone na szybko słowa – brudnopis. Plamy z atramentu, ślady łez, rozedrgana ręka autorki – to wszystko przypomina mi, jak bardzo za Tobą tęskniłam i jak bardzo pragnęłam Twego powrotu, który okazał się rozczarowaniem.
Czytam Ci na głos.
    Tadeuszu ukochany,
    Jakże mogłabym o Tobie zapomnieć? Jakże mogłabym przestać Cię kochać? Musiałabym wtedy i przestać oddychać. Jakże mogłeś posądzić mnie o coś takiego – czyżem nie dała Ci prawdziwego dowodu miłości cztery lata temu?
    Tadeuszku mój kochany, z podziwem czytam listy Twoje o tym, co robisz. Jestem z Ciebie dumna. Która kobieta nie chciałaby mężczyzny tak dzielnego, sprytnego i jednocześnie tak odważnie śmiejącego się wrogowi w twarz? Podziwiam też, jak znosisz wszystko, co się wokół dzieje, presję oraz niebezpieczeństwo Twej pracy. (Tak, pani Zofia, jak widać, wyjaśniła mi zasady i podała instrukcje).
    Jest mi tu dobrze. Pani Zofia jest kochana, że się tak dla mnie naraża. Raz przecież, w czerwcu, wydarzyło się, że mogła przypłacić to życiem, lecz Bóg nad nami czuwa. Jestem wdzięczna Mu za każdy nowy dzień.
    Dziękuję Ci za podarunki. Szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi ich pochodzenie – wbrew pozorom, mimo że wieś, to nie żyje się tu najlepiej. Każdy każdemu na ręce patrzy, a żeby wyżyć, to wszystko prawie sprzedać trzeba.
    Tadeuszku mój, tęsknię za Tobą tak bardzo, że nie jestem w stanie wyrazić tego słowami, a kocham tak mocno, że nie ukażą tej siły nawet czyny. Myślę o Tobie każdego dnia i każdej nocy, a pani Zofia się śmieje, że wszystkie okna zachuchałam od wzdychania. (To tak pół-żartem, coby nie wpaść w zbyt poważny nastrój – bo wiem, że w pracy nieczęsto masz powody do śmiechu).
    Kończę, bo pani Zofia krzyczy, że jak tak dalej pójdzie, to nasz „listonosz” będzie musiał list na raty donosić, bo taki obszerny. Jak się wreszcie spotkamy, to chyba mi się buzia nie zamknie – mam Ci tyle do powiedzenia! Kocham Cię najmocniej na świecie!!!
    Miłująca Cię Irena.

Podnoszę niepewnie wzrok i patrzę Ci w oczy. Są zaszklone łzami. Mój Boże, Ty płaczesz…! Podchodzę do łóżka, na którym leżysz, i dotykam Twojego policzka. Jest poraniony lecz zabliźniony, a teraz spływa po nim łza, samotna i brutalna, bo ryjąca nowe bruzdy na pooranej przez wojnę twarzy. Policzek masz szorstki od wyrastającego na nowo, twardego zarostu. Gdy go dotykam, sięgasz po moją dłoń swoją okaleczoną ręką, podnosisz ją do ust i całujesz, a kolejne łzy spływają z Twych oczu.
Przyciskam Twoją głowę do piersi – w nich chowasz twarz i płaczesz. Niewiele rozumiem z tego, co mówisz, to jakieś niepojęte dla mnie historie, są brutalne i bolesne. Nie mogę ich słuchać, lecz pozwalam Ci mówić. Opowiadasz mi wreszcie, co było dalej – jak Cię zdemaskowali i torturowali, lecz to nie Niemcy Cię tak urządzili. Nie, ich robota to tylko kilka blizn na twarzy, lecz głównie siniaki, potworne obrzęki na całym ciele, po których nie ma już śladu – jest tylko bolesne wspomnienie.
Opowiadasz mi o czerwonych zwierzętach, które Cię potem pojmały i głodziły, zmuszały do ciężkich robót, a za nieposłuszeństwa lub milczenie tak obrzydliwie karały. Nie mogę tego słuchać, nie potrafię. Lecz nie mam serca, by Ci przerwać.
Gdy zrzuciłeś ten ciężar i na moje barki, gdy skończyłeś swą opowieść, podniosłeś głowę, a na Twej twarzy nie było łez, jedynie ból. Spoglądam w Twoje oczy i czuję wreszcie, że żyjesz, jesteś tu, kochasz mnie i pragniesz, a ja Cię tak brutalnie rozczarowałam.

Dlaczego płaczesz, kochana? Zasłaniasz usta dłonią, a policzki masz we łzach. Przestań, głupia, to już przeszłość, pozostały po niej już tylko wspomnienia oraz demony, które czasami nam będzie wysyłać. Jeśli mnie zechcesz, to razem je pokonamy. Musimy być dzielni. Uśmiecham się, a Ty odwzajemniasz uśmiech – dopiero teraz czuję, że żyjesz, że jesteś tu, kochasz mnie i pragniesz, a ja Cię tak brutalnie rozczarowałem.



Nie chcieliśmy jutra. Wymagało życia; wymagało tego, by się zmierzyć z rzeczywistością. Jutro trzeba wstać i żyć… Nie, już nie żyć, bośmy pomarli; jutro j a k o ś t o b ę d z i e. Więc jutro trzeba nam wstać i j a k o ś b y ć. Mamy na to siłę? Tak, mamy – na bylejakość zawsze się znajdzie. Pochowałam chłopca osiem lat temu. Pochowałem dziewczynę gdzieś w ’37. Nosimy te dwa groby przy sobie. Niezauważalnie nadszedł mały koniec świata, lecz nasz Sąd Ostateczny trwać będzie jeszcze wiele, wiele lat.
Niech czas będzie więc naszą pokutą.

    Przystojniej byłoby nie żyć. A żyć nie jest przystojnie,
    Powiada ten, kto wrócił po bardzo wielu latach
    Do miasta swojej młodości. Nie było nikogo
    Z tych, którzy kiedyś chodzili tymi ulicami,
    I teraz nic nie mieli oprócz jego oczu.[…]

    — Czesław Miłosz Miasto młodości


* Obóz Narodowo-Radykalny „Falanga” – polska organizacja faszystowska, powstała wiosną 1935. Więcej na [link widoczny dla zalogowanych] .
** Czesław Miłosz Piosenka o końcu świata [link widoczny dla zalogowanych]
[/quote]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Nie 16:24, 29 Sty 2012 Powrót do góry

Zawitałam tutaj z pracą na konkurs "Miłość niejedno ma imię", który udało mi się zwyciężyć tym tekstem. Chciałabym podziękować wszystkim, którzy głosowali, nie tylko dlatego, że oddawali głosy na moją korzyść, lecz też dlatego, że poświęcili swój czas na komentarz, a dodatkowo nie byle jaki, bo porządny. To naprawdę miłe :)
Wstawiam to, byście mogli zapoznać się z "Urszulką", jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, lub dla tych, którzy wyrazili chęć skomentowania poza konkursem.


Pragnę też odnieść się do słów tych, którzy przeczytali. UWAGA jeśli nie czytałeś/aś tej miniaturki, nie czytaj moich poniższych wywodów.
Tematem konkursu było "Miłość niejedno ma imię". Potraktowałam to dosyć dosłownie, jeśli mam być szczera, ale świadomie. I wbrew pozorom nie chciałam upychać tutaj miłości do ojczyzny - patriotyzm, walka o wolność stała się dla mnie tylko tłem do historii o miłości, która niekoniecznie jest piękna i podniosła. Jestem trochę zawiedziona podejściem do zachowania Franciszka. Oczywiście - nie był młody i przystojny; oczywiście - nie cytował Mickiewicza (wink dla Robasia); oczywiście - nie walczył za ojczyznę, nie kręcił się w miejscu prowadząc monologi, nie szarpał za włosy, nie zachwycał swoją boginią i nie napawał tak bardzo romantyczną rozkoszą z nieszczęścia. I to właśnie chciałam powiedzieć: miłość niejedno ma imię. Nie tylko to, z którym spotykamy się w pięknych filmach o ludziach, którzy tak szalenie kochają, że aż się cieszą, że mogą cierpieć w swoim teatrzyku przed widownią wszystkich napotkanych ludzi. To widowiskowe, ale przykre, że taka miłość - niekoniecznie TYLKO na pokaz, ale TEŻ na pokaz, jest stawiana nad miłością człowieka stałego, który jest w stanie postąpić wbrew wszystkim swoim zasadom, wbrew prawu, wbrew narodowi, Bogu, żonie, wbrew wszystkim, byle tylko mieć pewność, że będzie ona żywa.
Oczywiście, gdyby się o wszystkim dowiedziała, znienawidziłaby go, wyklęła, zesłała do piekła, ale to nie było konieczne, bo Franciszek sam tam zszedł i prędko nie wyjdzie.
Co chcę powiedzieć przez ten przydługawy monolog? Proszę wszystkich o wielowymiarowe spojrzenie na temat miłości. Nie zawsze jest najbardziej wzruszająca, gdy niemożliwa do spełnienia. Romantyzm to w literaturze światowej piękna, wzruszająca epoka, a przeciwieństwie do następującemu po nim, szarego i nudnego pozytywizmu. Bo tak, czasy opisane w mojej miniaturce to przecież czas przełomu pomiędzy romantycznymi zrywami a pozytywistycznymi debatami na temat przydatności pracy. To Karol, żywy, zszargany swoimi żalami młody mężczyzna patrzył w tył. Franciszek potrafił zerknąć na sytuację wielopłaszczyznowo, postąpił dalekowzrocznie, a pomimo swojej surowości potrafił zdobyć się na tak piękny, bo spowodowany wyłącznie miłością czyn. Mógł go przecież tylko wydać, pozwolić, by chłopaka wywieźli, mógł patrzeć, jak go przesłuchują, torturują i pozbawiają godności, a zamiast tego bierze na siebie jego niedoszłe cierpienia i pozwala odejść w spokoju.
Miłej lektury.


Urszulka

Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.

Mroźny wiatr zawiewał ślady, które pozostawiał za sobą kary koń pędzący późnym wieczorem wśród śnieżycy i zawiei. Postawny, o lśniącej, rudawej sierści, rozwianej grzywie i błyszczących oczach, dmuchał z rozszerzonych nozdrzy parą tak gęstą, że w połączeniu ze śniegiem sprawiała, iż jeździec był niemalże niedostrzegalny. Ów bał się, że zgubi drogę, że zapomniał ją przez tak długi czas, że nie trafi już tam, gdzie chciał, lecz nic bardziej nie przerażało go niż myśl, że mógłby na miejscu zastać zupełnie inny świat, świat, który już nie należy do niego. Wspominał z mocniej bijącym sercem wesołe chwile spędzone przed laty, a wiatr świszczący w uszach mieszał się z przywoływanymi piskami i śmiechami, rozmowami przy strzelającym kominku, mazurkami wygrywanymi na fortepianie przez przyjaciółkę.
Drzewa przemykały po lewej i prawej stronie, z pniami grubymi i od północy oprószonymi śniegiem. Nie patrzył na nie, spoglądał tylko pod nogi konia, by co kilkadziesiąt sekund podnieść na chwilę głowę i naprowadzić jedynego towarzysza na prawidłową drogę. Mężczyzna oddychał płytko i z niemałym trudem. Silny wiatr zapierał mu dech w piersiach, a przez ogarniający do szpiku mróz napinał wszystkie mięśnie, które zaczynały go boleć od zimna. Drzewa zaczynały się zagęszczać, tworząc coraz grubszą powłokę przed promieniami księżyca – jedynego źródła światła w okolicy. Tylko dzięki otaczającemu wszystko wokół śniegowi mógł jeszcze dostrzec, czy jadą drogą, czy zboczyli ze ścieżki, chociaż rozpoznanie przychodziło mu z coraz większym trudem.
Droga zawężała się, aż stała się jedynie ścieżką z wyżłobionymi w śniegu od sań i kół dwoma pasami. Tylko to było dowodem, że zmierza w stronę ludzi, ponieważ w takiej ciemności i pustce byłby w stanie zwątpić nawet we własną zdolność orientacji. Za kolejnym zakrętem drzewa rozrzedziły się, aż wyjechał z gęstego lasu i ujrzał w oddali światło. Pochodziło z okien przydrożnych chałup wiejskich, lecz jego wzrok powędrował dalej, aż na koniec ścieżki, do domu, za którym tak tęsknił.

Franciszek w takie wieczory najbardziej lubił siadać do biurka z filiżanką mocnej herbaty i czytać. Lekturą raz mogła okazać się powieść, innym razem listy, a kiedy jeszcze indziej pisma urzędowe, których w głębi duszy nie znosił, lecz twardo nie dawał tego po sobie poznać. Nie uznawał marudzenia. Sądził, że swoje żale i niechęci należy zachować dla siebie, nikt nie musi wiedzieć, jak bardzo nuży go odpisywanie konsulom, posłom i poborcom.
Chociaż kochał swoją żonę, nigdy nie powierzyłby jej swojego serca. Pomimo ogromu dobroci, cierpliwości i wesołości miała w sobie coś nieznośnie przenikliwego, rodzaj intuicji, w którą w każdym innym przypadku powątpiewał, lecz jeśli chodziło o Urszulę, nie pozostawało mu nic innego, jak uznać jej wyższość nad jego rozumem. Kobieta, z którą spędzał życie, szybko domyślała się, gdy coś go gnębiło i równie szybko potrafiła wykoncypować, co dokładnie. Dlatego unikał jej, gdy był w złym humorze i nie patrzył w oczy, gdy się złościł. Co, oczywiście, po części go zdradzało.
Miała także w sobie równie silne poczucie wiary w ludzkie dobro i uprzejme zbiegi okoliczności. Musiał często bronić ją przed światem, który rozdarłby jej serce na strzępki, jakby nie trzymał jej w swojej złotej klatce bezpiecznego oddalenia od ewentualnych kłamców, kryminalistów i oszustów. Było to ciężkie zadanie, lecz warte trudu, gdyż niczego w swoim życiu nie przeżywał tak mocno, jak jej cierpienia. Pozostawał dla niej więc czymś w rodzaju ojca, a przynajmniej dobrotliwego opiekuna, jednak rzadko dawał jej okazję do uświadomienia sobie tego.
Nie wiedział nawet, czy ją kocha. Gdy nad tym się zastanawiał, dochodził do wniosku, że zwyczajnie nie potrafił kochać w ten absurdalny, abstrakcyjny sposób, umiał jedynie dążyć do jej dobra, wspierać w trudnych chwilach i w bardzo zwykły, przyziemny sposób pożądać. Jeśli to nazwać miłością – to kochał, ale uznawał, że jest chyba zbyt chłodny, by móc rozżarzyć w sobie coś tak gwałtownego.
Tego wieczoru siedział przy herbacie i jedyny dźwięk, jaki dochodził do jego uszu, było monotonne skrobanie pióra po papierze i świszczenie wiatru na zewnątrz. Nagle usłyszał cichą i dobrze mu znaną muzykę i ustał liczenia. Zirytowany, wstał od biurka i wyszedł z gabinetu. Stanął w drzwiach u progu pokoju żony i spojrzał na nią z dezaprobatą.
– Ulu, prosiłem – rzekł krótko, ale ona tylko zerknęła na niego zalotnie i dalej grała. Z każdą sekundą melodia stawała się nieco żywsza, a kobieta uderzała w klawisze mocniej i gwałtowniej, jakby chcąc wyzbyć się nieśmiałości. – Przestań. Proszę.
– Ale co ja robię złego? – zapytała, nie podnosząc wzroku znad klawiszy pianina.
– Dobrze wiesz co. Ktoś usłyszy, doniesie i będziemy mieli kłopoty.
– Kto usłyszy? Kto doniesie? Przecież mieszkamy na wsi. Tutaj nikt nie rozpozna Chopina.
– A nuż ktoś obcy się będzie kręcił. Skończ. Żądam, abyś przestała.
Zasmuciła się i melodia ustała. Spojrzała na swojego męża z wyrzutem, który wbił drobną szpilkę w jego z pozoru tylko twarde serce, i wstała od pianina. Podeszła do okna, odwracając się do męża plecami.
– Nie chcę, byśmy wpadli w kłopoty. Wiesz, że nie wolno. Wiesz, że chodzą i przeszukują domy, a potem aresztują za polskie książki.
– Książki – dobrze, ale muzyka? Przecież nie trzymam nut, gram z pamięci…
– Ale ktoś usłyszy, doniesie i będą przeszukiwać dom.
Wciąż patrzyła przez okno z założonymi rękami, nie odpowiadając. Franciszek westchnął głęboko i wyszedł z pokoju, kierując kroki w stronę swojego gabinetu. Ledwie zasiadł do liczenia, a znów usłyszał tego samego mazurka. Z narastającą wściekłością odłożył pióro i już chciał ponownie zajść do komnaty małżonki, gdy usłyszał tętent kopyt i końskie rżenie. Podszedł do okna i ujrzał ledwo widoczną przez gęsty śnieg, samotną postać na pędzącym koniu. Wybiegł z gabinetu i wtargnął do pokoju Urszuli, by kazać jej przestać, ale ujrzał, że już nie gra, tylko spogląda przez szybę na zewnątrz.
– To Karol! Przyjechał! Przyjechał! – Franciszek także podszedł do okna i zobaczył, że koń zatrzymał się na ich podwórku, a jeździec zeskoczył na ziemię.
– Po koniu poznaję! – piszczała Urszula. – To Karol!
– A cóż w tym koniu takiego charakterystycznego? – zapytał ją mąż, lecz po chwili i on ujrzał, że to musi być jej przyjaciel z dzieciństwa. – Zejdę i go powitam. Chodź.
– Nie, ja tu poczekam, zobacz, jak wyglądam, muszę coś zrobić z włosami…
– A czy on kandydatem na męża, że się musisz stroić?
– Ach, Franciszku mój! – pisnęła i ucałowała go w obydwa policzki z radością. – Jakby był kandydatem na męża, to bym nie wyszła za ciebie!
To było oczywistą prawdą, więc nie dyskutując więcej, zszedł na dół. Po kilku chwilach Urszula usłyszała stukanie do drzwi, skrzypienie zawiasów i jakieś rozmowy. Przez ten czas zdążyła poprawić włosy i zmienić sukienkę. Chwilę potem ktoś zapukał, a gdy krzyknęła „Proszę”, ujrzała twarz tak dobrze znaną i tak wytęsknioną.
Stał u progu z całą pewnością ten sam człowiek, którego widziała ostatnio pięć lat temu na swoim ślubie, z tą różnicą, że był wtedy jeszcze właściwie chłopcem, nieco weselszy i zdecydowanie nie ośnieżony. Patrzył na nią niepewnie, oddychając ciężko, jakby dotarł na miejsce o własnych nogach, a nie na koniu, aż w końcu uśmiechnął się.
– Witaj, Urszulko – rzekł z rozczuleniem. Kobieta podeszła do niego szybko i nim się spostrzegła, ściskał ją w pasie i obracał dokoła. – Witaj, kochana!
Piszczała i śmiała się, prosiła, by przestał, chociaż nie chciała, aż postawił ją na ziemi i spojrzał w oczy z radością.
– Wieczność! Na Boga, wieczność! Albo i dłużej!
– Aleś niespodziankę mi sprawił! Karolu! Karolu! – cieszyła się. Po tych słowach puścił ją i zmierzył spojrzeniem od stóp do głów.
– Wyglądasz zupełnie jak żona, jakaś taka poważna i ułożona. Boże, może ja jednak zawrócę.
Roześmiała się i pokiwała na niego palcem ostrzegawczo.

– Po moim wyjeździe pięć lat temu – opowiadał, jedząc łapczywie ziemniaki nadziewanego indyka z ziemniakami – dostałem się do milicji, do izby kontroli granicznej. Napatrzyłem się tam na tyle okrucieństw, co niejeden widział przez całe życie. Łotry i szubrawcy. – Kręcił głową, jedząc przez chwilę w milczeniu i zamyśleniu.
– A potem? Dlaczego nie pisałeś? – zapytała Urszula.
– To dłuższa historia – odrzekł. – Opowiem ci ją innym razem. Właściwie przyjechałem tylko na jeden dzień. Chciałem cię zobaczyć. Jutro wieczorem już mnie nie będzie.
– Jak to? – Ula wyglądała na zawiedzioną. – Karolu!
– Możesz zostać tak długo, jak zechcesz – oświadczył Franciszek neutralnym tonem.
– Nie chcę was kłopotać swoją osobą. Ale dziękuję za zaproszenie.
– Żaden kłopot. Uli będzie weselej na święta. Mamy tyle pustych pokoi, aż żal patrzeć.
– Nie to miałem na myśli, mówiąc o kłopotach – odrzekł cicho Karol. – Nie jestem… bezpiecznym gościem. Mam na myśli, że możecie mieć problemy za to, że mnie nocujecie.
Franciszek zmarszczył brwi.
– Spiskujesz?
– Nie wiem, czy to odpowiednie słowo. Tak czy inaczej, nie chcę was narażać.
Zapadła chwila milczenia, podczas której obydwaj panowie wzięli się za jedzenie, natomiast Urszula wydawała się co najmniej zainteresowana, w przeciwieństwie do swojego męża.
– Ależ to w niczym nie przeszkadza! Nie możesz zostać sam na święta. Jest zima, nie wybaczyłabym sobie, wypuszczając cię w świat w taką zawieję, wiedząc, że nie masz się gdzie podziać.
Karol uśmiechnął się i już chciał podziękować, gdy odezwał się Franciszek:
– I co, szykujecie powstanie, tak?
– Widzę, że nie jest pan entuzjastą takich rozwiązań.
– Nie, nie jestem. Jedno już widziałem i wiem jedynie, że tylko wyjątkowo głupi lub naiwny naród porywałby się na to drugi raz.
– Albo odważny – dodał Karol.
– Odważny? Co to za odwaga – umrzeć, dać się zgnieść wrogowi. Ale jak nazwiesz narażanie życia setek tysięcy niewinnych ludzi, jak nazwiesz tych, przez których tyle dzieci straci rodziców, tyle kobiet owdowieje, zginie tylu braci i synów?
– Nie wiem jak pan, ale ja nazywam ich zaborcami…
Franciszek zignorował elokwentną odpowiedź.
– Ja bezmyślną, egoistyczną bandą idiotów. To nie miejsce i nie czas na powstania narodowe. Wy zginiecie, a zaborcy będą represjonować żywych, niewinnych. Zsyłać na Sybir, skazywać na katorżnicze prace. A wy będziecie się grzecznie wygrzewać w waszym tak wyniośle opiewanym Niebie, gdzie trafią walczący za ojczyznę głupcy.
Po jego wypowiedzi zapadła cisza, chociaż Franciszkowi zdawało się, że słyszy głośne bicie serca swojej żony. Odchrząknął i rzekł spokojniejszym tonem:
– Jeśli macie litość dla tego narodu, bądźcie odważni i żyjcie. Kiedyś przyjdzie moment, gdy zaborca osłabnie, a wtedy złamiemy jego potęgę. Ale do tego czasu ktoś musi płodzić dzieci. Zjadłaś już, kochana? – Urszula zamrugała i spojrzała na męża niezbyt przytomnie.
– Tak – powiedziała, odkładając sztućce.
– Ja już się chyba położę. Żeby była jasność – zwrócił się do Karola – nalegam, byś tutaj został chociaż kilka dni. Przynajmniej do świąt. Dobranoc.
Urszula też wstała i pożegnawszy się, poszła za swoim mężem, by ułożyć się do snu.

Następnego dnia Karola obudziły czerwone promienie wschodzącego słońca. Chociaż spał krótko i płytko, nie mógł dłużej leżeć, gryziony przez igiełki wątpliwości. Stanął więc w oknie i spoglądał, jak na zewnątrz robiło się coraz jaśniej, gdy usłyszał cichą melodię.
Uśmiechnął się i skierował kroki w stronę komnaty Urszuli, skąd dobiegały dźwięki pianina. Stał przez chwile u progu, patrząc, jak gra w zamyśleniu.
– Nigdy nie słyszałem piękniejszego wykonania tego utworu niż twoje – przyznał, podchodząc do przyjaciółki. Odwróciła gwałtownie głowę, przerywając na chwilę melodię, lecz gdy ujrzała, kto idzie w jej kierunku, kontynuowała ją.
– Nie zmrużyłam dziś oka. Czekałam na pierwszą przyzwoitą porę, by zagrać, ale nie sądziłam, że cię obudzę.
– Nie obudziłaś mnie, nie spałem od kilku chwil.
Pokiwała głową, delikatnie wygrywając ukochaną melodię w milczeniu.
– Przepraszam za męża. Często jest opryskliwy względem takich rewolucyjnych pomysłów, ale to nie oznacza, że nie chciałby dobra dla narodu.
– Wiem, wiem też, że ma dużo racji. Sam nie wiem, czy to dobre wyjście. Ale… Skąd wiadomo, czy to nie jest właśnie ten moment? Który będzie lepszy, jeśli nie ten, kiedy Rosja słabnie?
– Nie wiem. – Wodziła delikatnie palcami po klawiszach, wygrywając kolejne takty w milczeniu. Karol westchnął głęboko i przysunął sobie krzesło tuż przy pianino, po czym usiadł, by słuchać. Urszula rzucała mu co chwilę krótkie spojrzenia, raz wesołe, innym razem nieco zamyślone, a kiedy indziej trochę figlarne – wszystko było tak, jak kiedyś, gdy siadywali w tym samym miejscu, mając po naście lat i jedząc kradzione z kuchni ciastka poprzedniej gosposi.
– Tęsknię za tobą nawet wtedy, gdy jesteś obok – wyznał. – Bo wiem, że te chwile nie będą trwały wiecznie. Że zaraz dobiegną końca i zostanie mi po tobie tylko wspomnienie.
– Nie myśl tak, ciesz się z tego, co masz.
– Jaki on jest? Dobrze cię traktuje?
Urszula uśmiechnęła się, kończąc utwór.
– Jest wspaniały – przyznała. – Chociaż bywa oziębły. I taki… taki… Wszystko bierze na poważnie. Nie powygłupiam się z nim jak z tobą. Ale przecież nie od tego jest mąż, prawda?
– A od czego jest według ciebie, jeśli nie od dzielenia radości?
– Mąż jest od… – Zawiesiła na chwilę głos, wodząc palcami po klawiszach i zaczynając kolejny utwór. – Mąż jest od… od rozmawiania, zarabiania i dawania dzieci.
Karol zachmurzył się.
– Cóż za idiotyczna myśl – prychnął. – Brzmisz jak jakaś prostaczka bez wyobraźni.
– Nie zawsze wszystko jest takie, jak sobie wymarzymy, Karolu – odparła, nie zrażając się jego oburzeniem. – Wręcz przeciwnie, nasze wyobrażenia zazwyczaj bardzo rozmijają się z rzeczywistością. Moment, w którym to sobie uświadomisz, może być bardzo trudny…
Karol zmarszczył brwi, szukając na twarzy przyjaciółki jakichkolwiek oznak nieszczęśliwości, krzywdy lub żalu, lecz nie dostrzegł nic poza odrobiną melancholii. Wstał z krzesła i zaczął kręcić się po pokoju, rozmyślając nad tym, co mu powiedziała. Wiedział, że nie warto pytać o więcej. Nie chciała mówić.

Kolejne dni przyniosły mu spokój i radość ze spędzania czasu z przyjaciółką w domu, w którym zwykli bawić się jako małe dzieci. Grywali często ulubione utwory na pianinie, bez słów ciesząc wyobraźnię wspomnieniami z dzieciństwa. Najczęściej do grania zasiadała Urszula. Karol siadał wtedy obok i spoglądał w jej twarz, ściągniętą w skupieniu lub oddaną melancholii, albo stawał tuż obok, czasami dotykając kosmyków jej jasnych włosów albo opuszkami palców gładząc jej czoło i policzki.
Kilka razy zachodził do nich Franciszek, przerywając grę niezbyt optymistycznymi ostrzeżeniami. Karol próbował dowiedzieć się, skąd taka ostrożność.
– Jak to skąd? – fuknął mężczyzna. – Bóg jeden wie, co by było, jakby ktoś doniósł, że moja żona gra na pianinie takie melodie.
– Ale cóż złego w graniu muzyki?
– W ubiegłym roku naszych sąsiadów, Wolińskich, nawiedziła milicja. Oświadczyli, że podobno szerzy się tam zakazane praktyki, czyli czyta polskie książki patriotyczne i wygrywa rewolucyjne utwory. Uznali to za pretekst, by przewrócić do góry nogami całą posiadłość, aż znaleźli jakiś błahy powód do skazania. Woliński wyjechał na Sybir, rodzinę gdzieś wysiedlono, Bóg jeden wie gdzie.
Na koniec Franciszek oświadczył, że jeżeli raz jeszcze usłyszy chociażby takt Chopina, wyrzuci pianino przez okno.
– Chce dobrze – tłumaczyła go potem Urszulka, siedząc na fotelu i pijąc herbatę. – Martwi się, by nic się nikomu nie stało. Nie potępiaj go, to dobry człowiek.
Karol kręcił się po jej gabinecie niespokojnie, zaciskając dłonie w kieszeniach. Dręczyły go słowa wypowiedziane wcześniej przez męża przyjaciółki, dręczyły wspomnienia zarówno z wczesnej młodości, jak i lat późniejszych, na koniec niewypowiedziane wyznania rozsadzały serce mężczyzny i ogłuszały go.
Tak naprawdę liczył, że przez lata rozłąki wyzbył się przedziwnego sentymentu do Urszuli, że nagłe zderzenie z okrutną rzeczywistością na zewnątrz ochłodzi jego pragnienia, lecz mylił się. O ile przed pięcioma laty potrafił śmiać się na ich weselu, o tyle teraz wiedział, że oddałby duszę, by to wesele było także jego.
– Urszulko – rzekł powoli, szarpiąc włosy i modląc się do Boga o cnotę rozsądku – Urszulko, przypomniał mi się taki piękny wiersz…
– Jaki? – zapytała, patrząc na niego ukochanymi oczami.
– Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę… – zaczął cicho, odwracając się do niej przodem i wreszcie stając w miejscu. Urszula klasnęła w ręce i westchnęła z radością.
– Pamiętam! Pamiętam! – cieszyła się. – Sto lat nie czytałam. Franciszek kazał wszystko spalić… Mów, Karolu, tak chętnie posłucham!
Karol podszedł bliżej, nie mogąc jednak wydobyć z siebie głosu. Gdy stał tuż nad nią, która czekała cierpliwie z oczami błyszczącymi z radości i ustami rozkwitłymi w uśmiechu, z różowymi policzkami, jasną cerą i pachnącymi włosami, gdy spojrzał na cały ten obrazek, pochłaniając go łapczywie, gdy niemalże zachłysnął się zachwytem, jaki wprawił jego obolałe serce w gorączkowe bicie, nie wytrzymał i padł na kolana.
– Urszulko! Urszulko kochana! – szeptał, ująwszy jej dłonie w swoje i składając na nich pocałunki, jeden za drugim. – Kochana przyjaciółko! Jam to chyba dla ciebie napisał!
– Nie, głuptasie, to Mickiewicz – roześmiała się, lecz była nieco zaniepokojona jego dziwnym wybuchem. Dostrzegł to w jej oczach, jednak nie zląkł się odrzucenia. Chciał wyrzucić z siebie lawinę uczucia, chciał wreszcie pozbyć się ciężaru milczenia, uspokoił się więc i wziął głęboki oddech.
– Urszulko, ja tobie na każde wezwanie – mówił szybko, jakby bojąc się, że nie zdąży. – Zawołaj mnie tylko i przyjdę chociażby z końca świata, chociażby z piekła czeluści, chociażbym miał się nawet samemu carowi wyrwać, ja przyjdę i stanę przed tobą, by spełniać twoje rozkazy! Mogę być dla ciebie jak brat i jak ojciec, jak przyjaciel, jak opiekun, jak… jak… – Urwał. – Urszulko moja najukochańsza, ja ciebie chyba kocham i ja nic nie potrafię zrobić, by było inaczej, zaklinam się jednakże na Boga, że jakbym wiedział jak, już dawno skreśliłbym cię z mojego serca. Jam cię kochał od dziecka, tylkom nie wiedział, że to miłość. Kocham cię! Kocham cię, na Boga! I Bóg mi świadkiem, że nie wybaczę sobie do końca istnienia… do samego końca… żem to nie ja pierwszy ci to powiedział… że to nie moje nazwisko nosisz… że to nie ze mną spędzisz życie! Błąd! Błąd popełniłem! Nie trzeba tu było przyjeżdżać… Nie trzeba ci było mówić! Dosyć, wybacz mi mą śmiałość! Wychodzę.
Wstał i chciał już skierować kroki ku wyjściu, lecz ściskała kurczowo jego dłoń, wciąż zszokowana nagłym wyznaniem.
– Karolu! Cóż ty opowiadasz! – pisnęła i także wstała. – Karolu, cóż to za dziwne słowa!
Nie dał jej odpowiedzi, wiedząc, że jego monolog mówił sam za siebie. Urszulka wbijała w niego wzrok, wciąż z tak samo głębokim zaskoczeniem wypisanym na twarzy, zaciskając usta i oddychając niespokojnie.
– Karolu mój, ja wszystko zrozumiem i wszystko przyjmę… Ale muszę ci powiedzieć… że się mylisz!
– Ja? Mylę się? – zapytał zdziwiony.
– Tyś pierwszy mi powiedział: kocham… Jeszcze nigdy tego nie słyszałam z ust mężczyzny.
– Jakże to? – zdziwił się, czując, jak krew napływa mu do twarzy, a serce przyspiesza swój rytm. Wciąż ściskała w swoich spoconych rączkach jego dłoń, wpatrywała się w jego twarz z uwagą i zupełnie jakby nieobecna. – A twój mąż?
Spuścił wzrok, uświadamiając sobie własną śmiałość. Nie odpowiadała, słyszał jednak, że zaczęła po cichu szlochać. Wtem rozległo się stukanie do drzwi, a Urszula przestała płakać i poderwała głowę z przerażoną miną,
– Któż by przychodził o tej porze?! Chowajże się, Karolu! – pisnęła, szarpiąc go za frak i pchając pod ścianę. – Do szafy! I cicho sza!
Gdy zamykała za nim drzwi, usłyszał, jak na dole, pod podłogą skrzypią drzwi, a następnie taki dialog, stłumiony przez warstwę pod jego stopami:
– Dobry wieczór, szanowny panie Drawiecki, wybaczcie najście.
– Co was przywiodło o tej porze, komisarzu? – dosłyszał głos Franciszka.
– Otóż sprawa nieprzyjemna, dosyć nieprzyjemna… Cóż, sam nie wiem, od czego zacząć. Możemy wpierw wejść?
Franciszek nic nie odpowiedział, ale Karol usłyszał, jak dwie pary butów tupią o posadzkę korytarza. Otworzył drzwi szafy i ujrzał Urszulkę klęczącą z uchem przy szparze w podłodze. Poczuwszy się pewniej, wyszedł z szafy i położył się obok, by lepiej słyszeć.
– Panie Drawiecki, powiem wprost. Że się znamy już długo, to pozostanę szczery. Padło na was dosyć niekorzystne światło u nas na komisariacie, gdyż dowiedzieliśmy się, że przetrzymujecie spiskowca.
Serce podeszło Karolowi aż pod gardło, a po minie Urszulki poznał, że jej za chwilę wyskoczy z piersi.
– Skąd te absurdalne podejrzenia? – prychnął Franciszek.
– To już jest sprawa moja i naczelnika Breżewnikowa. Przyjacielu mój, wy mi bliscy, więc nie będę hańbił was ani waszego domu. Załatwmy to po cichu. Człowiek, którego przetrzymujecie, ma za sobą wielokrotne wystąpienia przed Najjaśniej Nam Panującym oraz zamieszanie w kolejne spiski. Stowarzyszenie, do którego należał, zostało już rozwiązane, a członków przesłuchujemy. Wiemy stąd, że wybrał się w to właśnie miejsce. Mam nakaz przeszukania domu, ale, jak mówiłem, nie chcę oczerniać waszego nazwiska. Do jutra do siódmej wieczór chcę mieć go w swoim gabinecie.
– W tym domu jestem tylko ja, moja żona i służba. Nie przetrzymujemy nikogo.
– Przyjacielu, nie pogrążajcie się. Wiem, że ktoś tu jeszcze zamieszkał i nie każcie mi przedstawiać dowodów, bo to nie wy macie prawo do takich żądań. Powiem wprost: źle byłoby dla waszej rodziny, gdybyście zaszkodzili nam w pracy. Pora na mnie – oświadczył nagle. – Wiecie, gdzie mnie znaleźć. Przekażcie pozdrowienia dla żony. Przeurocza z niej kobieta – nie ryzykujcie jej…
Panowie przeszli z salonu z powrotem na korytarz, obydwaj milcząc. Po chwili Franciszek znów się odezwał:
– Pozwolicie, przyjacielu, że was odprowadzę.
Po chwili drzwi się za nimi zatrzasnęły. Panowie rozmawiali jeszcze przez chwilę o jakichś nieistotnych sprawach na zewnątrz, aż woźnica strzelił lejcami i kareta z komisarzem odjechała, skrzypiąc kołami o zbity, twardy śnieg. Karol usiadł na fotelu, nic nie mówiąc i chowając twarz w dłoniach. Miał wrażenie, że serce bije mu tak mocno, że usłyszy je odjeżdżający ze wsi carski komisarz. Chwilę potem Franciszek wszedł po schodach i otworzywszy drzwi, stanął u progu.
– Już pojechał – rzekł, przenosząc bystre spojrzenie z jednej przerażonej twarzy na drugą.
– Co zrobimy? – pisnęła drżącym głosem Urszula.
– My nic. Ciebie nie będę w to mieszał. Kochana, wyglądasz na zmęczoną. Połóż się może?
– Jakże mam teraz spać! Och, Franciszku, chyba go nie wydasz?!
Mężczyzna milczał przez chwilę, patrząc na swoją żonę w zamyśleniu.
– Jakże bym mógł – odparł cicho po krótkiej pauzie. Urszula podeszła do niego i ucałowała w obydwa policzki. Franciszek speszył się trochę i rzekł jeszcze ciszej: – Idźże już spać. Jedenasta dochodzi. No, za pięć minut masz być pod kołdrą i słodko spać, bo jak nie…
Urwał ostrzegawczo i spojrzał na nią znad okularów. Roześmiała się i zniknęła ze drzwiami, machając Karolowi na dowidzenia. Obaj panowie zostali sami w gabinecie Urszuli. Gdy usłyszeli jej kroki piętro wyżej, Franciszek zamknął drzwi i stanął twarzą do portretów zawieszonych na ścianie przy kominku.
– Rozstawili straże po całej wsi – powiedział cicho, nie patrząc na niego. – Przyjaźń przyjaźnią, ale takiej ryby nie puści wolno.
Karol milczał, a beznadzieja jego sytuacji docierała do niego coraz dosadniej. Poczuł kolejne ukłucia niepokoju w sercu. Ktoś go zdradził, ktoś go zdradził, ale kto? Kto wiedział, gdzie jedzie? Kto był w stanie podać dokładny adres? Jako że nikt nie przychodził mu do głowy, czuł się jeszcze bardziej bezsilny wobec zbliżającego się zderzenia z rzeczywistością.
– Jeśli on dostanie cię w swoje brudne łapska, wyjedziesz pewnie na katorgę albo Sybir – kontynuował Franciszek.
– Usunę się najszybciej i najzgrabniej, jak tylko można.
– Tak, tak by trzeba było. Ale nie uda ci się. Straże stoją gęsto.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Nie mogę ryzykować Urszuli. Gdyby to tylko o mnie chodziło…
Karol podniósł gwałtownie głowę.
– Wyda mnie pan?
Franciszek patrzył przez chwilę na portrety, wyprostowany i dumny, w eleganckim, nienagannym fraku, z nieobecną miną oglądając kolejne obrazy, z których spoglądały na niego twarze równie dumnych i nieobecnych ludzi.
– Byłbym przecież wtedy zdrajcą.
Karola nie zadowoliła taka odpowiedź, wręcz przeciwnie – zaniepokoił się jeszcze mocniej.

Następnego dnia pana Drawieckiego obudziła przerażona żona.
– Franciszku! Wszędzie straże! Dopiero zobaczyłam! I wiesz co?! Nie ma Karola!
Mężczyzna przetarł dłonią twarz i usiadł na łóżku, patrząc na nią niezbyt przytomnie.
– Carskie straże! Wokół domu i we wsi. I Karol! Mój Boże, gdzie on?!
– Urszulko, uspokój się… – prosił, łapiąc ją za przedramiona i zmuszając do spojrzenia w oczy. – Urszulko, niczym się nie martw, on wyjechał.
– Gdzie?
– Daleko. Uciekł przed komisarzem.
– Ale jak to? Kiedy?
– W nocy. Jakeś poszła spać, tośmy rozmawiali do nocy. Jam widział, że carskie straże stoją, więc wiedziałem, że tak łatwo nie ucieknie. Tom dał mu mój płaszcz i sygnet, przecie milicjanci twarzy jego ani mojej nie znali.
Urszula spoglądała mu w oczy, a przerażenie ustępowało miejsca zaniepokojeniu.
– Ale… czemu się nie pożegnał?
– Pożegnał, ale cię budzić nie chciał. Kazał ci przekazać pozdrowienia i przeprosiny, że wyjeżdża po nocy, tak nagle. Ale chyba sama rozumiesz.
Kobieta patrzyła na niego niepewnie, lecz zaczęła potakująco kiwać głową.
– No, tak… rozumiem… rozumiem…
Milczeli oboje, obserwując na swoje twarze w uwadze.
– Obiecał, że jak tylko znajdzie się w bezpiecznym miejscu, to się odezwie. A teraz idź się ubierać, a nie w bieliźnie po domu ganiasz!
Uśmiechnęła się niepewnie i wstała. Była już pod drzwiami, gdy zatrzymał ją.
– Poczekaj, kochana. – Odwróciła się do niego przodem, czekając na jego słowa. – Ja… chciałem ci tylko powiedzieć, że bardzo cię kocham, nawet jeśli nigdy ci tego nie mówię.
Spoglądała na niego z zaskoczeniem, ale po chwili na jej twarzy zakwitł szczery, niewymuszony niczym uśmiech. Poczuł się, jakby wreszcie wstawał z konfesjonału po długim czasie bez spowiedzi: lekko na sercu i ze spokojem sumienia. Podeszła do niego i ucałowała go w obydwa policzki, szepcząc pieszczoty i tuląc do piersi.

W Wigilię przyszedł do niej z listem od Karola.
– Urszulko, to chyba do ciebie. Pachołek właśnie przyniósł – rzekł Franciszek, podając jej zapieczętowaną kopertę. Zerwała się i wyrwała mężowi list z ręki. Rozerwawszy papier, rozłożyła kartkę i łapczywie chłonęła każde słowo, które wyszło spod ręki przyjaciela.
Kochana Urszulo! Piszę krótko, bo i czasu brak. Tak jak obiecałem, odezwałem się najszybciej, jak tylko się dało. Nie mogę podać miejsca, gdyż nie chcę ryzykować, że ktoś ten list przechwyci. Urszulko najdroższa, wybacz mi, żem się nie pożegnał. Przyszedłem do ciebie przed wyjazdem i ucałowałem Twoje dłonie, lecz spałaś. I dobrze, bo jakbyś się obudziła, to byś mnie namawiać zaczęła i pewnie siedziałbym u Was do dziś, schowany w szafie albo za kotarą… A teraz na poważnie: wyjeżdżam daleko i nieprędko się zobaczymy. Bardzo Cię kocham, nigdy o tym nie zapominaj. Muszę kończyć, chociaż mi ciężko. Boję się, że to moje ostatnie słowa do Ciebie – coś mi to podpowiada. Jeśliby tak było, to mówię już teraz: żegnaj, kochana, zobaczymy się na tamtym świecie, jeśli Bóg pozwoli. Pomyśl czasami o nieroztropnym, trochę szalonym Karolu! Zagraj dla niego mazurka (może być Chopin, Op. 68, nr 2) i zmów paciorek. Podziękuj mężowi za pomoc. Twój Karol, 21 grudnia 1862 r.

Tego dnia zasypiała, patrząc w oczy swojego męża, błyszczące w ciemności. Rozmawiali o rzeczach absolutnie nieistotnych, o potrawach wigilijnych, zbliżających się kuligach i balach. W jednej chwili zmrużyła oczy i nim się spostrzegła, zasnęła. Franciszek spoglądał na jej spokojną we śnie twarz, dotykając opuszkami palców czoła i policzków żony. Zazdrościł jej tego spokoju, lekkości, z jaką zasypiała. On pożegnał się z tym w chwili, gdy popełnił zbrodnię nie tylko przeciw Bogu i narodowi, ale też własnym zasadom.
Nie musiała wiedzieć. Tak było lepiej. Prawda zakłócałaby jej sen, marzenia i rozmyślania. Był świadomy, że nic nie skrzywdziłoby jej dobrego serduszka tak, jak prawda, którą skrywał: że jej mąż, jej kochany Franciszek jest podłym zdrajcą, odebrał jej ukochaną osobę z pełną premedytacją i świadomością konsekwencji.
Wciąż przed oczami miał zdeterminowaną twarz Karola, gdy zrozumiał, co go czeka. „Nie mam wyboru”, tłumaczył mu Franciszek. „Mogę ci pomóc uciec, ale nie za wszelką cenę. Jeśli złapią nas straże, nie zawaham się. Nie mam wyboru. Nie chcę, by skrzywdzili Urszulę”.
Mógł mu to powtarzać do końca świata, mógł nawet sprawić, że ten młody mężczyzna zrozumie sens jego słów, ale nie odkupiłoby to jego splamionej zdradą duszy.
„Oni wiedzą, że tu jesteś, ktoś im doniósł. Nie wiem kto. Muszę zrobić wszystko, by wyglądało, jakbym chciał cię wydać. Jeśli uda ci się uciec, będziesz żyw i wolny. Jednak wątpię w to.” „ To nie ma sensu”, odpowiedział mu Karol. „Nie rozumiem już, czy chcesz, bym wpadł w ręce tego carskiego psa.” Franciszek milczał chwilę. „Jeśli to cena za życie i spokój mojej żony”, rzekł, „to pragnę tego z całego serca. Chcę odkupić jej życie twoim”.
Karol poprosił tylko, by mógł napisać list z fałszywą datą, którą w razie ewentualności miał dostarczyć jej Franciszek. „Proszę jej to przekazać i kłamać, żem uciekł. Nie musi wiedzieć”, oświadczył Karol, po czym razem wyszli w ciemną noc.
„Rozumiesz mnie?” pytał co chwilę Franciszek. „Wiesz, dlaczego to robię?” Karol wykrzywił się. „Dlaczego sprzedajesz mnie carowi? Tak, rozumiem.” „Kocham ją”, westchnął starszy z mężczyzn. „Nie mogę pozwolić, by ktoś nawet myślał o tym, aby ją skrzywdzić.”
Wspominał to każdego wieczoru i chociaż widział jak przez mgłę, przeżywał zawsze od nowa. Jechali spokojnie przez las, rozglądając się wokół z sercem podchodzącym pod gardło. „Co się stanie, jeśli ucieknę?”, zapytał Karol. „Nie wiem”, odrzekł mu. „Być może nic. Życzę tego i mnie, i tobie z całego serca”. W lesie panowała głucha cisza, mącona jedynie prychaniem koni i skrzypieniem śniegu pod kopytami.
„Słyszałem waszą rozmowę”, wyznał nagle Franciszek. „Nie chcę, byś myślał, że to dlatego podjąłem taką decyzję, chociaż…” Wtem usłyszeli tętent kopyt i ludzkie głosy. „…Chociaż nie ukrywam, że świadomość twojego uczucia jakoś pomaga przezwyciężyć mi wyrzuty sumienia. To, co słyszysz, to carska straż. Idą tu po ciebie. Wybacz, Karolu”. Franciszek wyciągnął rewolwer zza pazuchy i naładował, wycelowawszy w pierś młodego mężczyzny. „Mam nadzieję, że kiedyś mnie za to piekło pochłonie. A teraz pozwól, że oszczędzę ci cierpień i pozwolę umrzeć jak mężczyzna”.
Huk przerwał ciszę panującą w lesie i Karol spadł z konia na ziemię plując krwią i wijąc się w agonii. Chciał coś powiedzieć, lecz jedyne, co wydobywało się z jego ust, to była krew. Franciszek znów naładował broń i celując w jego głowę, pociągnął za spust ponownie.
Nagle pół-senne wspominanie przerwał mu krzyk żony.
– Urszulko, cóż się stało?
Kobieta usiadła na łóżku i drżącymi rękami zapaliła lampę. Oddychała ciężko, na policzkach miała łzy, a całe jej ciało aż zwijało się od drgawek.
– Słyszałeś? Mój Boże, nie, to tylko sen… Boże, Franciszku, ja mam złe przeczucia! Ja czuję, ja śniłam, że on… Słyszałam huk, jakby ktoś… Słyszałam, jak mówił moje imię! I umarł… Boże! Boże! – Przyciskał jej głowę do piersi i ocierał kolejne łzy, którymi moczyła pościel.
Z tyłu głowy słyszał jeszcze zdziwione okrzyki carskich oficerów, którzy przybywszy na miejsce, zobaczyli martwe ciało. Słyszał nawet swój głos, lecz jakby nie należący do niego: „Chciał uciec, a ja go goniłem. Ujrzał mnie i chciał zabić, więc wyrwałem mu broń i zastrzeliłem. Załatwmy to po cichu. Nie pozwólcie, by dowiedziała się o tym moja żona”.
Urszulka przyciskała zapłakaną twarz do jego piersi i wtulała się w ramiona, jakby instynktownie wyczuwając, że to było jedyne miejsce na ziemi, gdzie mogła być tak dobrze chroniona przed złem. Nawet za najwyższą cenę.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Olencjaa
Gość






PostWysłany: Nie 21:03, 19 Lut 2012 Powrót do góry

Hej, Suhaku!
Pewnie nie spodziewałaś się, że zawitam do twojego tematu zostawiając przy tym komentarz, ale po kilku krotnym przeczytaniu tekstu poczułam, że jest to moim obowiązkiem skleić kilka słów odnośnie Urszulki.
Co prawda wyraziłam swoją opinię w konkursie, ale postanowiłam, że należy Ci się coś więcej i po prostu musiałam powiedzieć Ci co sądzę na temat tej wspaniałej historii, którą mieliśmy/ mamy okazję przeczytać.

Urszulka jest nasycona pozytywnymi emocjami, ale również jedną wielką niewiadomą, przy czym czytelnik nie ma zielonego pojęcia co będzie działo się dalej i chcę poznać dalszy rozwój wydarzeń. Ów tekst wzbudził we mnie wiele skrajnych emocji zaczynając od niepewności, a kończąc na płaczu spowodowanego wzruszeniem.
Nie jestem, aż tak wielką miłośniczką historii, ale Ty w bardzo efektowny sposób potrafiłaś wplątać w to wszystko uczucie, które zwie się miłością, ale również inny aspekt miłości skierowany do naszej ojczyzny i zawziętą walkę o nią. I powiem Ci, że bardzo się cieszę i chylę nad Tobą czoła, za to że jeszcze ktoś pamięta o naszej historii i przedstawia jej zarys w swoim wyobrażeniu i powstaję z tego takież dzieło, które zwie się Urszulką.

Na początku czytając ten tekst nie byłam, jakoś pozytywnie nastawiona do Franciszka, ale teraz do pewnego stopnia mogę starać się zrozumieć co nim kierowało - dobro Urszuli. Może był, niekiedy oziębłym facetem nie potrafiącym ukazać uczuć ani czułości, ale w głębi duszy kochał swoją żonę, choć jej tego nie mówił, ale tak właśnie było.

Koniec całkowicie zbił mnie z pantałyku nie spodziewałam się, że dojdzie do czegoś takiego, no ale w końcu ktoś musiał przegrać w tym rozrachunku, a jak się okazało był to Karol. Szkoda chłopaka, naprawdę!

A tytułową bohaterkę polubiłam od razu - taki bezkonfliktowy człowiek, troszczący się o innych, tryskający energią.
I mimo dość oziębłego traktowania przez męża nie narzekała na swoje życie. Cieszyła się z tego co podarował jej los, bo doskonale wiedziała, że w tym momencie jej życie mogło nie doczekać żadnego szczęśliwego zakończenia.
A Karol? mimo, że przyjaźnił się z Urszulką, to w głębi duszy ją kochał i chciał dla niej jak najlepiej. Ale zdziwiło mnie, to że wyskoczył z taką deklaracją uczuć względem niej, ale z drugiej strony dobrze zrobił, bo być może nigdy nie doczekałby odpowiedniego momentu, żeby jej to powiedzieć.

Świetny tekst, Suhaku love i jeszcze raz gratuluję wygranej! Razz


Ostatnio zmieniony przez Olencjaa dnia Nie 21:07, 19 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin