FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Zanim była Bella... [Z](13.01.2010) Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Śro 21:58, 13 Sty 2010 Powrót do góry

Hej
Zamieszczam to krótkie opowiadanie ponieważ jest to zupełnie nowy punkt widzenia, który mnie przypadł do gustu. Jestem ciekawa jak wy zareagujecie na coś zupełnie nowego i niespodziewanego.
Reszta to już słowa Niuni.
Rozdziałów jest tylko pięć więc będzie króciutko. Istnieje także kontynuacja. Przeczytajcie i oceńcie sami czy spodoba się wam ten punkt widzenia.
Opowiadanie napisała Polka .




"Zanim była Bella..."

Autor: Niunia
[b]+ 18
- ze względu na przemoc i drastyczne sceny
Zgoda autorki i Susan jest.

streszczenie: Historia Edwarda Cullena, ale jeszcze przed "Twilight". Zanim poznał Bellę. Takie, co by było gdyby... co by było, gdyby Edward już kiedyś kogoś uratował? No, przynajmniej w pewnym sensie...

NA: Nie będę się tutaj rozpisywać o właściwościach wampirów ani o tym, jak Edward nim został, bo liczę na to, że większość jednak wie, o co chodzi. Akcja rozgrywa się początkowo w czasach jeszcze przed dołączeniem Jaspera i Alice do Cullenów. Ah, i na waszym miejscu nie porywałabym się od razu na uznanie tej historii, jako opowiadania miłosnego. Szczerze powiedziawszy, tu tylko jedna osoba jest zadurzona, a to nie oznacza miłosnego finału.

Narracja pierwszoosobowa.


Obsada:

Edward Cullen - Robert Pattison
Genevive Leigh - Audrey Tautou


~ * ~

Glenbeigh, rok 1932


Jest coś pięknego w tym zadowoleniu, w tej bezbolesności, w tych znośnych, przyczajonych dniach, kiedy ani ból, ani rozkosz nie mają odwagi krzyczeć, kiedy wszystko tylko szepcze i skrada się na palcach.

Przesunąłem wzrok po śnieżnobiałej kartce papieru, zadrukowanej nierówno czarnym tuszem. Czegoś pięknego w bezbolesności i braku rozkoszy mogli doszukiwać się jedynie ludzie, którzy nie potrafili przeżywać każdego ułamka chwili. Tacy, dla których istniały jedynie całe dnie, tygodnie i lata. W nich odnajdują coś, co jest szczęśliwe i wartościowe. Co za marnotrawstwo! Cóż, ale wszyscy oni nie potrafili po prostu zrozumieć, że życie składa się z o wiele krótszych momentów niż te liczone godzinami. Żyli z godziny na godzinę, bo tak byli przyzwyczajeni. Przeżyć jedną lekcję, doczekać się przerwy, a potem przetrwać kolejną lekcję. I tak pół dnia. Czekając, aż przestanie padać. Bo na rozchmurzone niebo nie można tutaj liczyć. Glenbeigh jest jednym z najbardziej pochmurnych i deszczowych miast w Irlandii. Dlatego tu jestem. Ja i moja rodzina. W mieście, gdzie prawie nigdy nie ma słońca, a wszystko jest szare i deszczowe. Wszędzie pachnie wodą.

Mnie to oczywiście nie przeszkadza, ale co druga rozmowa, którą słyszę, jest cichą modlitwą o kilka promieni słońca. Jest to dość zabawne, kiedy dziewczyny myślą o wystawieniu twarzy do słońca, a idący za nimi chłopcy życzą sobie słońca, żeby dziewczyny zdjęły marynarki mundurków. Nie omijają moich uszu też pobożne ochoty niektórych dziewczyn, żebym to ja zdjął ciemnogranatową marynarkę z emblematem szkolnym. Uśmiecham się wtedy mimowolnie, ni to z rozbawieniem ni z satysfakcją. Wiem, z czego wynika moja atrakcyjność dla nich i bynajmniej mi się to nie podoba. Już po raz drugi przerabiam naukę w liceum. Moją pierwszą przerwała nawałnica grypy hiszpanki, przez którą całe moje życie się zmieniło.

Właściwie moje życie się zakończyło, a rozpoczęła się wieczność. A w tej wieczności, jak podejrzewam, czeka mnie nieograniczona liczba liceów, do jakich będę uczęszczać. Liceów i uniwersytetów. Przynajmniej będzie jak spożytkować ten czas.

Chociaż nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie lubię przebywanie w szkole. Zbyt duża liczba osób, których zapach miesza się w powietrzu i mami zmysły. Bycie młodym wampirem doskwiera w takich momentach. Co prawda jestem nim już czternaście lat, ale jak na wampira jest to wręcz wiek niemowlęcy. Dlatego zdarza się, że ludzka krew wciąż tak mocno doskwiera moim instynktom i wywołuje reakcje, jakich bym nie chciał ujawniać przy świadkach. Najgorsze były pierwsze dwa lata. Nie mam pojęcia, jak Carlisle wytrzymał ze mną wtedy. Skąd wziął tyle cierpliwości, żeby mnie wszystkiego nauczyć! Ale znam go i wiem, że motywowała go jego odpowiedzialność. To on mnie stworzył, uważał zatem, że on za mnie odpowiada i za to, co ja robię. Zniechęcenie się do słodkiego zapachu i smaku ludzkiej krwi na rzecz tych mniej wyrafinowanych zwierząt było sporym wyczynem. Wciąż niepewnym. W każdej chwili mogę się zapomnieć, mogę przestać się pilnować, a wtedy wszystkie starania do życia w zgodzie z ludźmi pójdą na marne. Dlatego staram się wychodzić na każdą przerwę na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Łatwiej się w nim oddycha, bo zapach ludzkiej krwi szybciej się rozpuszcza niż w zaduszonej klasie. Tam utrzymuje się wręcz stężony.

- Jabłko? Marne jabłko? - usłyszałem aż nadto wyraźnie, jak krzyknął jeden z piętnastolatków, którzy zebrali się w kółku wokół jakiegoś nieporadnego jedenastolatka
Ich ciała były znacznie większe niż tego malca i zasłaniali go niemal całego. Zerkam w tamtą stronę niechętnie. Do bójek dochodzi nader często. Chłopcy, którzy nie mają co ze sobą zrobić, a nie potrafią wyładować swojej frustracji za to, że są głąbami na lekcjach. Najczęściej popisują się też przed dziewczynami. Męskie liceum im. Św. Patryka łączy swój dziedziniec z żeńską szkołą im. Św. Trójcy. W trakcie przerw jest jedyna okazja, żeby się wmieszać w tłum z dziewczynami i móc przed nimi się pokazać. Przynajmniej z takiego założenia wychodziła większość chłopaków. Rzadko kiedy jednak słyszałem, czy też odczytywałem w myślach tych dziewcząt, by były zachwycone tym, co oni wyprawiali.
- Powinieneś się lepiej postarać! - drugi z grupy warknął na malca - A może twoja matka nie potrafi gotować?
Żal mi tego małego. Ale w żaden sposób nie jestem skłonny do interwencji. Agresja i testosteron, które wirują w tym kółku, zbyt łatwo mogłyby podziałać na moje instynkty. Poza tym sprawa nie zaszła aż tak daleko, żeby siać panikę. Ci piętnastolatkowie to tchórze, ograniczą się wyłącznie do krzyczenia i szarpania. Nigdy nie ośmieliliby się zrobić nic więcej. Nawet teraz starają się tę scenkę, jak najszybciej zakończyć, żeby nikt ich nie przyłapał.

Przekręcam nieznacznie głowę, słysząc czyjeś szybkie kroki, zmierzające w tę stronę. A raczej w ich stronę. Zapach cierpkich wiśni mieszany ze słodkim bzem przemyka pod moim nosem, na ułamek sekundy interesując zmysły i pragnienie. Ale szybko tłumię to, wbijając wzrok w kolejną stronicę książki. Nie mogę jednak nie słyszeć, kiedy dobiegają mnie kolejne głosy.
- Zostawcie go! - tym razem jest to głos damski, a raczej dziewczęcy
Aż podnoszę głowę z pewnym zainteresowaniem. Nie jest to żadna z nauczycielek. W swoim bordowym mundurku nie mogłaby też uchodzić za żaden inny autorytet, od razu rzuca się w oczy, że jest uczennicą. Jedną z setek uczennic tej szkoły, a jednak jedyną, która zareagowała czymś więcej niż jedynie wgapianiem się. Ciemnoczerwona marynarka mundurka wisi na niej gorzej, jak na wieszaku, tylko rękawy ma skrócone. Ciemne włosy nie sięgające nawet ramion roztrzepują się w kompletnym nieładzie, kiedy tak przekręca głowę od jednego do drugiego i kolejnego chłopaka. Chyba musi im rzucać mordercze spojrzenia. Wnioskuję przynajmniej z jej napiętej postawy i oburzonego tonu głosu.

- Oddaj mu to, Fitzpatrick. - wyrywa jednemu z dryblasów papierową torebkę ze śniadaniem i oddaje ją jedenastolatkowi - Jesteś wystarczająco gruby, a jeszcze chcesz się opychać? Niedługo w futrynie szkolnej się nie zmieścisz.
Dokoła wszyscy zaczynają chichotać. Nawet ja mimowolnie się uśmiecham dość złośliwym uśmieszkiem. Stwierdzenie, że ktoś się w szkolnej futrynie nie zmieści było mocno obraźliwe, jako że na raz sześć osób jednym rzędem mogło przez nią przejść. Tamuję chichot, kiedy docierają do mnie jej myśli o Fitzpatricku, Agresywny dziad! Z zaciekawieniem przyglądam się na chwilę rezolutnej dziewczynie. Wygląda na taką, która nie wahałaby się wdać w bójkę. Ślady zadrapań na szyi wyglądają, jakby się z kotem szarpała. Na miejscu kota bałbym się jej.

I z całą pewnością wiem, że chyba powinienem się jej bać, bo kiedy małemu jedenastolatkowi udaje się uciec, a ona się obraca, rzuca mordercze spojrzenie prosto na mnie. Nie czuję w sobie żadnej reakcji, bo bynajmniej nie jest ona stworzeniem, którego mógłbym się bać. Zwłaszcza będąc tak kruchą i wychudzoną. Bez wyrzutów sumienia - którego zresztą nie posiadam - opuszczam wzrok ponownie na kartki książki. Jest zdecydowanie bardziej interesująca niż to, co się tu dzieje. Cierpliwie czekam aż zapach dziewczyny owionie mnie na chwilę, by zniknąć, kiedy ona odbiegnie nieco dalej. Czekanie zostaje przerwane niespodziewaną wypowiedzią pod moim adresem:
- Ale z ciebie rycerz, Cullen.
Arogancki bufon, dociera do mnie jednocześnie jej myśl. Gwałtownie podnoszę głowę, całkowicie zaskoczony, że cokolwiek do mnie powiedziała. Na ułamek sekundy mój wzrok odnajduje jej twarz, lecz już na mnie nie patrzy, tylko idzie dalej. Nie odwracam za nią głowy, wracając spojrzeniem na książkę. Że znała moje nazwisko, imię zapewne też, nie dziwi mnie szczególnie. Cullenowie zawsze rzucają się w pewnym stopniu w oczy. Jesteśmy nie tylko odmienni fizycznie, aż nie można od nas oderwać wzroku, ale też wbrew rozwojowym zasadom prowadzącym większość nastolatków ani ja ani Rosalie nie przejawiamy ochoty do przebywania w większym gronie. Nasze własne nam wystarcza. Stanowimy więc niezwykle tajemniczy, intrygujący obiekt plotek i domysłów wśród innych.

- Co to za dziewczyna? - ledwie rozchylam usta wypowiadając pytanie
Kolejna wampirza zdolność, która akurat bywa przydatna. Możemy mówić do siebie bardzo szybko. Tak, że ludzie nawet nie zauważają poruszających się warg. Słyszymy się też z dużej odległości. W środowisku szkolnym to wręcz błogosławiony dar. A ja czuję właśnie zapach drugiego wampira, sunącego obłokiem lekkości w moją stronę. Rosalie, moja domniemana siostra siada na brzegu murka z gracją, od razu stapiając się z nim w idealną całość, jakby była majestatyczną rzeźbą przy fontannie.

- Genevive Leigh. - mówi obojętnym, chłodnym tonem - Jej ojciec jest właścicielem tej restauracji, do której Carlisle nas czasami zabiera. Dla niepoznaki.
- Posprzeczała się z kotem? - prycham cicho, jednocześnie wciąż śledząc wzrokiem kolejne linijki tekstu w książce - Jest cała odrapana.
U dziewczyn rzadko widać jakiekolwiek ślady otarć. Zwłaszcza będąc w tym wieku dbają, żeby wyglądać nieskalanie. Niektórym wychodzi to lepiej lub gorzej. I wszystkie załamują się, kiedy korytarzem przejdzie Rosalie.
- Ona jest wiecznie poobijana. - wyjmuje swój brulion i ołówek, zaczynając szkicować zamaszyście
Co chwilę mięśnie jej dłoni napinają się, gdy upomina samą siebie, że powinna zwolnić tempo. Normalni ludzie nie potrafili rysować z taką prędkością i precyzją, nawet ci najzdolniejsi malarze. Rosalie jest młodsza ode mnie i jeszcze nie wszystkie sztuczki w pełni opanowała, czasami musi się pilnować. Nawet częściej niż czasami.
- Ale mogłaby zacząć wymyślać lepsze wymówki. - Rosalie prycha
Sam dźwięk jej głosu przykuwa uwagę zagapionych chłopaków, a teraz perełki półśmiechu rozsypały się dokoła tak dźwięcznie, że połowa z nich zatrzymała się w miejscu, by móc z uwielbieniem wpatrywać się w blondynkę siedzącą obok mnie.
- Wymówki? - właściwie nie wiem, w jakim celu ciągnę ten temat
Na początku chciałem jedynie wiedzieć, kim jest obrończyni uciśnionych. Jej nazwisko nic mi nie mówiło, ale zazwyczaj jestem gorzej zorientowany towarzysko niż moja siostra. Prawdopodobnie opuściłbym temat, zapominając o nim na zawsze, gdyby nie ostatnie zdanie.

Czy wzbudziło jakąś ciekawość? Nie sądzę. Nie bywam ciekaw ludzi. Trzymam się od nich z daleka, dla swojego i ich bezpieczeństwa. Pytanie wymknęło się jednak spomiędzy moich ust automatycznie, zanim zdążyłem je powstrzymać. Rosalie nie wygląda na poruszoną. Wciąż szkicując, odpowiada beznamiętnie:
- Ile razy można wpaść w krzaki dzikich róż? Albo spaść ze schodów? Nawet największym niezdarom w historii nie zdarza się pięć razy w tym samym miesiącu przytrzasnąć sobie ręki drzwiami wyjściowymi.

Zmarszczyłem brwi, przerywając czytanie. Rzeczywiście takich niezdar nie spotykało się w tym stuleciu. Nie byłbym nawet pewien, czy można było mieć pecha aż do takiego stopnia, by ściągać właśnie na siebie ilość nieszczęść, którymi obdarowałaby się wzajemnie cała rodzina. Obracam nieznacznie głowę, by Rosalie nie domyśliła się na kogo spoglądam kątem oka. Wybawicielka jedenastolatka stoi z kilkoma innymi dziewczynami, rozmawiając o czymś gorliwie. Ale jej myśli nie idą tym samym torem, co temat rozmowy. Jeszcze tylko dwie lekcje. Dwie lekcje., w mojej głowie odbija się jej drżący głos myśli, Dzisiaj powinnam zdążyć. Na co ona chce zdążyć? Albo raczej przed czym? Do restauracji chodzimy dość regularnie, raz w miesiącu, jako na uroczystą kolację. Oczywiście żadnej kolacji nie jemy, zamawiamy tylko butelkę czerwonego wina, którego też nie wypijamy. Na to jednak nikt nie zwraca uwagi. Właściciel, jak podejrzewam ojciec dziewczyny, zawsze z szacunkiem i podziwem odnosi się do Carlisle'a. Wręcz nadmiernym.

Wiem jednak za dobrze z własnego doświadczenia, że to co się pozornie wydaje niekoniecznie musiało być prawdą. Nie gap się na nią, słyszę nagle jęknięcie w swojej głowie. Jasnozielone oczy dziewczyny skierowane są wprost na mnie, chociaż nie mam pojęcia, jakim sposobem domyśliła się, że to właśnie na nią zerkam. A może wcale się nie domyśliła. Nadstawiam uszu.
- Pewnie przygląda się Elizabeth. - niziutka blondynka u jej boku wskazuje wyciągnięciem brody w kierunku grupki dziewcząt stojących nieco dalej - Podobno ich rodzice się znają.
Nieznacznie zerkam w wyznaczonym kierunku. Wystarczy jedna milionowa sekundy, żebym dostrzegł cała sylwetkę i powiązał ją z nazwiskiem. Tę całą Elizabeth Sullivan znam tylko z tego, że jej ojciec pracuje z Carlislem w szpitalu. Na tym znajomość się kończy.
- Podobno oni się spotykają. - wtrąca kolejna dziewczyna - Elizabeth mówi, że on jest bardzo romantyczny.
Na pewno jest, westchnienie żalu rozpływa się w mojej głowie. Ale brunetka, której myśli podsłuchuję nawet się nie porusza. Już na mnie nie patrzy, tylko wlepia wzrok w posadzkę schodów, na których stoją.
- Nie lubię romantyków. - spomiędzy poobgryzanych ust brunetki wydobywa się twarde oświadczenie, zupełnie kontrastujące z usłyszanym przed chwilą Na pewno jest
- Żartujesz, Gene? - blondyneczka żacha z niedowierzaniem - Wyobraź sobie śliczny bukiet kwiatów, albo pudełko drogich czekoladek, albo...
- Susan, proszę cię. - dziewczyna intonuje niemal z wyższością - Kwiatki zwiędną, a od czekoladek zrobisz się gruba.

- To czego ty byś chciała? - urażona Susan krzyżuje ramiona
- Żeby był normalny. - mówi to tak kpiąco, że zamierzam przerwać podsłuchiwanie, bo rozmowa robi się zbyt infantylna
Zupełnie jednak nie pasujący do tonu jej wypowiedzi głos w jej myślach, który do mnie przesiąka jeszcze chwilowo, zaskakuje mnie. Wręcz zmraża. Gdy jednocześnie toczyła słowa na języku, w jej głowie formowała się inna, rozpaczliwa myśl. Słyszę ją bardzo wyraźnie. Żeby mnie uratował.

Nigdy w moim wampirzym życiu nie zdarzyło się, żebym w głowie odczuwał mętlik myśli. Potrafimy prowadzić kilka toków myślenia na raz. Teraz jestem całkowicie zbity z tropu, nie do końca wiedząc, czego się uchwycić. To, co padało z ust dziewczyny było zupełnie różne od tego, co wołały jej myśli. Ludzie często tak robią, że nie mówią pełnej prawdy o tym, co myślą. W jej wypadku wydaje się, że ukrywa wszystko, co jest o niej prawdziwe. Gra kogoś, kim nie jest i kto prowadzi inne życie. To nużące... Kolejny człowiek, który marnuje swoje życie i swój czas na to, by przejmować się tym, co sądzą inni ludzie. Zużywa energię na maskowanie się i podobanie innym ludziom, chociaż mogłaby w tym czasie zająć się czymś bardziej pożytecznym. Jak zrobienie porządku ze swoimi myślami!

- A twierdzisz, że Edward Cullen jest nienormalny? - druga z dziewczyn piszczy swoim wysokim sopranem, który aż drażni mi uszy
Jeśli do tej pory nie miałem pełnej pewności, czy aby na pewno mowa o mnie, to właśnie ją zyskałem. Kiedy słyszę swoje nazwisko w rozmowach innych osób, przestaję słuchać, bo wszystkich domniemanych plotek mam powyżej uszu. Czekam jednak chwilę, bo ciekawi mnie co Panna Z Maską odpowie.
- Cóż... - jej głos nie wydaje się być zmieszany, raczej wymowny i znaczący - Jest w nim coś dziwnego. Tajemniczego. Uważam, że jest anormalny.
Anormalny? W tej chwili waham się, które z nas dwojga jest anormalne.
- Jaki anormalny? - Susan się burzy - On jest cudowny! Najprzystojniejszy pod słońcem.
- Kiedy ty w tym mieście ostatnio słońce widziałaś?
- Nieistotne. Pod słońcem czy pod chmurami, Edward Cullen z pewnością jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znam. - blondynka wzdycha głęboko, a mnie się wywraca treść żołądka od mdłości
To znaczy wywracałaby się, gdyby tam była.

- Chryste... - brunetka przewraca oczami ostentacyjnie
To widok tak zabawny, że ledwo powstrzymuję chichot. Rosalie też często przewraca oczami, ale robi to w zupełnie inny sposób. Ta dziewczyna jednocześnie marszczy nos i krzywi lewy kącik ust. Przypomina mi leniwego kota, który patrzy na wszystkich z góry i wzdycha nad ich niekompetencją.

~ * ~

~ * ~

Przyłapuję się na tym, że mój wzrok skanuje błyskawicznie cały lokal. Tego wieczoru jest tu sporo gości, ale o to przecież chodzi. Żeby jak najwięcej osób zobaczyło, że jadamy w restauracji. Wiemy, że nie będą zwracali uwagi na to, co jemy. Po prostu skłonią się uprzejmie ci, którzy znają nas osobiście, a potem będą opowiadać, jak to spotkali doktora Cullena z rodziną w restauracji. Odsuwam krzesło dla Rosalie, za którą już zdążyło się obejrzeć trzech mężczyzn, w tym jeden świeżo po ślubie. Tych nienawidzi najbardziej, ale nie trudno ją zrozumieć po tym, co ją spotkało. Siadamy z lekkimi półuśmiechami na twarzy, które mają się wydać przyjaznym powitaniem dla naszych znajomych.

- Taki tu dzisiaj ruch, a tylko jedna kelnerka. - Esme kręci głową
Ale nie jest zdenerwowana. Nam się nigdzie nie spieszy, głodni nie jesteśmy. Tego ranka byliśmy w lasach Kerry w pobliżu Pierścienia Kerry i każde z nas się zdrowo najadło. A ile przy tym było zabawy! W pewnym momencie Esme i Rosalie skierowały się na tego samego jelenia, w efekcie czego omal nie zderzyły się ze sobą. A jeleń uciekł. Do czasu, bo w końcu go dopadły.
- Mogliśmy iść do innej restauracji. - Rosalie zadziera nieco nos
- Nie przesadzaj. - przesuwam wzrok na kelnerkę, która pospiesznie notuje zamówienia od stolika przy oknie
Moją uwagę przykuwa ciche skrzypnięcie drzwi zaplecza. W powietrzu pojawia się znajomy już zapach wiśni i bzu, a moje oczy kierują się w jej stronę. Wciśnięta w czarną sukienkę kelnerki z białym fartuszkiem z falbaną zawiązanym w pasie. Włosy ma wciąż nieskładnie roztrzepane, ona ich chyba nigdy nie czesze. Idzie prosto w naszym kierunku, wygrzebując z kieszeni fartucha wymięte kartki i naostrzony ołówek.
- Dobry wieczór. Co mogę państwu podać? - mówi mechanicznie, jakby od niechcenia, wlepiając wzrok w kartki
Wygląda zabawnie w tym swoim zagubieniu i koncentracji na głupiej pustej kartce papieru. Szybciej nooo!, ponagla nas w myślach, Zanim zapuszczę korzenie. Wciąż jednak nie podnosi wzroku znad kartki. Chyba nie lubi być kelnerką. Albo nie lubi ludzi.

- Cześć Genevive. - patrzę wprost na nią i uśmiecham się
Wszyscy przy stole momentalnie zamierają. Chociaż bardziej niż Carlisle i Esme spięta wydaje się być Rosalie. Słyszę jej cichy pomruk dezaprobaty. Esme krąży spojrzeniem pomiędzy mną a dziewczyną, Edwardzie? Nieznacznie tylko zwracam się ku niej i mrugam porozumiewawczo, szybko wracając spojrzeniem na brunetkę. Brunetkę, którą wprawiłem chyba właśnie w stan przedzawałowy. Jej serce zastygło na chwilę, co często się zdarza, kiedy kobiety słyszą mój głos. A teraz bije jak oszalałe. Jasnozielone oczy pojaśniałe od szoku wpatrują się we mnie z niedowierzaniem.

Otrząsa się nagle, wzdrygając całym ciałem i odwraca spojrzenie od moich oczu.
- Gene. - podkreśla stanowczo, Boże, czemuś mnie pokarał tak idiotycznym imieniem?
- Genevive to ładne imię. - uśmiecham się bezczelnie, rozbawiony jej myślami
- Wcale nie. - zgrzyta zębami - Mogę coś podać? - rzuca mi gniewne spojrzenie, a potem szybko przesuwa je na Carlisle'a, Co za bezczelny typ!
- Na razie poprosimy o wino. - Carlisle uśmiecha się łagodnie - Czerwone.
- Całą butelkę? - pyta dziwnie zimno, wręcz za zimno nawet jeśli jest zirytowana
- Poprosimy. Jakiś dobry rocznik.
Przyglądam się, jak szybko bazgrze po kartce dwa krótkie zgrabne słowa. Jej ręce drżą nieznacznie. Wydaje się być zdenerwowana, więc nie powstrzymuję się, by ponownie wniknąć w jej myśli. Oby nie wrócił, oby nie wrócił., powtarza niczym mantrę. Ostre przekleństwo, jakim syknęła w swoich myślach przebija się przez moją głowę, kiedy zza drzwi zaplecza słychać nieprzyjemne warknięcie:
- Genevive!
Dziewczyna zastyga momentalnie, napinając całe ciało. Palcami niemal rozrywa kartkę na strzępy, próbując powstrzymać drżenie. Słyszę, jak jej serce łomocze coraz głośniej, ale w rytmie panicznym. Wzrok błyskawicznie wychwytuje pierwszy napór na drzwi zaplecza, które po chwili się otwierają a zza nich wychodzi ciemnowłosy mężczyzna. Postawny niczym niedźwiedź, ale porusza się o wiele bardziej elegancko. Chociaż mam wrażenie, że z każdym jego krokiem, Gene jakby podskakuje w miejscu.

- Co tu robisz? - nie krzyczy na nią, ale mówi tak ostrym tonem, że jest gorzej od krzyku
Mała szmata, wychwytuję jego myśli i ledwo powstrzymuję szarpnięcie mojego ciała, które chce mnie poderwać do góry i strzelić w pysk temu drabowi. Inni ludzie nie słyszą tego warku z jego ust, bo kieruje się cicho tylko do niej, ale przy moim wyostrzonym słuchu nie mam problemu, żeby wychwycić każde słowo. I coś jeszcze. Ostry zapach alkoholu rzucił mi się momentalnie w nozdrza. Facet nie jest pijany, ale wstawiony, przy czym świetnie udaje trzeźwego.
- Pracuję. - odpowiada cichutko, starając się niejasno uśmiechnąć, żebyśmy się pewnie niczego nie domyślili - Agnes się rozchorowała, więc ją zastępuję. Taki tu dzisiaj ruch. Właśnie obsługuję doktora Cullena z rodziną.
Podkreśla nasze nazwisko, jakby było wybawieniem z opresji i usprawiedliwieniem na wszystko. Aczkolwiek nie widzę powodu, dla którego miałaby się przed czymkolwiek usprawiedliwiać. Ten wykręt jednak podziałał.

Grizzly wyprostowuje się i obraca w naszą stronę. Wyszczerza swoje zęby w rubasznym uśmiechu, a ja się hamuję, żeby nie warknąć na niego. Cała moja rodzina zachowuje jednak spokój i udaje, jakby niczego nie zauważyli. Cóż, oni nie potrafią czytać w myślach, ale sam fakt, jakim tonem zwracał się do niej wołał o przyłożenie temu zwalistemu sadlakowi.
- Doktor Cullen. - jego głos przed chwilą charczący teraz jest w pełni ogładzony, ani znaku w nim ilości procentów, które wyczuwam z zapachu - To zaszczyt mieć takich gości w naszej restauracji. Zostaniecie państwo oczywiście wybornie obsłużeni.

- Dziękujemy. Ta młoda dama spisuje się świetnie. - Carlisle łagodnie oznajmia
Dobrze wie, że ratuje w ten sposób dziewczynę przed gniewem, jaki z niewiadomych powodów furczy w facecie. Ten łypie na nią kątem oka i znów wlepia obłudne ślepia w Carlisle'a.
- Taaak, Genevive to takie dobre dziecko, pomaga mi, kiedy tylko może.
Kiedy tylko mogę utrzymać się na nogach, złośliwy ton myśli Gene przebija się do mnie, podburzając rosnącą we mnie złość.
- Cóż państwo zamówili?
- Wino. - dziewczyna mamrocze - Czerwone.
- Polecam Chateau Lafitte rocznik 1894. - bestia głosi tonem znawcy - Doskonały!
O ile jeszcze go nie wychlałeś, dobiega do mojej głowy.
- Bardzo chętnie. - Carlisle kiwa głową
- Świetnie. Genevive, przynieść z piwniczki Chateau. - jego machnięcie ręką przypominało opędzanie się od muchy
Mój wzrok ląduje na jego ramionach i rękach. Są napompowane i napięte, jakby jedyną funkcją ich mięśni było jedynie zaciskanie się i rozluźnianie. Na przykład na czyimś gardle... Ta myśl bynajmniej mnie nie uspokaja, a jedynie przewija przez moją głowę wizje wszystkich makabrycznych rzeczy, jakie mógłbym mu zrobić. Wyrwać ramiona ze stawów i wepchnąć mu do gardła ...

Od samego początku Carlisle uczy nas, żeby nie ingerować za bardzo w życie ludzi. Udawać zainteresowanie, ale nie wnikać zbyt głęboko. Mogłoby się to wiązać z ryzykiem, że za bardzo się do kogoś zbliżymy, a wówczas instynkty mogą ponieść. Dlatego zawsze trzymam się z dala od ludzi. Od tej dziewczyny też powinienem się trzymać z dala. Co dziwne, kiedy sobie nad tym myślę, że ona wcale mnie nie interesuje. Jedynie to, co się z nią dzieje i myśl, że jest krzywdzona. Prawdopodobnie, gdyby nie ten mroczny, bestialski aspekt jej egzystencji, który tak skrzętnie ukrywa przed światem, nie skupiłbym na niej swojej uwagi nigdy. Wiem, że rozsądnie byłoby teraz zignorować swój słuch i zdolność czytania w myślach tej małej, skupić się na rodzinnej kolacji. Ułatwiłoby to moją własną egzystencję i nie narazi życia Genevive. Chociaż spierałbym się z tym, kto w tym momencie bardziej nastręcza na jej życie, czy najdoskonalszy drapieżnik świata w mojej postaci czy rodzony ojciec we wcieleniu skurczybyka?

Zaczynam bawić się serwetką, położoną na stoliku przede mną, jednocześnie nasłuchując tego, co rozgrywa się za drzwiami zaplecza. Słyszę skrzypnięcie innych drzwi i kroki w dół, musi schodzić właśnie do piwniczki po wino. A za nią dudnią kroki jej ojca, zatrzymują się w połowie stopni.
- Jak ty w ogóle wyglądasz mała szmato? - charczący głos dobiega moich uszu, a wszystkie moje mięśnie napinają się momentalnie - Nigdy więcej się tak nie ubieraj! Szmacisz się, jak twoja matka. I nie bądź taka bezczelna.
- To strój kelnerki. - słyszę drżący ton Gene, która stara się brzmieć cichutko i posłusznie
- Nie mądrz się!
Jęk bólu i jakby chrzęst kości gwałtownym impulsem wołają mnie, żebym natychmiast tam wpadł i stoczył to opasłe cielsko ze schodów piwniczki, a potem jeszcze skręcił mu kark, gdyby schodom się nie udało.
- Puść - głuchy jęk jest ledwo słyszalny nawet dla mnie, gdybym nie był na niej tak skoncentrowany z pewnością bym tego nie usłyszał
Serwetka w mojej ręce jest zmięta i niemal scalona na stałe w krzywą kulkę materiału, druga dłoń prawie wyrywa kawałek stołu z wściekłości. Jeśli szybko bym przemknął tam, popchnął faceta niezauważalnie i wrócił, nikt nigdy by się nie domyślił. Uznaliby to za wypadek. Lub winą obarczyli Genevive... Wczepiam palce jeszcze mocniej w drewno.

- Edwardzie. - Esme delikatnie kładzie dłoń na mojej
- Tak, wiem. - warczę nieprzyjemnie, chociaż ona akurat nie jest nic winna, chce mnie jedynie uspokoić - Ale jak mam siedzieć spokojnie, kiedy ten spasiony szczur... - na usta cisną mi się o wiele bardziej soczyste określenia - Zgniótłbym go, jak karalucha.
- Nie jesteśmy instytucją pokojowo charytatywną. - Rosalie mruży swoje oczy
Dla niej zawsze najwygodniej jest, gdy pozostajemy w swoim własnym gronie, kiedy jesteśmy w domu. Może być wtedy w pełni sobą i nie musi znosić obecności ludzi. Przestała ich szanować jeszcze za swojego życia śmiertelniczki, teraz pogłębia w sobie tę zazdrość i nienawiść bardziej. Jednak wiem w jaką strunę uderzyć, żeby nawet w Rosalie drgnęło sumienie.
- Wiesz, że on może jej robić dużo gorsze rzeczy. - wbijam w nią wymowne spojrzenie
Na reakcję nie trzeba długo czekać. Jej ciało samo się napina, a palce wczepiają się w stół. Teraz jest nas dwoje chętnych, żeby boleśnie skrzywdzić pijanego niedźwiedzia z czeluści piekieł. Właściwie, gdybyśmy to dobrze rozplanowali, mogłoby nam ujść na sucho i nie zostałoby najmniejszych śladów.
- Nie przy świadkach. - Carlisle mówi spokojnie, przesuwając wzrok ze mnie na Rosalie
Powiem szczerze, że spodziewałbym się z jego strony nieco surowszej reakcji, ale możliwe, że na niego też podziałało to wszystko. Z nas wszystkich, on najbardziej jest empatyczny i skłonny do pomocy ludziom, ale też najbardziej zdystansowany. Jego słowa odbieram jednak jako pewnego rodzaju pozwolenie, gdyby kiedyś w ciemnej uliczce dopadł mnie atak wściekłości, a niejaki Aaron Leigh się akurat tam znajdował.

Drzwi po raz kolejny tego wieczoru się uchylają, a szybkimi drobnymi krokami podchodzi do nas Gene. Właściwie to podbiega, jakby przed kimś uciekała. Wszyscy wiemy przed kim. Ściska ciemnozieloną butelkę w dłoniach, bojąc się ją upuścić. Nie ma wątpliwości, że wtedy wydałaby na siebie wręcz wyrok.
- Pro... - zatrzymuje się przy naszym stoliku - Och, przepraszam! - wzdycha rozpaczliwie, Ale ze mnie idiotka! - Zaraz przyniosę kieliszki. - Jak mogłam zapomnieć o kieliszkach? Mieli pić z butelki? Idiotka! Kretynka!
- Spokojnie. - mówię ciepło, a przynajmniej próbuję zaintonować głos na cieplejszy niż mam zwykle, choć nie wiadomo jak zimny i niemiły a wciąż działałby na ludzkie zmysły kusząco
- Mhm. - kiwnęła głową, prawdopodobnie nawet nie zwróciła uwagi na to, co powiedziałem

Ale ja zwracam szczególną uwagę, gdy wraca do nas z czterema czyściutkimi jak kryształ kieliszkami. Trzyma je przed sobą delikatnie, a dłonie jej drżą. Na bladej, poszarzałej ze strachu skórze widnieją lekko ciemniejące czerwone ślady czyichś dużych palców. Skupiają się głównie wokół nadgarstków, jakby ktoś chciał je wykręcić. Agresja znów gwałtowną falą przepływa przeze mnie, lecz zachowuję pełen stoicyzm. Gdybym zareagował w tej chwili inaczej, przestraszyłbym ją samą. Nie mogę się jednak powstrzymać, by nie wpatrywać się w jej ręce. Przyglądam się, jak ostrożnie stawia kieliszki na stole, przesuwając je kolejno każdemu z nas. A smukłe palce drżą przy każdym ruchu. Poprawia rękawy czarnej sukienki, te jednak złośliwie nie chcą dać się naciągnąć na nadgarstki. Zabiera się więc, jakby nigdy nic, do otwierania butelki, chociaż i ta o mało nie wypada jej z rąk. Jestem pewien, że zaraz ją upuści, ale zaskakuje mnie w pełni i kilkoma sprawnymi ruchami korkociągu, otwiera butelkę, uwalniając z niej aromat wina. Stawia butelkę przed Carlislem, wciskając dłonie w kieszenie fartucha.

Czy ja kiedykolwiek będę wyglądała normalnie?, dostrzegam, że jej spojrzenie ukradkiem ląduje na Rosalie, A tak pięknie to z pewnością nigdy! Rzeczywiście, gdybym rzucił na nią przelotne spojrzenie, nie wydałaby mi się piękna fizycznie. Nawet nie atrakcyjna. Jest niezbyt wysoka, zmizerniała, jakby niewiele jadała. Jej skóra wydaje się być blada, wręcz szara i nieprzyjemne w dotyku. Chociaż nigdy jej nie dotykałem... Włosy ma ścięte nierówno, z tyłu krócej, z przodu dłuższe kosmyki, co jest dziwaczne i awangardowe nawet dla tej epoki dwudziestego wieku. Sięgają jej ledwie poniżej policzków, przy czym są roztrzepane i nierozczesane. Mają tak ciemny kolor, że przy nich jej skóra wydaje się jeszcze bardziej zaniedbana i chora. Jasnozielone oczy momentami wydają się być przeźroczyste, powieki ma zawsze lekko spuchnięte. Albo od braku snu albo od płaczu. Jakkolwiek jest to okrutne i nieeleganckie, ale doprawdy trudno mi o niej pomyśleć jako o równie pięknej, co Rosalie.

- Podać coś jeszcze? - pyta z wahaniem
Mam wrażenie, że chce jak najdłużej stać przy naszym stoliku, jakby chwytała się mojej rodziny, jako azylu. To dość groteskowe, jeśli spojrzy się na to z mojej perspektywy. Istota ludzka czuje się bezpieczna w towarzystwie czwórki wampirów. Jednak nasz poziom bestialstwa jest na innej płaszczyźnie niż to, jakie przejawia jej ojciec, trudno te dwa rodzaje niebezpieczeństwa porównywać.
- Nie, dziękujemy. - Carlisle uśmiecha się łagodnie
- Wy nigdy nie zamawiacie jedzenia. - jej głos drga złośliwą irytacją, ale szybko cichnie
Zorientowała się, że powiedziała to na głos. Naprawdę palnęłam to na głos?, spogląda na nas niemal przerażona. Cóż, wypominanie wampirom, że nie jedzą jest chyba nietaktem. Ale szczerze powiedziawszy... mnie to bawi! Patrzy na nas w obawie, że nas uraziła a może nawet rozwścieczyła i za chwilę to z niej zrobimy sobie kolację, zamiast zamawiać dania z menu. Alarmujące jest, że ktoś jednak zauważył nasz dziwny brak apetytu.
- Przepraszam. - mamrocze zakłopotana
Jej ciało delikatnie napina się, szykuje się do obrotu i odejścia. Żeby na zapleczu znów zmagać się z pijanym ojcem.

Nie zastanawiam się nad niczym, ani nie myślę o dezaprobacie jaka może przemknąć przez głowy członków mojej rodziny. Po prostu zwracam się do niej z irracjonalną - z punktu widzenia osób postronnych - niespodziewaną propozycją:
- Może usiądziesz z nami, Genevive?
Edward?!, trzykrotnie oburzone myśli mojej rodziny docierają do mnie, ale rzecz jasna je ignoruję.

Dziewczyna tępo na mnie patrzy, przypominając swoją miną rybę wyjętą z wody i łapiącą niedobre powietrze. Przynajmniej koncentruje na mnie swój wzrok, bo do tej pory po kilku sekundach uciekała. Jasnozielone tęczówki błyszczą przerażeniem i niedowierzaniem, uwięzione w moim spojrzeniu. A zaskakująco dziewczęco miękkie myśli kołyszące się w jej głowie po sznureczku spływają do mnie. I szokują mnie. Czuję się całkowicie obezwładniony tym, że nie są myślami przerażenia i paniki, ale ciepłego zachwytu... mną...

Edward, nie sądziłem, że ktoś tak niepewnie może wymawiać moje własne imię. Jak można mieć tak niesamowicie ciepłe, a jednocześnie przerażające oczy? Chwyć się dziewczyno tego ostatniego epitetu! Przerażające, tak, takie najbardziej. Czy on sobie ze mnie żartuje? Nie zauważyłam, kiedy stałam się zabaweczką i pośmiewiskiem., niepewny ton zaczyna drżeć irytacją, I to on? Właśnie on? Mój Edward... Jej Edward?! Coś we mnie nagle uderza, bardzo mocno, jak grzmot z nieba. A może i z piekła, które powinno mnie pochłonąć i nękać aż do Sądu Ostatecznego. Ona naprawdę czuje się przy tym stole bezpiecznie, bo czuje się bezpieczna przy mnie. Nie z tego powodu, dla którego wszystkie inne dziewczyny przyglądają się mi intensywnie. Trzymam się zawsze z daleka, nie wnikam w cudze życie, można by mnie określić ostoją spokoju. Cóż, przynajmniej z pozoru, bo obecnie gotuje się we mnie furia i niewiele brakowało jeszcze przed chwilą, żebym się rzucił na jej ojca. A może stwarzam wrażenie, jakbym potrafił wszystko znieść i był nad wyraz silny? Ona właśnie szuka sobie kogoś, kto mógłby ją ochronić, chociaż nigdy na głos nie wyrazi tej prośby. Woli zgrywać twardą, niezniszczalną.

- Nie chciałem cię urazić. - mówię spokojnie, nie odrywając od niej wzroku i nie pozwalając jej uciec spojrzeniem ode mnie - Nie myśl, że się naśmiewam.
- Wcale tak nie pomyślałam. - dostrzegam, że wyjmuje dłonie z kieszeni, ale próbuje je ze sobą spleść tak, by zakryć nadgarstki
- Pomyślałaś. - uśmiecham się przekornie
- Od kiedy to czytasz w myślach, Cullen... znaczy, tego... Edward.
Nie mogę powstrzymać śmiechu całkowitego rozbawienia, który ją samą wyraźnie dezorientuje.
- Usiądziesz? - ignoruję jej pytanie, wskazując na krzesło przy końcu stołu
- Nie mogę. - wzdycha z rezygnacją, chyba naprawdę żałuje, że nie może z nami usiąść - Mam pracę. Dużo dzisiaj ludzi. Zresztą... - spogląda z zakłopotaniem na Carlisle'a i Esme, na Rosalie wręcz boi się popatrzeć - To rodzinna kolacja. Nie chcę przeszkadzać.
- Ależ skąd! - Esme wtrąca aż nadto entuzjastycznie - Przyjaciele Edwarda są prawie, jak rodzina.

Gene krzywi się jednak niechętnie, po czym przesuwa wzrok ponownie na mnie. Mierzy mnie praktycznie całego, od góry do dołu i z powrotem.
- Nie jesteśmy przyjaciółmi. - oświadcza chłodno, ale jakby z rozżaleniem
Nawet nie podejrzewałam, że on wie, jak mam na imię, potrząsa do siebie głową niedowierzająco. Właściwie niewiele się myli. Do zeszłego tygodnia nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Od czasu do czasu migała mi przed oczami, jak większość dziewcząt z sąsiadującej szkoły. Nic więcej.
- To prawda. - przytakuję dość poważnie - Sądzisz, że można to zmienić, Genevive? - oczywiście osobiście nie uznaję takiej opcji, przyjaźń z człowiekiem jest zbyt ryzykowna dla obu stron
- Gene! - wzdycha dramatycznie - I sądzę, że muszę wracać do pracy, Edwardzie. Życzę smacznego. Znaczy dobrego smakowania wina. - obraca się na pięcie i zaczyna odchodzić
- Do zobaczenia Genevive. - z rozbawieniem wołam za nią, tylko nieznacznie podnosząc ton głosu
- Gene! - nie odwraca się, jedynie ze złością załamuje ręce
Co zabawniejsze, nie do końca złości się na mnie, chociaż z pełną premedytacją nieustannie zwracam się do niej pełnym imieniem. Ona wciąż bardziej irytuje się jego samym brzmieniem, Przechrzczę się!

~ * ~


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Athaya dnia Nie 16:23, 17 Sty 2010, w całości zmieniany 11 razy
Zobacz profil autora
Viv
Dobry wampir



Dołączył: 27 Sie 2009
Posty: 1120
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 103 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z 44 wysp

PostWysłany: Czw 13:44, 14 Sty 2010 Powrót do góry

Nawet fajne , coś innego .
To jest tłumaczenie , bo nie jest zaznaczone ?
Gene pachnie wiśniami , zaraz mi się kojarzy z truskawkową Bellą .
Jeśli chodzi o te zadrapania to ona nie jest niezdarą jak Bella , tylko ojciec ją bije tak ?
Pomysł fajny , też się kiedyś zastanawiałam czemu Edward przez sto lat nikogo nie pokochał i czekał dopiero na pannę Swan.
Ciekawie się zapowiada , co prawda piszesz że będzie tylko pięć rozdziałów, więc akcja szybko poleci , ale może to i lepiej .
Pozdrawiam

Edit
"Opowiadanie napisała Polka . "
Tego zdania wcześniej nie było dlatego się pytałam czy to tłumaczenie .
Dzięki Elaine za odpowiedz , Było tylko napisane ,że to dzieło Niuni , ale że ja jej nie znam więc się zapytałam .


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Viv dnia Sob 16:43, 16 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
behappy
Wilkołak



Dołączył: 25 Lis 2009
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 16:13, 14 Sty 2010 Powrót do góry

Bardzo fajnie się zaczyna choć trochę martwię się, że jest tylko 5 rozdziałów.

Niedawno myślałam, że może jak będę miała czas to coś napiszę (nie jestem zbyt dobra w tym, ale warto zawsze spróbować) i myślałam nad tematem jak to było "przed" Bellą.

Fabuła dość ciekawa, dziewczyna dręczona przez ojca i Edward (tak myślę) ją wybawi z tego bagna.

czekam na następne rozdziały
B Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elaine.
Zły wampir



Dołączył: 08 Gru 2009
Posty: 268
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 29 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Rivendell

PostWysłany: Sob 11:36, 16 Sty 2010 Powrót do góry

Jupi. Jupi. Jupi. Wstawiłyście to tutaj. Jej, ależ zaskoczenie. Zawsze zastanawiałam się dlaczego Niunia nie umieści tego opowiadania na jakimś bardziej popularnym forum. Miałam nawet ją kiedyś o to zapytac ale jeżeli już jest to ssszzzuper. Mam nadzieję, że to opo zostanie tutaj docenione bo jest naprawde świetne i będzie miało dużo czytelników.
Mogę odpowiedziec na pytania dziewczyn? Mogę? Mam nadzieje, że się nie obrazicie ;]. To tak behappy, to jest dopiero pierwsza częśc sagi. A raczej długi, długi prolog. Dalej jest jeszcze lepiej. I według mnie akcja nie poleci za szybko jest idealnie dopracowana. Powstało już sporo części. I Viviaan to cudo nie jest tłumaczeniem, to praca genialnej Niunii. Z resztą Ath wszystko napisała w swym pierwszym poście wystarczy doczytac ;P.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Elaine. dnia Sob 11:40, 16 Sty 2010, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Sob 17:21, 16 Sty 2010 Powrót do góry

Powinnam była wstawić opowiadanie tak samo jak to zrobiła to jego autorka, ale niestety to forum ma zablokowaną możliwość dodawania postów pod postem jak i ograniczoną ilość tekstu jak na jeden post Rolling Eyes Więc nie wyszło jak trzeba, ale już daję ostatnie trzy rozdziały. Mam nadzieję, że się zmieszczą ;]
Elaine ja cię nie kojarzę z Komnaty chyba, że zamiast się udzielać to siedzisz cichutko jak mysz pod miotłą Cool Koniecznie musisz to zmienić! Nie pożałujesz! Nie wiem jak niunia, ale ja się nie gniewam, że odpowiedziałaś na pytania.
I ostatnie trzy części. Jeśli wam się spodoba to tylko powiedzcie, a wrzucę następne trzy opowiadania z tej serii
Twisted Evil


~ * ~

- To nic. - wychwytuję jej głos już bezbłędnie i automatycznie, chociaż stoi jakieś sto lub dwieście metrów ode mnie - Zleciałam po schodkach do piwniczki, jak szłam po wino dla klientów. - opowiada koleżankom o siniakach na rękach
A jej domniemane koleżanki, z przeproszeniem ślepe idiotki, wierzą jej i śmieją się z jej niezdarności, chociaż ślady na nadgarstkach ewidentnie przypominają odciski czyiś palców. Znów wzbiera we mnie złość, kiedy pomyślę o tym pijanym monstrum, które odstawiło wczoraj szopkę w restauracji.
- Ty się kiedyś zabijesz. - śmieje się jedna z jej koleżaneczek
Nie., gorzkie sapnięcie myśli kołysze w mojej głowie, To on mnie kiedyś zabije. Jednak do otaczających ją dziewczyn uśmiecha się niby z rozbawieniem nad własną niezdarnością. W tym momencie największą ochotę mam podejść do niej i mocno nią potrząsnąć. Dlaczego nie woła o pomoc, kiedy może? W obliczu potwora, którego inni ludzie są w stanie okiełznać i ukarać za to, co jej robi. Zdaje się za to sięgać w stronę potwora, jakim jestem ja, z jakim nie byłby w stanie sobie poradzić nikt. To irracjonalne! Masochistyczne!

Marszczę brwi, wbijając w nią wściekłe spojrzenie. Dziewczyno, skoro to twoje przyjaciółki, powiedz którejś z nich. Powiedz nauczycielom. Powiedz choćby lekarzowi. Albo lepiej nie, bo jeszcze przyszłoby jej do głowy rozmawiać z Carlislem.

Mojego poirytowania upartą masochistyczną dziewczyną nie zmniejsza nawet rozmowa, jaką zaczynają toczyć jej koleżanki.
- Gene. - blondynka szarpie ją za rękaw - Edward Cullen gapi się na ciebie!
- O. Mój. Boże. - druga otwiera usta ze zdumienia - Rzeczywiście. Gene, dlaczego Edward się na ciebie gapi? - rozgląda się dokoła, jakby szukała innego obiektu, w który mogę się wpatrywać - Elizabeth nigdzie tu nie ma. Musi patrzeć na ciebie!
- Nie sądzę. - burczy Gene, rzucając niechętne spojrzenie w moją stronę, ale szybko opuszcza wzrok w ziemię
- Ależ tak! - Susan nie odpuszcza - Nie wiedziałam, że w ogóle znasz się z Cullenami.
- Nie wiem, czy się znam. - dziewczyna wzrusza ramionami - Byli wczoraj w restauracji i ich obsługiwałam. - usilnie wpatruje się w ziemię, wypowiadając następne zdanie drżącym głosem - On wiedział, jak się nazywam.
- O. Mój. Boże! - obydwie psiapsiółki na raz piszczą
- Nazywał mnie Genevive - wzdryga się z obrzydzeniem - Jak ja nienawidzę tego imienia! Brrr!
- Zemdlałabym, gdyby Edward Cullen zwrócił się do mnie po imieniu. - drobna blondyneczka wzdycha z rozmarzeniem - Musi mieć piękny głos... a twoje imię brzmiące w jego ustach...

Jak delikatne dźwięki dzwonków poruszanych chłodnym wiatrem, w myślach kończy za nie, ale na głos tylko prycha obojętnie. Zaczynam mieć tego powoli dość. Jej bezsensownego trwania w stanie zawieszenia. Czy ona czeka aż ktoś nią potrząśnie? W jej wypadku może być to zabójcze trzaśnięcie jej ciałem o ścianę w wykonaniu jej ojca. Jako wampir powinienem pewnie wykształcić w sobie spore pokłady cierpliwości na całą wieczność, ale niestety moja cierpliwość ma dość krótkie granice, a ona je właśnie przekracza.

Z pełną premedytacją ruszam więc z miejsca. Bardzo ostrożnym i powolnym krokiem, nie spuszczając wzroku z postaci niewyspanej szatynki. Czekam aż podniesie spojrzenie na mnie i będę mógł je uwięzić w swoich oczach, żeby nigdzie nie uciekła. Wiem, jak działają moje oczy na ofiarę.
- O. Mój. Boże! - dwie dziewczyny ponownie ekstatycznie, a sopranowy wydźwięk ich głosów zaczyna działać mi na nerwy - Gene, on tu idzie!
Widzę, że idzie..., jasnozielone tęczówki z obawą podnoszą wzrok na mnie i momentalnie mam je w swoim magnetycznym więzieniu. Źrenice to rozszerzają się, to znów zwężają, kiedy próbuje z całych sił uciec gdzieś spojrzeniem, ale nie może go oderwać od moich oczu. Minie mnie. Na pewno mnie ominie., naiwnie się łudzi, nie mogąc pojąć, że naprawdę mogę iść z czystej nieprzymuszonej woli w jej kierunku, Błagam, omiń mnie!

Co jest doprawdy zaskakujące, bo z reguły kobiety modlą się, żebym ich właśnie nie ominął.

Powoli, stopień po stopniu, wchodzę po schodkach, na których szczycie stoją one trzy. I wciąż umyślnie nie odrywam wzroku od twarzy Genevive, bo jestem pewien, że błyskawicznie by to wykorzystała, uciekła spojrzeniem a potem i całym ciałem.
- Cześć, Genevive. - zatrzymuję się o krok przed nią, stając bezczelnie pomiędzy jej koleżankami, lecz nie zwracając na nie najmniejszej uwagi
- Gene. - odruchowo mnie poprawia - Cześć.
- Genevive brzmi ładniej. - upieram się
Lubię staroświeckie imiona i lubię ich pełny wydźwięk. Moda na krótkie i proste, czy na upraszczanie tych pięknych mnie nie bawi. Raczej nudzi. Wokół teraz roi się od samych Kate, Lucy czy Liz. A o ile ciekawiej, barwniej brzmiałoby Kathleen, Lucille, pełne Elizabeth. Nie, zdecydowanie wolę Genevive niż nieznaczące nic Gene.
- Wcale nie. - widać, że ona jest równie upartym stworzeniem, prawie tupie nogą
- Owszem. - kąciki moich ust drgają w uśmiechu, czy raczej uśmieszku rozbawienia, gdy czuję jak jej krew burzy się irytacją z tak błahego, zabawnego powodu
Nie zwracam uwagi na to, że stojące po obu moich stronach jej przyjaciółeczki wpatrują się we mnie z otwartymi ustami, co jakiś czas przesuwając niedowierzający wzrok na ich koleżankę, którą postanowiłem (w jej własnym mniemaniu) zadręczyć i skompromitować.
- Dlaczego mnie dręczysz? - mamrocze rozpaczliwie, całkowicie zdezorientowana tym, że nie może oderwać ode mnie spojrzenia
- Ja cię dręczę? - unoszę brwi - Sądziłem, że masz na głowie większe problemy niż moja skromna osoba. Dużo bardziej... dręczące potwory. - nieznacznie przesuwam wzrok na jej nadgarstki, na które momentalnie naciąga przydługie rękawy marynarki

Chociaż pozwoliłem tym samym jej spojrzeniu uciec, wraca nim na moją twarz. Dogłębnie przestraszona, błądzi wzrokiem po całej mojej twarzy, pozwala sobie samej znów zatonąć w moich tęczówkach. Spierzchnięte ponadgryzane usta rozchylają się nieznacznie, zamykają i ponownie rozchylają, nie do końca władne, by wypowiedzieć coś składnego. Słyszę bicie jej serca, zamierającego na długie sekundy. A tętna nie podnosi jej nawet zastrzyk adrenaliny, która wydzieliła się w momencie, gdy omal nie zdradziłem jej sekretu.
- J-jak... Skąd... - wpatruje się niedowierzająco we mnie - Ty wiesz? Jakim sposobem...
- Wiem. - mówię krótko, sposoby są moim zdaniem mało istotne w tym momencie, a mogłyby wywołać atak paniki
- Nie, nie. - potrząsa głową energicznie - Nie możesz wiedzieć.
- A kto może?
- Nikt! - oznajmia z naciskiem, patrząc mi prosto w oczy
Jakby odczytała błyskawicznie mój zamiar, moje intencje i to, co się za nimi kryje. Ale w żaden sposób nie chce na to przystać nawet sprowokowana.

- Genevive... - wzdycham, zaczyna mnie to irytować bardziej niż przed kilkoma minutami
- Edwardzie... - ona też wzdycha, ale bardziej wymownie, jakby mnie przedrzeźniała
- Edward? - zza pleców stojącej po mojej lewej stronie dziewczyny słyszę znajomy perlisty głos
Dziewczyna odsuwa się na bok zaskoczona, po czym jeszcze szerzej rozchyla usta, dostrzegając posągową postać mojej siostry. Rosalie stoi wyprostowana niczym struna, górując swoim wzrostem nad drobną blondyneczką. Jej duże oczy krótko przypatrują mi się, strzelając szybko spojrzeniem w kierunku, który tak mnie zaabsorbował. Zatrzymuje wzrok na dłużej na znajomej już dla nas postaci szatynki, a zaniepokojone rysy jej twarzy łagodnieją. To trwa tylko ułamki sekundy, żaden śmiertelnik nie dostrzegłby tego wahania w kącikach ust Rosalie, a mrugnięcie potem słychać miękki sopran jej głosu skierowany do osoby, która najmniej się tego spodziewała.
- Cześć Gene.
Tego nawet ja się nie spodziewałem, chociaż zeszłego wieczoru użyłem z premedytacją podłej insynuacji, która zmieniła nastawienie Rosalie wobec Genevive. W powietrzu otaczającym naszą małą grupkę zaczyna gęstnieć cisza, którą przerywa łapczywe zachłyśnięcie się oddechem zdumienia dwóch niepozornych dziewczątek, dzielnie towarzyszących Genevive. Taaak, to musi być dla nich zaskakujące zwieńczenie szkolnego dnia. Najpierw ja, teraz moja siostra. Dwie postacie, które zdawały się nigdy do nikogo nie odzywać ani nie zauważać niczyjego istnienia.

- O Boże... - bardzo cicho, ledwie słyszalnie Genevive krztusi się powietrzem, po czym oświadcza zimno, wbijając wzrok w ziemię - Muszę już iść. Spieszę się do restauracji.
Nie użyła nawet słowa dom, tylko restauracja. Bardzo szybko wymija mnie i zbiega po schodach, omal z nich nie spadając. Moich uszu dobiega jeszcze jej jęk, wymamrotany pod nosem:
- Chyba zaraz zwymiotuję.

Zrobiło się jej niedobrze od naszej obecności, czy raczej z przerażenia myślą, że ktoś poznał jej sekret, chociaż tak bardzo starała się go ukrywać? Jej serce znów bije szybszym tempem, wręcz coraz bardziej przyspiesza i przyspiesza. Ta wiśniowo-bzowa krew musi stawać się coraz cieplejsza. A moje myśli na kilka chwil schodzą na boczny tor moich instynktów drapieżnika i nieodpowiednich myśli o przegryzieniu jej tętnicy. To pewnie ułatwiłoby całą sytuację - ona nie musiałaby się już obawiać ojca, a mnie przestałoby obchodzić to, co się z nią dzieje. Hmm, może to nie jest aż taki zły pomysł... i smak mógłby być dobry...

- Edward. - głos Rosalie jest upominający, jakby to ona potrafiła teraz czytać w myślach i domyśliła się tego, co mi krąży po głowie
Niechętnie odwracam wzrok od sylwetki szatynki, która znika właśnie za zakrętem. Zerkam na siostrę spode łba, jakby mi odebrała zabawkę.
- Chodźmy. - mówi, schodząc wdzięcznie po schodach
Bez słowa obracam się i idę razem z nią, ignorując pisk podekscytowana, jaki wydobywa się z gardeł pozostawionych dziewczyn.
- Rose - decyduję nagle - Idź sama. Ja wrócę później.
Przenikliwe spojrzenie ląduje na mojej twarzy, ale Rosalie powstrzymuje się od jakiegokolwiek komentarza. Krótko kiwa głową, po czym skręca w swoją stronę. Przez chwilę przyglądam się, jak jej zgrabna sylwetka praktycznie unosi się w powietrzu, przyciągając spojrzenia młodszych i starszych chłopaków. A ja obracam się na pięcie i podążam za zapachem wiśni i bzu. Nie jest zbyt intensywny, raczej jeden z przeciętnych ludzkich zapachów, ale wychwytuję go bez problemu. Zdaję sobie sprawę, że z reguły poruszam się szybciej niż inni, więc już po kilku minutach trafiam na uliczkę na końcu której majaczy postać szatynki.

Idzie bardzo szybko, objęta własnymi ramionami, przechylona nieco do przodu. Nie staram się jej dogonić, bo i po co? Po prostu chcę... Właściwie nie wiem, czego chcę. Może upewnić się, że wszystko z nią będzie dobrze. Albo że nie zrobi jakiegoś głupstwa. Marszczę brwi, wnikając w jej myśli oddalone o te kilkadziesiąt metrów. Edward wie., początkowo ta jedna myśl echem krąży w jej głowie. Długo się utrzymuje, nie przeszywana niczym innym. I nagle się zatrzymuje. Na rogu, kilka metrów od swojego domu. Podpiera się dłonią o ścianę opuszczonej kamienicy, a w głowie rozpoczyna się gonitwa myśli. Wiedziałam. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że to właśnie on zauważy. Nikt inny, a właśnie on. Edward Cullen., moich uszu dobiega jednocześnie cichy śmiech, który musiał wydostać się spomiędzy jej warg, Kto by pomyślał... Edward Cullen. Ja, ja pomyślałam. Przeczuwałam, że tylko ktoś równie dziwny i tajemniczy, jak ja mógłby dostrzec. Ludzie są ślepi. A on zauważył. Mnie! Chyba powinnam się go bać...

Powinna. Zdecydowanie.

Zatrzymuję się w tym miejscu, w którym przed chwilą stała ona. Fragment cegieł w murze jest wciąż ciepły tam, gdzie wczepiała swoją dłoń. Ona tymczasem wślizguje się przez główne drzwi restauracji do środka. Stąd wszystko idealnie widać. Niestety... Widzę, jak natyka się na swojego ojca. W pustej sali restauracyjnej jest jedynie zastraszona kelnerka, która stara się skupić na wycieraniu szklanek i nie reaguje na jeden zamaszysty ruch. Ostry, przeszywający powietrze. Który sprawia, że wbijam palce w ceglaną ścianę, rozkruszając ją nieznacznie. Wściekłość gorącą falą przetacza się przez moje lodowate ciało, a mięśnie napinają się gotowe do ataku. Instynkt samozachowawczy trzyma mnie jednak w miejscu. Nie dam ci satysfakcji, wyłapuję jej myśl. Dziewczyna trzyma ciało prosto, chociaż pod siłą tego ciosu mogłaby się wywrócić. Nie odzywając się głośno, po prostu wychodzi na zaplecze. Po kilku minutach drzwiczki na balkonie uchylają się, a ona wychodzi na półokrągły taras. Siada na niewielkiej wbudowanej ławeczce i głęboko wzdycha. Oceniające spojrzenie rzucam na balkoniki opuszczonej kamienicy, po czym szybkimi susami wdrapuję się na ten, z którego mam najlepszy na nią widok. Cofam się w cień, by w żadnym wypadku mnie nie dostrzegła.

- Gene? - w powietrzu pojawia się niespodziewanie cichutki dziecięcy głos
Na balkonie pojawia się mała postać sześcioletniego chłopca. Jestem zdumiony, bo nie wiedziałem, że ona ma brata. Mały jednak nie jest do niej ani trochę podobny. Nie tylko fizycznie, ale pod względem psychicznym. Wygląda, jak zdrowy, nie zastraszony, normalnie rozwijający się chłopiec.
- Hej mały. - dziewczyna uśmiecha się do niego i wyciąga ramiona w jego stronę, w które on chętnie się wtula
- Płaczesz? - pyta ją smutno, gramoląc się na jej kolana
- Jeszcze nie.
- Byłem dzisiaj na obiedzie u Tomasa Wolfiego. - oświadcza dumnie, a ona przysłuchuje się uważnie, opierając policzek na czubku jego głowy - Czemu do nas nie przychodzą twoje przyjaciele? - ze strukturą gramatyczną to on sobie jeszcze nie radzi zdecydowanie
- Bo tak naprawdę, to mnie nikt nie lubi. - Genevive śmieje się cicho
- A ty kogo lubisz?
- Hmm... Jedną osobę. No, dwie! Ale jedna mi właśnie siedzi na kolanach. - zauważam, że mocniej go obejmuje
- No mnie trza lubić! - chłopiec oświadcza rezolutnie - A kogo jeszcze?

Mnie też to ciekawi, bo skoro jest taka osoba, to może ją należałoby nakierować na to, co się dzieje z tą dziewczyną. Po długiej chwili ciszy jej usta rozchylają się wreszcie. Patrzy gdzieś daleko przed siebie, jakby w powietrzu chciała sobie wyobrazić tę postać, a potem wypowiada to imię. Pieczołowicie i ostrożnie, niczym zaklęcie, które jest lekiem na jej zło. W chłodnym alcie drgają brzęczące nuty ciepła i rozmarzenia, które usłyszałem z jej ust tylko raz. Już dzisiaj. Kiedy wypowiadała to jedno słowo. A jednak czuję ogarniające mnie osłupienie, gdy wymawia je ponownie. W tym kontekście.

- Edwarda.

Mam wrażenie, że moje ciało wrasta w kąt ceglanej ściany, z którego tak bacznie obserwuję. Szok i odrętwienie paraliżują, a zaskakująco miękki, kobiecy ton głosu echem pobrzmiewa w moich uszach.
- Edwarda Cullena. - ponownie wypowiada moje imię, nie pozostawiając dla mnie najmniejszych wątpliwości, nie przesłyszałem się
- To syn doktora Cullena, prawda? - chłopak wymachuje sobie nogami, jakby prowadził najbanalniejszą rozmowę ze swoją siostrą
A mnie wydaje się ona być najszerzej otwierającą oczy.
- Mhm.
- Będziesz jego żoną? - dziecinnie proste, szczere pytanie wywołuje we mnie, ale czuję, że też w niej, zupełnie nowe odczucie
Genevive odchyla głowę do tyłu, tak naprawdę dziewczęco i z gracją. Zaczyna się śmiać rozbawiona. I trwa to kilka minut. W ogóle nie czuję się urażony tym, że myśl o ewentualnym ślubie ze mną jest uznana przez nią za wyborny żart. Chyba jestem w zbyt dużym stanie zaskoczenia, że ona tak ładnie się śmieje. Że w ogóle potrafi się śmiać!
- Nie, nie będę. - uspokaja się wreszcie, a uśmiech już tylko drga w kącikach jej ust - Ale chciałabym, żeby... - ponownie ścisza głos - Żeby mnie uratował...
Nie sądziłem, że w ciągu kilku minut można mnie tyle razy zaskoczyć. A jednak znów czuję w gardle ten dziwny ścisk oszołomienia. Uratuj mnie, Edwardzie, w jej myślach kołysze się błagalny szept, równy mocą swojej wymowy skrytej modlitwie.

- Przed czym uratował? - chłopiec przekręca głowę tak, żeby bokiem zerknąć na twarz siostry
- Przed potworem. - Genevive oświadcza gorzko, ale na tyle spokojnie, by go nie przestraszyć
A mnie wydaje się nagle, że potwór to zbyt łagodne określenie, zbyt eufemistyczne i delikatne, jak dla zobrazowania tego, co robił jej ojciec. Bestialstwo wyrażałoby się bardziej dobitnie, chociaż w moich oczach wciąż niewystarczająco źle.
- Jakim potworem?
- Takim najgorszym. Co najbardziej boli.
Kiedy atakuje cię przestępca albo drapieżnik, nie odczuwasz takiego żalu. To przypadek, los sprawia, że trafiasz a taką sytuację. Ale jeśli tak bardzo rani cię osoba, która powinna kochać...

- To Edward jest księciem z bajki? - mały pyta z taką nadzieją, jakby cała historia miała za chwilę okazać się wyśmienitą bajką, którą jego starsza siostra wymyśliła na potrzeby zadowolenia jego dziecięcego umysłu
Ona tymczasem znów zaczyna się śmiać. Ciszej i krócej, z mniejszą intensywnością niż jeszcze chwilę temu.
- Prędzej mrocznym rycerzem. - mówi z przekąsem
Który i tak mnie nie uratuje, w zgraniu z jej delikatnym uśmiechem ten gorzki wydźwięk myśli staje się dla mnie o wiele bardziej niepokojący. Dla mnie samego. Ten fakt, że porusza mnie w stopniu, w jakim jeszcze nigdy nikim nie byłem zainteresowany. I nie powinienem być! Carlisle ma rację, że pakuję się w coś, z czego bardzo trudno będzie mi się wydostać. To pokrętne zaangażowanie emocjonalne, które wcale nie opiera się na fascynacji jej osobą ani na głębszym uczuciu, tylko na odpowiedzialności.

~ * ~

~ * ~

Po raz pierwszy, odkąd jestem wampirem, odczuwam drażliwość z powodu braku snu. Zmęczenia rzecz jasna nie czuję, ale to, że nie mogę spać wcale mi nie pomaga. Sensowniej byłoby o tej porze śnić o czymś mniej lub bardziej normalnym, niż przemykać ulicami w środku nocy. Jednak nie sypiam w ogóle, a w miejscu usiedzieć nie mogę. Dlatego od tygodni niemal każdą noc spędzam tutaj. Na balkonie, na którym nie powinienem siedzieć. Lub w zaułku uliczki, w której nie powinienem być. Próby porozmawiania z Genevive odłożyłem na schyłek wieczności, bo zbliżanie się do niej okazało się w moim mniemaniu bardzo niestosowne. Udaję, że nie widzę tego, jak w szkole zerka na mnie ukradkiem. Wplątanie się w jakąkolwiek zależność z nią, istotą ludzką, tętniącą słodką krwią nie jest dobrym pomysłem. Chociaż mniej boję się utraty kontroli nad instynktami, a bardziej tego, że nie będę w stanie jej uratować.

Co gorsze, przychodziło do mojej wampirzej głowy, że ona wcale nie liczy na zwykłe wybawienie z opresji, na uwolnienie się od brutalnego ojca. Momentami w jej myślach czuję wydźwięk czegoś, co przeraża mnie jeszcze bardziej. Ale przecież ona nie wie, że jestem wampirem, dziecięciem nocy, więc jakim sposobem mogłaby pragnąć, by stać się jedną z nas?

Nie, z pewnością Genevive Leigh nie ma pojęcia o istnieniu wampirów. Nawet nie należy do grona osób, która wierzy w te bajki. Jest chyba najbardziej mocno stąpającą po ziemi osobą, która zawierza intuicji i uczuciom tylko w jednym przypadku. W przypadku mnie. Od tych kilku tygodni, kiedy zjawiam się prawie co noc pod jej domem, wsłuchując się w jej myśli, wysłuchałem z jej głowy najróżniejszych historii. Wspomnień o matce, która zostawiła ją i brata na pastwę brutalnego pijusa . I której odejście tak bardzo zmieniło tego właśnie ojca, do tego stopnia, że stał się potworem wcielonym. Krzywdzi jednak tylko Genevive, co ona tłumaczy sobie winą nadmiernego podobieństwa do matki. Zaskakuje mnie jej trzeźwość umysłu, bo nawet po dotkliwym pobiciu potrafi najzwyczajniej w świecie zabrać się do nauki, spychając ból w zapomnienie. A kiedy się uczy, jest wręcz złakniona wiedzy, każdego kolejnego jej elementu. Czasami zdarza się, że odbiega myślami. Tak daleko, że sięgają aż po mnie. Nie są to myśli pustego zachwytu, jakie mogę wyczytać u większości dziewczyn w trakcie przerw. Ona ma dokładne przemyślenia na mój temat. Marzenia o tym, że znów staje ze mną twarzą w twarz i próbuje nie bać się spojrzeć mi w oczy, próbuje zachować spokój, jakbyśmy się po prostu znali. Tylko raz, kilka dni temu, jej myśli skręciły na zaskakująco pobrzękującą dróżkę.

Myślała wtedy o moich ustach. Rysowała je w głowie szczegółowo, jakby nieustannie się w nie wpatrywała. A potem wspięła się w tym wyobrażeniu na palce, trzymając własne wargi milimetry od moich. Uciekłem wówczas nader szybko, czując dziwne zakłopotanie, jakbym naruszał jej prywatność.

A dzisiaj... dzisiaj jest inaczej. Nie wnikam w jej myśli, bo coś innego zajmuje moje instynkty i intuicję. Zamiast na niej, koncentruję się na jej ojcu. Roztrzaskuje właśnie z wściekłością kolejną opróżnioną przez siebie butelkę. Dźwięk tłuczonego szkła oczywiście nie umyka uwadze Genevive. wiem to, bo podrywa się z bezpiecznego miejsca w swoim pokoju i wybiega. Domyślam się, że zbiega na dół, gdzie jej ojciec urządza sobie chyba żonglerkę pustymi butelkami. Grube ciemne zasłony w restauracji są opuszczone i nic nie widzę, ale za to słyszę idealnie.
- Zbudzisz Damiena. - głos Genevive jest wzburzony, ale i tak trzyma go w ryzach łagodnej prośby, żeby nie rozwścieczyć ojca bardziej
- Zostaw tę butelkę, mała zdziro! - wrzeszczy na nią tak głośno, że nie potrzeba mieć rozwiniętego zmysłu słuchu, by to usłyszeć - Odłóż ją na miejsce, powiedziałem!
Kolejnym dźwiękiem, który dobiega moich uszu jest krzyk Genevive i głuchy dźwięk dłoni uderzającej o czyjeś ciało. Zapewne jej ciało. Mięśnie w nogach uginają się lekko, gotowe wyrzucić moje ciało w szybkim skoku w stronę restauracji, by zaatakować. Całymi pokładami sił i rozsądku przytrzymuję się, by tego jednak nie zrobić.
- Taka sama szmata, jak twoja matka. - bardziej niż jego wrzaski docierają do mnie jęki i płacze dziewczyny - I pewnie też się rajfurzysz! - dźwięk tłuczonego szkła budzi we mnie jeszcze większy niepokój
Nie mogę opanować napinających się nerwowo mięśni w każdej części mojego ciała. Szarpiącego się instynktu, który wręcz błaga, żebym wykończył bydlaka równie bestialsko. Albo gorzej.


- Myślisz, że nie widziałem, jak wgapiasz się w młodego Cullena?! Ha! - kolejny trzask i brzęk wypełniają moje uszy - Myślałby kto, że taki chłopak jak on, spojrzy na ciebie. Jesteś nikim! Dla takich, jak oni i dla wszystkich innych! - hałas upadających krzeseł, o które musiało zostać ciśnięte czyjeś ciało... - Nikim, mała dziwko, rozumiesz?!

Przeraźliwy brzęk dziesiątek szklanych tafli rozbijanych na raz jest ostatecznym impulsem, którego mi potrzeba, żebym momentalnie zareagował. Odsuwam rozsądek i rady Carlisle'a na bok, gdzieś w zapomnienie. W błyskawicznym tempie, z impetem wdzieram się do restauracyjki. Widok prawie wmurowuje mnie w miejsce. Wszechobecny bałagan, roztrzaskane wazoniki kolorowo mieniące się na podłodze, powywracane i połamane krzesła, na których zauważam ślady krwi.

Nie przyglądam się jednak długo, kiedy zanotowuję na wprost mnie wyrośniętego pijanego mężczyznę o postawie niedźwiedzia. Ostry zapach alkoholu wywołuje u mnie obrzydzenie i mdłości, które potęgują dostrzegalne na jego wymiętej koszuli ślady krwi. Nie jego krwi.
- A ty co tu szczeniaku... - jego huczący charkliwy głos grzęźnie w jego gardle, gdy w ułamku sekundy znajduję się przy nim a moje palce zaciskają się wokół jego otłuszczonej szyi
Z mojego gardła wydobywa się zwierzęce warknięcie, które słyszę u siebie jedynie w trakcie polowań. Moje instynkty nastawiły się właśnie na kolejne polowanie, na grubego zwierza, z którym najchętniej raz a porządnie skończę. Niewymownie satysfakcjonuje mnie przerażenie, malujące się w jego przekrwionych oczach, gdy w dźwięku zwierzęcego syku pokazuję rząd białych zębów. Chociaż nie są kłami, jakie wyobrażałoby sobie u wampirów wielu ludzi, są równie przerażające. Jak i fakt, że bez trudu podnoszę jego cielsko ku górze, wciąż zaciskając palce na jego szyi i miażdżąc ją, aż nie może złapać tchu.

Dławi się, dusi, a ja mam ochotę się wręcz uśmiechnąć i przyglądać, jak tak powoli kona. Ale kolejne uderzenie agresji przetacza się przez moje ciało, ciskam więc tym cielskiem o przeciwległą ścianę, aż roznosi się huk. Nim jest w stanie nabrać powietrza, znajduje się tuż przed nim, ponownie chwytając go i podciągając ku górze. Mam przemożną ochotę zacisnąć palce i skręcić mu ot tak po prostu kark. Lecz zdławiony dźwięk mojego imienia zatrzymuje mnie.
- Edward...
Odwracam gwałtownie głowę, a moje spojrzenie ląduje za kontuarem obok którego właśnie stoję. Agresję szybko zastępuje przerażenie. Cała szklana powłoka, która mieniła się za barem, wszystkie te szklane półki zastawione butelkami drogich alkoholi, teraz leżały roztrzaskane na kawałki. Usypana z nich migotliwa powłoka stanowiła podłoże, na którym kwiliło zakrwawione ciało Genevive. Skrawki szkła pokrywały jej ciało, wdzierając się pod skórę.

Niewiele myśląc, ciskam ciałem mężczyzny o ścianę tak mocno, że traci przytomność. A ja podchodzę ostrożnie do niej... Powinienem podejść szybko, zareagować odpowiednio, ale nie tylko ten widok mnie przeraża. Zapach krwi mocno wdziera się do nozdrzy, smakowicie drażniąc zmysły drapieżnika, który mógłby sobie tutaj w tej chwili urządzić jakąś przyjemną ucztę. Napinam się z całych sił, żeby nie dopaść teraz do tego filigranowego ciała i nie wtopić w nią zębów. A pachnie nader przyjemnie... Przesuwam powoli wzrok po całym jej ciele, leżącym bezwiednie na kawałkach szkła i tracącym doszczętnie swoją przytomność. Strużki ciemnej krwi sączą się coraz dalej po posadzce. Długa kremowa koszulka nocna z delikatnego materiału przesiąka czerwonawą posoką. Powieki Genevive są zamknięte, a jej twarz skierowana w stronę lady. A jednak jakimś sposobem wie, że tu jestem, bo ponownie mamrocze moje imię. Dużo słabiej.
- Edward... - bardzo staram się skupić na dźwięku jej głosu, by nie myśleć o nęcącym zapachu krwi, której posmak moje podniebienie chciałoby poczuć - Pomóż mi.
Te ostatnie słowa działają niczym otrzeźwienie. Gwałtowne, uciszające drapieżnika we mnie. Uświadamiam sobie, że ona wcale mnie nie widzi. Nie wie, że tutaj jestem, ani co zrobiłem. To jej myśli do mnie wołają, jakby próbowała mnie przyzwać. Chyba po raz pierwszy w życiu czuję się spanikowany. I co ja mam zrobić? Lekarza nie wezwę, bo od razu ściągną policję, będzie przesłuchanie, a wina prawdopodobnie spadnie na mnie. Poza tym, jak przeczuwam, Genevive nigdy by mi nie wybaczyła, że to wszystko się wydało. Jej duma przekracza granice normy!

A moje instynkty samozachowawcze przekraczają granicę czasu przeznaczonego dla ratowania jej życia. Zaciskam mocno szczęki i staram się nie oddychać. Jak to dobrze, że wampirom nie potrzebny jest oddech. Dzięki temu nie muszę wdychać zapachu krwi. Ostrożnie biorę jej ciało na ręce, a plamy krwi szybko pojawiają się na mojej koszuli. Koncentruję się jednak na tym, by jak najszybciej, niepostrzeżenie dotrzeć do domu. Bardzo szybko, równie szybko, co na polowaniu, żeby żadna zbłąkana para oczu nas nie zauważyła.

W domu jest tylko Rosalie, podczas gdy Esme i Carlisle udają cywilizowanych mieszkańców zachwycających się operą. Wpada do naszego salonu jeszcze szybciej niż ja, zwabiona zapewne zapachem świeżej ludzkiej krwi. Staje jak wryta na mój widok, czy raczej na widok zakrwawionego kobiecego ciała w moich ramionach. Kąciki jej ust drżą, a w gardle rodzi się drapieżne warknięcie, ten słodkawy zapach krwi musi działać na jej instynkty. To naturalne. Dlatego napina się gwałtownie i rzuca mi wściekłe spojrzenie.
- Co się stało?!
Jestem wdzięczny, że pytanie nie brzmi - Coś ty jej zrobił, chociaż wiem, że początkowo właśnie ono dudniło w głowie mojej siostry.
- Ten skurczybyk... - cedzę przez zaciśnięte szczęki, układając zakrwawione ciało
Nie muszę nawet kończyć, bo wyraz twarzy mojej siostry zmienia się z wściekłości w przerażenie, które ponownie przechodzi w furię. Ale nie na mnie ani na tę krwawiącą niedoszłą nasza kolację, tylko na tego, kto jest wszystkiemu winien.
- Leć po Carlisle'a. - rzucam w jej stronę, ściągając jednocześnie z siebie koszulę
Zwijam ją w motek i przyciskam do największej rany na jej prawym boku, z którego najgęściej wypływa czerwona posoka. Rosalie porusza się nader szybko i w ciągu sekundy już jej nie ma w mieszkaniu. Wiem, że za niecałe kilka minut będą tu wszyscy z powrotem. Oby nie było za późno. I obym do tego czasu nie postradał zmysłów. To nie jest najbardziej rozkoszny i intensywny zapach krwi ludzkiej, z jakim się zetknąłem, ale tak czy siak jest smakowity dla drapieżnika, jak ja.

- Edward... - cichutkie sapnięcie przykuwa moją uwagę do jej ust, nawet one są zamazane krwią
- Będzie dobrze. - mówię dość chłodno i sceptycznie, dociskając materiał do najgłębszej z ran
- Pomóż mi. - wykrztusza błagalnie, przekręcając głowę w moją stronę
- Zaraz przyjdzie Carlisle - staram się ją zapewnić - Pomoże ci.
- Nie to... nie tak... - próbuje zaczerpnąć powietrza - Nie to mam na myśli...
Za to moje myśli zaczynają oszalały wyścig w domysłach i błaganiach, żeby jednak nie miała na myśli tego, co mi się wydaje. Nigdy żadną myślą nie zdradziła się o tym, że podejrzewa chociażby kim naprawdę jesteśmy.
- Ty mi pomóż. - gdyby nie jej słaby głos, uznałbym to za żądanie
Milczę jednak usilnie, może za chwilę straci przytomność i przejdą jej te majaki. Jak dar od nieba, zjawia się reszta mojej rodziny.

Carlisle delikatnie odpycha mnie na bok, zajmując miejsce przy jej ciele. Esme przynosi ręczniki w misce z wodą i pospiesznie zaczyna ocierać ciało dziewczyny z krwi. Co jednak zetrze, to strużki ponownie wypływają. Cieniutkie, ale bardzo liczne od tych najmniejszych nawet nacięć na skórze.
- Straciła dużo krwi. - Carlisle ocenia fachowo, mierząc jej tętno
Rzeczywiście, czuję jak jej serce coraz wolniej bije i bynajmniej nie dlatego, że znów jest w mojej obecności.
- Edward - znów wypowiada moje imię, a ja zaczynam odczuwać wściekłość za to, że mnie to porusza - Pomóż, proszę...
- Obawiam się, że na medycynę jest już za późno. - oczy Carlisle'a patrzą na mnie wymownie
- Genevive... - wzdycham, bo nie wyobrażam sobie, jak mam przecisnąć przez gardło słowa odmowy

- Nie boję się - to brzmi w jej ustach zaskakująco pewnie, jakby na potrzeby tego jednego wyznania odzyskała siły - Nie chcę się bać tam... a tutaj się nie boję...

Zaciskam mocno pięści i szczękę, wpatrując się w nią. Dziewczyno, do diaska! Nie wiesz nawet, o co prosisz! Nie pojmujesz konsekwencji i dopóki tego nie doświadczysz, to ich nie pojmiesz. Przesuwam wzrok kolejno po wszystkich członkach mojej rodziny. Carlisle patrzy spokojnie, chociaż trochę niecierpliwie, ale wiem, że decyzję pozostawia mnie a sam nie chce przyłożyć do tego palca. Dla Esme ważne jest, żeby tylko każdy z nas był bezpieczny, bez względu na cenę. Zaskakuje mnie Rosalie, która w myślach przekazuje to, czego nie potrafi powiedzieć głośno. Lub boi się głośno przyznać. Pomóż jej, Edwardzie. Ponownie spoglądam na ciało, które znów zaczyna krwawić resztką ostałej w nim krwi. Wszystko staje się jasne i nieodwołalne, gdy Genevive otwiera oczy, a jasnozielone tęczówki patrzą na mnie z ufnością. Ufnością, której nie powinna w sobie mieć wobec kogoś takiego, jak ja!

W mgnieniu oka klękam przy sofie, na której ją ułożyłem, wsuwając ramiona pod jej zwiędłe ciało. Przesuwam czubek nosa wzdłuż jej szyi i niżej na dekolt, kierując następnie ku zachodowi. Ocalałe od ran miejsce na prawym ramieniu, tuż nad obojczykiem. Jeszcze chwilę się waham, lecz niepewność znika, kiedy niespodziewanie obejmuje mnie lewą ręką, przytrzymując moją głowę przy tym smakowitym miejscu. Otwieram usta, układając zęby przy pobladłej skórze. Wystarcza jedno kąśnięcie. Zęby zatapiają się z przyjemnością w miękkim, chociaż chłodnym już naskórku, wydobywając z właścicielki jedynie ciche jęknięcie. Ciepła, słodka krew napływa do mojego gardła, przyjemnie łechcąc podniebienie. Czuję, jak rozgrzewa od środka całe moje ciało, oszałamiając zmysły i zwierzęce instynkty. Budzi się dzika, nieopanowalna niemal potrzeba. Pragnienie. Więcej! Więcej krwi! Wtapiam zęby głębiej w jej skórę, napawając się tą gorącą słodyczą. Chociaż nawet jest lekko cierpka, ale to tylko potęguje wyrafinowany smak. Gdzieś w tle dociera do mnie ostrzegawczy ton głosu Carlisle'a, że powinienem już przestać. Bo za chwilę jad, jaki w nią wsączyłem przestanie mieć znaczenie, jeśli wypiję z niej większość krwi. Szybko więc odrywam się, choć wszystko we mnie wrzeszczy by ponownie dopaść tego ciała i nakarmić się prymitywną żądzą przeklętego w piekle głodu.

Krew na moich ustach, jeszcze nie oblizana ani nie wytarta, mrowi wargi, kusząc o następne zachłyśnięcie się tym napitkiem. Powoli jednak jej szum zaczyna ustawać w mojej głowie, a ja jakby trzeźwieję. Przesuwam wzrok na ciało, które jest pod moją odpowiedzialnością i omal nie zostało moją kolacją. Wszyscy się w nią wpatrujemy. Nie tylko czekając na jej przemianę i to, co będzie działo się dalej. Patrzymy z narastającym niedowierzaniem. Każde z nas swoją przemianę pamięta, jako najbardziej bolesne doświadczenie w życiu, podczas którego miotaliśmy się, wyrywaliśmy, wykrzykiwaliśmy nasze płuca z bólu. Ciało Genevive wgina się i pręży, wydaje się, że przechodzi te same katusze co my. A jednak spomiędzy jej ust nie słychać żadnego krzyku. Nawet jęknięcia, jakby nie czuła bólu ani grama.
- Niebywałe. - Carlisle potrząsa głową w niedowierzaniu - Przemienia się, ale wydaje się, że...
- Nie czuje bólu. - kończę za niego, ze zdumieniem wpatrując się w ciało, które gnie się na sofie
- Jak to możliwe? - Rosalie marszczy brwi - Przy przemianie każdy czuje ból.
- Ona nie czuje. - po prostu wiem, że nie czuje
Widać to po niej, ale też żadne myśli rozpaczliwego jęku nie docierają do mnie z jej głowy. Zamieramy w ciszy, czekając na cokolwiek z jej strony, jakąkolwiek reakcję. Dopiero po kilku minutach dociera do mnie pierwsza sformułowana myśl. I brzmi równie zaskakująco, Niesamowite.

- Niesamowite. - jej usta rozchylają się już samowładnie
Obserwuję jednocześnie, jak zmienia się jej ciało w wampirzą egzystencję, i jak każdej praktycznie zmianie towarzyszy komentarz. Jej komentarz. Bladoszara skóra, do tej pory wydająca się nieprzyjemną i szorstką, zaczyna zmieniać swoją barwę. Nabiera marmurowej bieli, diamentowo przezroczystej. Teraz nie ma dziennego światła, ale w promieniach słońca już mieniłaby się miliardami drobinek, które za kilka dni nabiorą jeszcze bardziej lśniącego wyrazu. Zmienia się jej tekstura, przyjmując postać posągowej twardości. Dziesiątki nacięć i wszelkich innych ran na ciele scalają się i znikają, nie pozostawiając po sobie nawet najmniejszego śladu. Nawet po moim ugryzieniu jawi się jedynie delikatny srebrzysty półksiężyc. Mam wrażenie, że jej ciało też nabiera kształtów, jakby coś wypełniało tę dotychczasową pokraczną chudość. Na jasnej połyskliwej tajemnicą nocy twarzy sinieją delikatnie powieki. Charakterystyczne dla naszej "rasy" sińce pod oczami i na zewnętrznej powiece. Spękane usta teraz przypominają idealnie naszkicowane kobiece wargi o barwie chłodnego różu. I włosy... jej druciane włosy zmieniają swoją konstrukcję. Awangardowa fryzura nabiera wyrazu, gęstnieje i prostuje się. Matowa czerń lśni teraz połyskiem wręcz atramentowym. Pierwszy raz na własne oczy widzę pełną przemianę, nie byłem świadkiem pełnej przemiany Esme czy Rosalie, uważałem, że to nie na moje nerwy. A teraz wpatruję się oniemiały.

I słucham. Słucham tego, jak spomiędzy nowonarodzonych warg wydobywa się zupełnie nowy głos. Niby ten sam chłodny alt, jakim mówiła do tej pory, ale dźwięczący srebrzyście tym tonem, który ma nęcić jej potencjalne ofiary. Ale nawet jak dla mnie jest to porażająca odmiana w porównaniu do tego, jakim stworzeniem była jeszcze kilka godzin temu.
- Niesamowite! - Genevive jeszcze nie opanowuje swojego ciała, ono wciąż się miota, ale ona jakby nie zwracała na to najmniejszej uwagi - Czuję wszystko. Dosłownie wszystko.
- Genevive? - marszczę brwi
Mam nadzieję, że nie wpadła w obłęd.
- Czuję! - uśmiecha się sama do siebie - Każdą molekułę, która się we mnie przestawia. Nie sądziłam, że to będzie się zmieniać aż tak biologicznie. Moje serce nie bije. Już nie. Ale wszystko we mnie tętni. Czuję je w sobie, ale jest takie spokojne. I silne. Jakby komórki ścisnęły się w granit, a nie w tkankę, przez którą przepływała krew.

Wymieniam z Carlislem zdumione spojrzenia. Raczej nikt z nas się nie spodziewał takiej reakcji. Ani żaden z nas nie ma do końca pojęcia o tym, co ona mówi. Przynajmniej nie do końca. Bo wiem, co ma na myśli, sam sie tak czułem po przemianie. Tylko nie potrafiłem tego ubrać w takie słowa.
- Neurony zmieniły zupełnie rozłożenie i bieg. Jest ich mniej w ogólnym układzie nerwowym, ale za to ile nowych połączeń w mózgu. Ile synaps, tak błyskawicznie przesyłających impulsy! Miliony! A w ciele... moje mięśnie są zupełnie inne. Widzę zmianę w ich strukturach, nie tylko ją czuję. Moje dłonie. - wyciąga ręce ku górze, by móc na nie spojrzeć, a jej oczy mają oczywiście barwę nowonarodzonego wampira, czerwoną - Silne. Mięśnie ściślej oplatają kości, a połączenia między nimi... zaskakujące... - mówi prawie jak w transie, jakby była nadmiernie pobudzona - I zmysły. Po raz pierwszy czuję taką kontrolę nad zmysłami. - gałki jej oczu zaczynają szalony bieg w tę i z powrotem - Impulsy biegną trasami tak nieznanymi, tak wyszukanymi...
Prawie się odsuwam do tyłu, kiedy gwałtownie przekręca głowę na bok, a spojrzenie krwistoczerwonych tęczówek ląduje na mnie. Wpatruje się we mnie intensywnie, a kąciki jej ust wygina uśmiech radości mieszanej ze zdumieniem, jak u dziecka, które poznaje niesamowity świat.
- Masz niesamowicie rozwinięte struktury ciemieniowe i skroniowe w mózgu. Tysiące a może i nawet miliony neuronów skupiających się tam i w niesamowitym tempie przesyłających sobie informacje. - mówi do mnie z zachwytem - Niesamowite... U mnie tego nie ma. - rzuca błyskawiczne spojrzenie na siedzącego obok Carlisle - Doktor też nie. Nie są rozwinięte w ten sposób, co u ciebie... Pachniesz! - odkrywa nagle, jakby nową nieskładną myśl - Cynamonem i pomarańczami, i trochę miodem... i słońcem...

- To chyba jej dar. - Carlisle stwierdza spokojnie, ale ton jego głosu jest pełen zafascynowanego zaskoczenia
- Dar? - krzywię się nieznacznie, bo póki co to brzmi jednak jak obłęd
- Dar widzenia. - uśmiecha się lekko - Widzenia biologicznego. Czuje w sobie, widzi w sobie i widzi w innych dokładną, molekularną wręcz strukturę organizmu. Jest w stanie powiedzieć, które ośrodki masz najlepiej rozwinięte, co jest twoją słabością. Rzeczywiście, ma rację...
- Jaką?
- To niesamowite!

- Yyh! - Genevive chwyta gwałtownie powietrze, kiedy jej ciało przestaje się targać, a podnosi się do zgrabnego lekkiego siadu na sofie
Już spokojnie, nie w przypływie amoku, rozgląda się dokoła. Wiem, że widzi teraz zupełnie innymi oczami. Ostrzej, wyraźniej, dogłębniej. Pomijając, że może prześwietlić nas biologicznie na wylot. Kilka razy przesuwa wzrok w tę i z powrotem, kolejno badając twarze. A uśmiech z jej ust powoli zanika, zastępowany dobijającą świadomością tego, co musiało mieć miejsce. Spogląda na zakrwawione ręczniki i moją koszulę, wzdryga się.
- Prędzej czy później, to musiało się tak skończyć. - mówi cicho, wbijając zakłopotany wzrok we własne dłonie - Odkładałam te myśli na wymiar później. Ale przyszło wcześniej. Może to i lepiej. Bo za kilka lat, gdyby udało mi się przeżyć, was by tu nie było. Prawda? A więc i mnie by nie było.
- Genevive - wzdycham ciężko
- Gene. - poprawia mnie odruchowo, pewne rzeczy się nie zmieniają nawet po śmierci
- Czy ty masz pojęcie, co się stało? Właśnie przed chwilą? - przecieram dłonią twarz, jakbym był niebywale zmęczony, chociaż zmęczenia nie jestem w stanie odczuwać
A ona przełyka nerwowo, nie odważając się podnieść na mnie wzroku.
- Zmieniłeś mnie. - mamrocze - W to, czym teraz jestem, czego on już nie skrzywdzi.
Powala mnie ta pełna świadomość, że nie jest już człowiekiem, ale czymś. Stworzeniem, wybrykiem natury, dziwadłem. Czymś, czym nie była wcześniej. Ale też czymś silniejszym, co nie musi się obawiać kogoś takiego, jak jej ojciec.

- Czyli w co? - pytam zniecierpliwiony, chyba nawet rozgniewany
Targa mną niejasna wściekłość. Bo jeśli okaże się, że jedynie majaczyła, co my opacznie zrozumieliśmy, prawdopodobnie nie wybaczę sobie do końca życia. Gorzej, ona też mi nie wybaczy. Nie jestem pewien, które rozgoryczenie znosiłbym gorzej.

- Nie wiem. - wzrusza ramionami - Od zawsze wiedziałam, że jesteś inny. Rosalie też, ale bardziej skupiałam się na tobie. Czułam to, a może po prostu się o to modliłam. Nie sądziłam, że się spełni. Nie wiem, czym jesteście... jesteśmy. Ale wolę to, niż poprzednie życie.
- Jestem wampirem. - cedzę wściekle przez zęby
- Wampirem? - podnosi na mnie zdumione spojrzenie
Kiedy już sądzę, że zadrży ze strachu, że jej źrenice się rozszerzą w zdumieniu i dostanie ataku histerii, że właśnie stała się jedną z nas, ona siedzi spokojnie i po prostu to analizuje.
- Oh... a to mi nie przyszło do głowy, wiesz. - przyznaje zaskoczona - Zawsze myślałam o tobie raczej, jako... umm...
- Jako? - unoszę brwi, bo niby za co innego można mnie wziąć, jeśli nie wampira?
Ewentualnie za diabła wcielonego, tym bym się nie zdziwił, a i pojęcie nie odbiega tak daleko od prawdy. Za bestię, za potwora. Kilka opcji by się znalazło dla określenia kogoś takiego, jak ja.

Ona jednak znów ucieka wzrokiem w swoje ręce, mamrocząc coś cichutko i pospiesznie, ale nawet nie jestem w stanie tego zrozumieć. Myślałby kto, że jako wampir stajesz się pewniejszy siebie i nic nie jest dla ciebie straszne czy żenujące. A zdarza się, że jest wręcz przeciwnie. Ta cząstka jej człowieczeństwa jest w niej nadal i wiem, że sama z siebie nic nie wykrztusi. Wkradam się więc do jej myśli, wyciągając tę, która sobie ułożyła na poczet wyjaśnień.
- Wzięłaś mnie za anioła?! - nie wiem czy parsknąć śmiechem, czy zakrztusić się zdumieniem, kiedy wyraźna myśl Myślałam o tobie raczej, jako o... aniele dociera do mnie
Rosalie chichocze za moimi plecami, wyraźnie rozbawiona tym porównaniem. Tymczasem Genevive momentalnie podnosi na mnie wzrok, ale nie patrzy z zakłopotaniem, tylko wymalowanym na twarzy szokiem.
- Skąd...? Przecież nie powiedziałam tego na głos, tylko... - dociera do niej wreszcie, jakiej sztuczki użyłem

- Czytasz w myślach! - jest wręcz oniemiała - To dlatego masz tak rozwinięte i unerwione poszczególne struktury w mózgu. - jej głos drży tą biologiczną fascynacją, ale szybko przechodzi w pisk przerażenia - Czytałeś mi w myślach! Cały czas czytałeś mi w myślach! Kiedy byłeś w restauracji i kiedy rozmawialiśmy... Cullen, jakbyś nie był martwy, to bym cię chyba zabiła w tym momencie. - jęczy rozpaczliwie, ukrywając twarz w dłoniach, Co za kompromitacja!

~ * ~

~ * ~

Denali, rok 1953

Przyczajam się na grubej gałęzi świerkowej, obserwując spomiędzy ciemnozielonych pokrytych śniegiem połaci, jak kilkadziesiąt metrów stąd Alice delikatnie wiruje po śniegu. Wszyscy potrafimy się szybko i zwinnie przemieszczać, ale ona nawet nie pozostawia na śniegu śladów swoich butów. Rozgląda się uważnie dokoła, przekładając idealnie okrąglutką śnieżkę z rąk do rąk. Tuż obok niej stoi Jasper, cały nachylony niczym do ataku, uważnie obserwuje wszystkie zakamarki. Przynajmniej dolne partie lasu. Śnieżna wojna, w jaką się właśnie wdajemy, jest jednym z milszych sposobów spędzania czasu, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia. Każdy miał pracować na swoją rękę, ale oczywiście Jasper i Alice uparli się, że oni będą stanowić duet. Właściwie to Alice uparła się bardziej niż on, a trudno się z takim uparciuchem, jak ona sprzeczać. Nagle powietrze przeszywa cichutki, miękki świst. W ułamku sekundy Alice odciąga Jaspera kilka centymetrów na bok, a śnieżka która niechybnie trafiłaby w jego plecy, rozbija się o pień drzewa, przy którym stoją. Gdyby nie ta mała wróżka, oberwałby bez wątpienia.
- Gene, dopadnę cię! - Alice odgraża głośno
A w powietrzu słychać jedynie radosny śmiech drugiego chochlika, z jakim przyszło mi żyć. Uważnie obserwuję, jak Alice chwyta Jaspera za rękę i pospiesznie biegną w górę. Tymczasowo porzuca gonitwę za Genevive, a kieruje się tam, gdzie Rosalie próbuje uniknąć wszelkich obrażeń z naszej strony. Eh, wiadomo, że i tak jej nikt nie przepuści.

Delikatny śmiech znów rozpływa się w powietrzu, a w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała Alice pojawia się szatynka z szelmowskim uśmiechem na twarzy. Obydwoje słyszymy czyjeś ostrożne tąpnięcia. To musi być Emmett, tylko on jest w stanie być wampirem a jednocześnie chodzić tak głośno. Genevive błyskawicznie biegnie w stronę drzew, a kroki kierują ją właśnie tutaj. Za kilka gęstszych choin, pod pachnący świerk, na którym akurat siedzę. Ona obserwuje spomiędzy ośnieżonych choinkowych gałęzi, jak Emmett niczym tropiciel śledzi ślady Jaspera. A ja obserwuję ją. Ooh, sama mi się podkłada! A w tej grze nie ma litości! Czekam jedynie, aż Emmett się oddali, żeby nie namierzył nas obojga. Po czym wyprostowuję się na gałęzi, chwytając się ręką tej powyżej. Napieram mocno nogami na dolną, z całych sił strząsając śnieg z ciemnozielonych gałęzi prosto na nią.

- Aaa! - sapie zaskoczona, kuląc się pod śniegową powłoką, która pokrywa niemal całe jej ciało teraz
Zeskakuję z gałęzi, śmiejąc się. Stoję sobie tak przed nią, obserwując z rozbawioną satysfakcją swoje dzieło. Ona tymczasem otrząsa się, strzepując z siebie większość śniegu. Jednak przyprószona powłoczka pozostaje na jej ciemnych włosach.
- To miały być śnieżki, a nie lawina. - mruczy zirytowana, ale intensywnie złote patrzą przewrotnie i figlarnie
- To było kilka większych śnieżek na raz. - mówię bezczelnie - A teraz ty jesteś największą śniegową kulką. - chichoczę

- Ha ha. - pokazuje mi język - Zrób z siebie pożytek i zrób to Alice, jej nigdy nie można ośnieżyć. To nie fair!
Alice ma tę zdolność, że widzi przyszłość. Tę zadecydowaną, kiedy już ktoś konkretnie podjął decyzję, ale może to wybiegać zarówno w kilka minut do przodu, jak i kilka tygodni do przodu. To daje jej dużo większą przewagę nad nami wszystkimi. Nawet nade mną, chociaż potrafię czytać w myślach. Gdy przychodzi mi staczać jakiś turniej z Alice, któreś z nas w końcu szybko rezygnuje. Bo ona przewiduje mój ruch, a ja odczytuję w jej myślach jej własne pomysły.
- Ty wyglądasz zabawniej w roli bałwanka. - rechoczę
- Świetnie. - przewraca oczami - Wszystkie wampirzyce wyglądają uroczo w śniegu, nawet moczowłosa Tanya...
- Moczowłosa? - doprawdy, jej słowotwórstwo bywa zaskakujące, aż nie wiesz czy masz się śmiać czy załamać
- Nie moja wina, że jej włosy mają barwę mocznika. - wzrusza ramionami
Rzeczywiście, włosy Tanyi mają dziwnie żółty odzień, wręcz pomarańczowy, na sam widok którego odrzuca mnie od niej na co najmniej bezpieczne dwa metry. Mimo mojego niekulturalnego unikania jej obrazu, ona nieustannie wodzi za mną wzrokiem. Co niestety dostrzegam, a przez co Emmett i Gene się ze mnie naśmiwają.
- Jak już mówiłam, wszystkie one wyglądają uroczo nawet zasypane śniegiem, a ja jedna muszę przypominać bałwana. Jakżeś ty mnie zmieniał, że jestem wampirzo niedopracowana?!
- Litości, Genevive... - kobiety bez różnicy, czy są wampirzycami czy śmiertelniczkami, ale wiecznie czują się niedowartościowane i zazdrosne o inne
- Gene! - rzuca mi niemal mordercze spojrzenie - To, że jestem wampirem nie oznacza, że zaczęłam lubić to idiotyczne imię.
- To, że jesteś wampirem nie oznacza, że ja przestałem je lubić. - uśmiecham się bezczelnie
- Ale to, że jestem wampirem oznacza, że... - urywa nagle, sięgając po moją rękę i nerwowo wykręcając ją tak, by spojrzeń na zegarek tkwiący na moim nadgarstku - Spóźnię się!

- Chcesz, żebym ci towarzyszył?
Pytam już niemal automatycznie. Odkąd zmieniłem ją w wampira i przyjęła nasz tryb życia, który fascynował ją nie tylko początkowo, ale nadal budzi tak entuzjastyczne emocje, nie porzuciła tylko jednego jedynego aspektu swojego utraconego człowieczeństwa. Wciąż troszczy się o brata. Po incydentach z 1932 roku szybko wynieśliśmy się z Glenbeigh, ale ona nieustannie czuwa nad bratem. Gdziekolwiek nie osiadaliśmy na dłużej, przynajmniej raz na dwa lata jeździ do Irlandii, by przyjrzeć się egzystencji młodszego braciszka. Cóż, teraz to on wydaje się być starszy od niej, bo ma dwadzieścia sześć lat, a ona nadal przypomina siedemnastolatkę. Od ponad roku nie wyjeżdżała na stary kontynent, ale od miesiąca planuje wyjazd. Który przypadł na dzień dzisiejszy. Wiem, że rejs statkiem potrwa dwa dni, w samym Glenbeigh spędzi ze dwie noce intensywnego wpatrywania się w dorosłe życie swojego brata i jego żony, później ponownie rejs statkiem. W przeciągu tygodnia wróci i jak zwykle nie opowie nic o tym, co widziała. Czasami tylko wspomina zdawkowe informacje, jak ta, że je brat wziął ślub czy skończył uniwersytet. Nie wnikam w te sprawy, bo wiem, jak bardzo osobistym komponentem utraconego człowieczeństwa są dla niej. Ale jednak pytam chyba z czystej uprzejmości, czy raczej z nawyku nadmiernej odpowiedzialności za nią, czy chciałaby, żebym jej towarzyszył. Stworzyłem ją. Uczyłem wszystkiego. Momentami przykładałem się do jej edukacji wampirzego życia i nawyków o wiele bardziej niż Carlisle.

Potrząsa głową, jak robi to zawsze, gdy zadaję to pytanie. Ale kąciki jej ust uśmiechają się delikatnie, bo czuje wdzięczność, że nigdy nie przestałem tego proponować.
- Wrócę za parę dni. - mówi niby obojętnie
Chociaż zawsze, gdy musi wyjechać... gdy chce wyjechać, coś nią targa. Z jednej strony czuje ekscytacje, ze zobaczy brata i na ułamki wieczności wplącze się znów w jego życie, ale z drugiej strony tak bardzo wpasowała się w naszą egzystencję... Myślę, że stanowimy dla niej o wiele bliższą rodzinę niż ta, którą posiadała w swoim śmiertelnym życiu. A ona nie lubi się z nami rozstawać. Nie tylko ze mną, ale z nami wszystkimi.
- Nie martw się. - dodaje z przekąsem - Może Tanya nie rzuci się na ciebie, gdy mnie nie będzie. W razie czego, możesz poprosić Emmetta, żeby cię chronił przed jej rosnącym afektem.
Genevive prawie każdego dnia, odkąd jesteśmy w Denali, zaśmiewa się reakcjami Tanyi na moją osobę. Chociaż wydaje się, że jeszcze bardziej bawi ją fakt, iż rzeczona wampirzyca nie zbliża się do mnie, kiedy akurat jesteśmy razem.

- Spóźnisz się. - przypominam jej, a radosna mina na jej twarzy ponownie staje się odrobinę przybita
Nie udaję nieświadomego idioty. Doskonale znam jej myśli, nawet te najskrytsze. Zdaję sobie pełną sprawę z obciążającego mnie samego uczucia, które Genevive rozwijała w sobie jeszcze za życia. Uczucia, w które wplątała sobie mnie. Chociaż rozwija się to dzień po dniu od dwudziestu ponad lat, nie skłaniam się ku temu, żeby je konfrontować. Przyznaję jedynie, że staje się wyborną wymówką na zaloty Tanyi, której w ogóle nie wyobrażam sobie jako partnerki. Może rzeczywiście to przez kolor jej włosów?
- Dobra, dobra. - wzdycha niechętnie pod nosem - Na razie.
I już jej nie ma, gdy szybkim tempem znika w dole doliny, by za chwilę ruszyć jeszcze dalej, ku wybrzeżu.

A ja tymczasem wracam do śnieżnej zabawy, która nadal pochłania moją rodzinę. Tropimy się po przepastnym lesie długimi godzinami, aż zapada zmierzch. Kiedy akurat udaje mi się trafić śnieżką w Alice, a kulka rozpryskuje się na jej granatowej sukience, coś pojawia się w jej oczach. Wszyscy już znamy ten błysk, kiedy złotawe tęczówki ciemnieją do czerni, a źrenice się rozszerzają. Alice właśnie ma wizję. Coś w jej umyśle kreśli znaki przyszłych wydarzeń. Zawsze nas to zamartwia, chociaż niekoniecznie musi wiązać się z czymś złym.
- Co widzisz, Alice? - Esme delikatnie dotyka ramienia swojej kolejnej zaadoptowanej córki
- Gene...
Dźwięk imienia tak dobrze znanego nam członka rodziny nie tylko mnie wbija w ziemię. Wzrok koncentruję na bladej okrąglutkiej twarzy Alice.
- Nie znajdzie brata. Zastanie tylko makabrę. - jej głos się wzdryga z obrzydzenia - Ktoś zamordował jej brata i jego żonę. Wampiry... zaatakowały ich wampiry. Gene zjawi się za późno, nie zdąży. Nie będzie umiała sobie darować. - Alice mruga parokrotnie, co oznacza, że otrząsnęła się właśnie z wizji. Mimo to jej spojrzenie nie odrywa się od moich oczu, gdy wypowiada kolejne słowa - Edwardzie, ona tu nie wróci.


koniec?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Athaya dnia Sob 17:26, 16 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Elaine.
Zły wampir



Dołączył: 08 Gru 2009
Posty: 268
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 29 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Rivendell

PostWysłany: Sob 20:28, 16 Sty 2010 Powrót do góry

Ath, bo ja inny nick na Komnacie posiadam ;].
Ale możliwe, że nie kojarzysz bo się tylko w opo Niunii udzielam i c h y b a raz skomentowałam coś twojego ;].
Mi się bardzo, bardzo podoba więc wrzucaj kolejne części ;-).
Może po kolejnych ktoś się tu zacznie bardziej udzielac.
Ach, leniuszki![/code]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
behappy
Wilkołak



Dołączył: 25 Lis 2009
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 21:11, 16 Sty 2010 Powrót do góry

Nie, nie i jeszcze raz nie. To nie może być koniec!!!!!! Ja chcę więcej, tak nie może się skończyć ta historia. Jestem taka zła, że to już koniec, bo tak bardzo mi się podoba to opowiadanie.
To jest za krótkie jak na taki wspaniały ff. Losy Gene są po prostu super: swoje śmiertelne życie jest całe w przemocy i na pomoc przychodzi-
Cytat:
Myślałam o tobie raczej, jako o... aniele

Ten dar także od Gene jest inny i to jeden z powodów, dzięki którym ten ff nie powinien się zakończyć.


Cytat:
Jeśli wam się spodoba to tylko powiedzcie, a wrzucę następne trzy opowiadania z tej serii

Ja aż żądam, abyś to wstawiła, bo nie jestem do końca nasycona tym co przed chwilką czytałam.

Pozdrawiam i czekam B Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Nie 16:23, 17 Sty 2010 Powrót do góry

Tutaj to już jest koniec opowieści i zdaje się, że będziecie mogli ją znaleźć w opowiadaniach zakończonych :) Kontynuacja nosi nazwę "Po zmierzchu" i jest bardziej skomplikowana niż się wydaje ;] Ale poczekamy jeszcze trochę może nie wszyscy jeszcze przeczytali ;]


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nem
Nowonarodzony



Dołączył: 08 Lut 2009
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław/Kraków

PostWysłany: Nie 18:01, 17 Sty 2010 Powrót do góry

O rany, ależ entuzjazm Shocked Naprawdę, jestem nieco zaskoczona.

Ale przyznaję sama, że jakoś udało mi się specyficzny klimat w tym opowiadaniu umieścić. Bardzo mi schlebia, że spodobała się wam fabuła (a także bohaterka). Obawiam sie jednak, że kolejne części sagi już nie mają w sobie tego czegoś... Może "Po zmierzchu" jako tako, lecz dalsze są doprawdy mierne w porównaniu do tego opowiadania. Mówię to z czystym sumieniem i samokrytyką - "Zanim była Bella" jest specyficzne, a kolejne części sagi to już nie to samo. Czego żałuję.

Aczkolwiek krąży mi po głowie pomysł, by napisać coś krótkiego (mniej więcej tej długości, co "Zanim była Bella"), co zawierałoby sceny pominięte w tym opowiadaniu - pierwsze kroki Gene, jako wampirzycy. To jednak tylko wolny pomysł, jak na razie.

Dziękuję jeszcze raz za słowa uznania Smile Wszelkie rady i krytyczne spojrzenie też chętnie przyjmę.

Elaine = laura?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Elaine.
Zły wampir



Dołączył: 08 Gru 2009
Posty: 268
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 29 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Rivendell

PostWysłany: Nie 19:38, 17 Sty 2010 Powrót do góry

A mnie podobają się wszystkie dotychczas opublikowane na Komnacie części ;].
I tak, Hotarowa Laura się kłania.
Strasznie ciesze się, że i tu będe mogła czytac swoje ulubione opo.
Mam nadzieje, że ciąg dalszy pojawi się szybko.
So... weny życze i pozdrawiam Smile.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Elaine. dnia Nie 19:43, 17 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Nie 22:57, 17 Sty 2010 Powrót do góry

Nem napisał:
O rany, ależ entuzjazm Shocked Naprawdę, jestem nieco zaskoczona.

Ale przyznaję sama, że jakoś udało mi się specyficzny klimat w tym opowiadaniu umieścić. Bardzo mi schlebia, że spodobała się wam fabuła (a także bohaterka). Obawiam sie jednak, że kolejne części sagi już nie mają w sobie tego czegoś... Może "Po zmierzchu" jako tako, lecz dalsze są doprawdy mierne w porównaniu do tego opowiadania. Mówię to z czystym sumieniem i samokrytyką - "Zanim była Bella" jest specyficzne, a kolejne części sagi to już nie to samo. Czego żałuję.

Aczkolwiek krąży mi po głowie pomysł, by napisać coś krótkiego (mniej więcej tej długości, co "Zanim była Bella"), co zawierałoby sceny pominięte w tym opowiadaniu - pierwsze kroki Gene, jako wampirzycy. To jednak tylko wolny pomysł, jak na razie.

Dziękuję jeszcze raz za słowa uznania Smile Wszelkie rady i krytyczne spojrzenie też chętnie przyjmę.

Elaine = laura?

A nie mówiłam Cool Tutejsi czytelnicy zdecydowanie podkarmią twoje pisarskie łaknienie :d
Pierwsze kroki Gene jako wampirzycy... Yyyy! Twórcza maszynka genialnych opowiadań z ciebie jak się patrzy! Co chwila coś nowego wymyślasz, ale wiem, że będzie świetne !


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Viv
Dobry wampir



Dołączył: 27 Sie 2009
Posty: 1120
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 103 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z 44 wysp

PostWysłany: Pon 13:35, 18 Sty 2010 Powrót do góry

No więc tak , przeczytałam i podobało mi się . Szkoda tylko , że tak szybko poleciałaś z akcją . Wiem zaznaczyłaś , że jest tylko pięć rozdziałów , mimo wszystko pierwsze dwa rozdziały lepiej mi się podobały . Potem wszystko było za szybko . Zanim się zorientowałam była już wampirem , a zaraz potem opuściła rodzinę . Przemiana też była ekspresowa .
Spodziewałam sie czegoś innego , to jest taki długi okres czasu , aż spotkał Bellę , tyle rzeczy mogło się wydarzyć przez siedemdziesiąt lat , a u ciebie jakoś tak szybko poszło . Myślałam , że cos ich będzie łączyć , jeśli nie miłość to chociaż jakieś przywiązanie , w końcu to on ją przemienił .
Ogólnie fajnie mi sie czytało , miałas ciekawy pomysł . Tylko troszkę sie rozczarowałam , ale widziałam , że jest wstawiona dalsza część , więc idę tam zajrzeć teraz .


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
kirke
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 1848
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 169 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z obsydianowych tęczówek najmroczniejszego z Czarnych Magów

PostWysłany: Pon 22:39, 18 Sty 2010 Powrót do góry

hm, bardzo ciekawy ff, nie powiem, nie powiem...
zdaje się, że nie jesteś autorką, ale mam tym bardziej nadzieje, że przekażesz słowa uznania drogiej damie...

interesujący pomysł, dość dobre wykonanie... malownicze opisy to to nie były, więc gdyby autorka chciała coś poprawić - mogłaby to dodać... za to nadrabiała myślami Edwarda i chwilami czułam się tak jakbym czytała Midnight Sun ... - bardzo przyjemne przeżycie...
autorka nie dopracowała sprawy z realiami czasu - przydałoby się coś z tym zrobić, jeśli będzie miala czas :)
ogólnie mi to nie przeszkadzało, bo skupiałam się na całkiem innym aspekcie, ale nie zawsze jest ważna tylko psychika bohaterów Wink

pozdrawia
kirke


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
bluelulu
Dobry wampir



Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 974
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 85 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hueco Mundo

PostWysłany: Wto 15:06, 19 Sty 2010 Powrót do góry

Przeczytałam pierwsze rozdziały jak tylko zauważyłam na forum, ale nie miałam zbyt dużego pomysłu na komentarz. Początkowo pomyślałam, że tytuł mi nie pasuje. Bałam się , nawet nie wiem czego , kolejnych imaginacji a co by było, a czego by nie było, a co jakby się stało. Gene, dziewczyna początkowo sprawia mi trudność w wyobrażeniu jej sobie jako Audrey (dla mnie zawsze będzieAmelią). Ona i jej ojciec - kat. Po prostu przerażające, wszelakie zachowania tego typu zawsze będą budziły ogromną odrazę , reakcja Edwarda nie była dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bo ile można patrzeć na krzywdy ludzi, kiedy ma się możliwości zapobiec temu , albo przynajmniej uśmierzyć ból. Tak jest w przypadku Gene. Mimo to sielanka się kończy a wraz z nią historia małej Gene. Rozbawiła mnie mocznikowa Tanya , dobrze ujęłaś tą postać - dokładnie tak sobie ją wyobrażałam ( i może jeszcze trochę błyszczyku na ustach). Zadziwiającym jest fakt takiej małej liczy komentarzy, opowiadanie naprawdę przyjemnie się czyta (:


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin