FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Finał - tekst C Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Dilena
Administrator



Dołączył: 14 Kwi 2009
Posty: 1801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 158 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 11:34, 31 Maj 2011 Powrót do góry

Jeden z tekstów na finał dotarł do mnie z opóźnieniem. Póki co nie wyciągamy z tego żadnych konsekwencji. W końcu mamy finał i trzy wyśmienite pisarki, dlatego odejmę punkty przy liczeniu tylko na wyraźną prośbę dwóch osób, które tekst nadesłały w terminie.

W tym temacie tekst C, odsyłam do dwóch pozostałych, odpowiednio oznaczonych i do osobnego z ocenami.

Thingrodiel, Suhak i Fresz zapraszają na finał Bitwy na Pióra!


Wioska

Za tym wszystkim kryła się przedziwna zagadka ludzkiego umysłu, zawiłości człowieczej psychiki, głębokości ludzkich uniesień. Z tym wszystkim należało sobie poradzić w zupełnie inny sposób, niż dotychczas sobie radzono, trzeba było podejść od strony zupełnie innej, skupić się na duchowości, oddzielając brudną fizyczność, wyzbywając się niej prawie całkowicie, chociaż to ona była głównym punktem całej sprawy – a raczej nie fizyczność, bardziej po prostu – człowieczeństwo i jego brak. Dużo czasu zajęło jej szukanie jakiegoś wspólnego punktu, stycznego miejsca, jakiejkolwiek wskazówki. Jedno było pewne: morderstwa były ze sobą powiązane, chociaż nikt początkowo nie miał pojęcia jak i czym.
By przyjrzeć się tej sprawie, przybyła z miasta do tej małej, zapomnianej przez Boga wioski tuż po piątym zaginięciu. Sama nie wiedziała, czego się spodziewać, zarówno ze strony tej przedziwnej zagadki, jak i swoich własnych umiejętności, po raz pierwszy pozostawionych samym sobie, bez niczyjej protekcji.
Dotarła tam pociągiem. Podczas jazdy obserwowała, jak bloki i wieżowce ustępują miejsca na horyzoncie domkom i małym sklepikom, aż w końcu ujrzała za oknem jedynie pola, łąki, lasy, skupiska krzewów, prostą, czystą naturę. Miejsce, do którego się zbliżała, było zapewne jeszcze bardziej dzikie, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać.
Wioska znajdowała się daleko na wschód od jej rodzinnego miasta, a zarazem miejsca pracy, i odczuwała to nie tylko ze względu na odległość w kilometrach. Wysiadła na stacji kolejowej oddalonej od tej małej miejscowości o około godzinę drogi samochodem, wzięła więc taksówkę i jechała, coraz bardziej nieswoja w coraz bardziej nieswoim środowisku. Taksówkarz wielokrotnie zagadywał ją, flirtował i prawił komplementy, a z tego, co zrozumiała, to niewiele młodych ludzi przybywa w te okolice. Pełna przedziwnych obaw, wysiadła na pachnącą nieznanym noc, czując się znacznie gorzej, niż pozwalała jej na to jej własna przyzwoitość.
Gdy taksówkarz odjechał z piskiem opon, uświadomiła sobie, że z oddali dobiega ją głos muzyki i śpiewów. Uścisnęła mocniej rączkę walizki, odetchnęła i ruszyła w kierunku skupisk świateł, odgłosu świszczących fletów, szumu grzechotek, krzyków, śpiewów i gwizdów. Czuła pod stopami twardy, suchy grunt, który powoli zmieniał się w wilgotny torf. Kółeczka walizki po chwili ugrzęzły w spulchnionej ziemi, aż musiała ją ponieść w spoconej ręce, a serce tego przedziwnego miejsca biło coraz głośniej i głośniej.
Skupieni wokół wielkiego ognia, rozśpiewani, weseli i tak przedziwnie nie dzicy, siedzieli na drewnianych ławeczkach, jedząc, pijąc, śmiejąc się lub grając, na czym tylko popadło. To niedawno odkryte miastecko-cud, pochowane gdzieś pośrodku niczego, odcięte od zawsze od cywilizacji, niechętne i obce każdemu, teraz wydawało jej się bardzo pierwotne, bardzo prymitywne, za bardzo ludzkie, a za mało ucywilizowane. Wtem spojrzała na nią jakaś kobieta, szturchnęła inną, te obydwie krzyknęły coś i wstały, muzyka ucichła, mężczyźni odwrócili twarze w jej stronę. Czuła się intruzem i nim była. Jakaś starsza kobieta wstała, stękając głośno, i podeszła do niej, wlokąc swoimi chudymi, starymi nogami.
– Dzień dobry, dziecko – powiedziała cicho i ujęła jej dłoń w swoją, znacznie bardziej pomarszczoną, poszarzałą i wysuszoną.
– Dzień dobry – odrzekła. – Nazywam się Urszula Tarska.
Kobieta uśmiechnęła się, a jej twarz ściągnęła się w szerokim uśmiechu. Muzyka znów zaczęła grać, a każdy wrócił do swoich zajęć, chociaż Urszula czuła się bardzo dziwnie i jeszcze bardziej obco. Pojawił się obok niej jakiś mężczyzna, który niezbyt chętnie odebrał jej walizki. Ruszył przed siebie, a ona za nim, podejrzewając, że pokaże jej miejsce, w którym będzie spała. Zostawił ją ze swoimi rzeczami w jakimś ciasnym, śmierdzącym i przesiąkniętym wilgocią w pokoju, rzucając jedynie co chwila pełne niechęci spojrzenia, takie same, jak wszystkich ludzi, których mijała.
Wioska ta była zagadką w samym swoim istnieniu. Bardzo prosta, bardzo pierwotna, bardzo obca. Odmawiająca sobie cywilizacji. Bardzo to zastanawiało Urszulę – jak to możliwe, że przeżyli tyle lat bez wpływów technologii, w tak prostej, banalnej wręcz formie.
Odpowiedź miała poznać już niedługo.

Obudziła się następnego dnia tak samo śmierdząca i przemarznięta jak przedziwny, nieprzyjemny pokój, w którym spała. Podłoga była kamienna, ściany nieotynkowane, okna brudne i porysowane. Umyła się w misce letniej wody, którą przyniosła jej właścicielka noclegowni, ubrała w najgorsze ubrania i wyszła, bojąc się widoku, który miała zastać.
Wioska ta była niezwykła, jakby przespała cały okres przełomu w dziejach ludzkości lub jakby znajdowała się w tak zupełnie innym miejscu świata, a nie gdzieś na wschodzie – bądź co bądź – Europy. Czuła w powietrzu zapach pracy, jedzenia, życia, cyklu natury – mimo że w całym swoim życiu nie przyszłoby jej do głowy, że takie rzeczy da się wyczuć węchem. Mijała dzieci kucające nad kałużą w białych, lnianych koszulkach, mężczyzn zebranych wokół martwego zwierzęcia, kobiety piorące bieliznę i pościel w miskach podobnych do tej, którą dostała rano, tylko że większych. Wszyscy mieli na twarzach jakaś przedziwną dzikość i prostotę, której nie potrafiła opisać słowami. Czuła się bardzo źle w swoich japonkach z plastiku i taniej gąbeczki, czerwonych paznokciach, farbowanych na brązowo włosach. Nie wiedziała, od czego właściwie powinna zacząć, więc wróciła do pokoju i rozłożyła notatki.
Sprawa była bardzo trudna w swojej prostocie: w przeciągu ostatnich czterech miesięcy zaginęło tu pięć osób: dwóch turystów, jeden taksówkarz, jeden pracownik pobliskiej elektrowni i jeden tubylec. Jedyne, co po nich zostawało, to kolejno: lewa i prawa stopa, lewa i prawa ręka, oraz wzięte z jednego ciała: dwoje uszu, dwoje oczu i język. Urszula oglądała zdjęcia poodcinanych, wciąż zakrwawionych części ciała, marszcząc brwi i modląc się o jakąkolwiek inspirację, jakikolwiek punkt zaczepienia.
Wszystkie fragmenty ciał ludzkich znalezione zostały w wiosce, w kompletnie różnych miejscach, przy różnych chałupkach. W wiosce byli już różni nad-, pod- i po prostu inspektorowie, policja, detektywi prywatni i państwowi. Nic. Pozostawało tylko przeglądać te same zdjęcia części ciała, dowodów, których nie ma, niesplecionych ze sobą informacji – nic więcej. Zamknęła neseser i ponownie wyszła na zewnątrz, postanawiając z kimś porozmawiać. Zobaczyła mężczyznę, który poprzedniego dnia pomógł jej zanieść walizki. Spokojnym, spacerowym krokiem ruszyła w jego stronę, lecz on zobaczył ją z daleka i poznał, że chce z nim porozmawiać.
– Czego tu pani szukasz – burknął, zakładając ręce na piersi. Opierał się o zimną, posypaną wapnem ścianę chałupy. – Tu nie ma nic dla pani.
– Przyznam się, że moje pobudki są dosyć egoistyczne – rzekła – miałam niedawno poważny wypadek i lekarz zlecił mi wypoczynek.
– Dlaczego więc pani nie pojedziesz do tych waszych uzdrowisk?
– Tu powietrze jest czystsze niż w najlepszym uzdrowisku – odparła Urszula. Mężczyzna przyglądał jej się uważnie, oczy miał małe i wąskie, w kolorze zielonym, rysy ostre i brzydkie, cerę czerwoną od słońca.
– A więc to tak – mruknął – pani kradniesz nasze powietrze, na któreśmy tak pracowali.
– Kradnę? Powietrze jest dla wszystkich.
– Wy swoje spsuliście. Zostawcie nasze. Pani tu nie masz czego szukać. Zabieraj się, bo takie przypadki się różnie kończą.
Zamarła, wpatrując się w brzydkiego, postawnego mężczyznę. Mięśnie na jego ramionach tym bardziej się uwydatniały, że splótł je na piersi. Dłonie jego były zgrubiałe, popękane i poranione, paznokcie brudne i połamane, żyłki pod skórą sine i wydatne.
– Czy nawiązuje pan do tych ostatnich sytuacji? Pan mi grozi?
– Ja tam nikomu nie grożę. Ja ostrzegam. Wy macie swoją technologię, my mamy swoją wioskę. Pani myśli że co, że nikt przez wieki tu nie chciał przychodzić i nas uszczęśliwiać swoimi maszynami? A na cóż nam te piekielne maszyny! Jakbyśmy chcieli jakie, to byśmy se zrobili. A nie zrobiliśmy se, czyli ich nie chcemy. Pani zabiera te swoje plastikowe buciki i wychodzi. Byle prędko i byle nie śmiecić.
Skubała skórki przy kciuku, marszcząc brwi. Wtem usłyszała za sobą czyjeś wołanie.
– Hej, Duży! Zostaw panią. Coś ty, oszalałeś – przecież nic złego nie robi!
Odwróciła się i ujrzała parę lat od siebie starszego mężczyznę o chudej, trochę kościstej sylwetce. Miał na ramiona narzuconą lnianą, pożółkłą od potu koszulkę, trochę za dużą i mocno za luźną. Jego rozbiegane, piwne oczy miotały się od twarzy Urszuli, do twarzy jej rozmówcy, a usta rozciągnęły się w przedziwnym, ładnym uśmiechu.
– Chodź no, pani, ja pani pokażę ładne.
Zerknęła przelotnie na Dużego, po czym zeszła na ścieżkę do chudego, wysokiego mężczyzny o rozbieganych oczach.
– Pani Urszula, tak?
– Zgadza się.
– Adam – powiedział, ale nie wyciągnął ręki. – Pani tu przyjechała wypoczywać.
– Tak, dokładnie.
– I co, pewnie się pani nie podoba? Ludziom się nie podoba i szybko wyjeżdżają. Głównie przez takich jak Duży. Wszystkich straszą, głupoty opowiadają, a potem nic dziwnego, że żyć z czego nie mamy, bo jak taki turysta przyjedzie, to i pieniądze zostawi, a jak zostawi pieniądze, to w razie czego jest za co w mieście kupić jedzenia. A tak, jak plony złe…
I opowiadał jej o tysiącu nieistotnych, nieciekawych sprawach ich życia codziennego, prowadząc ją przez las. Trochę się go bała, a trochę fascynowała jego przedziwnym sposobem mówienia, intrygującą twarzą, ciekawym sposobem bycia. Po kilku chwilach przedzierania się przez chaszcze i krzaki wyszli na ładną, zieloną polankę, przez którą płynął wąski, szepczący strumyczek. Usiedli tam i nie przestawał mówić o tym wszystkim, co ją wcale a wcale nie interesowało, ale słuchała, co by mieć chociaż jedną zaufaną osobę w tym dziwnym miejscu, w którym czuła się tylko gorzej.
Wyśmiał ją, gdy zapytała o zasięg telefoniczny, a na pytanie o najbliższy telefon, wyciągnął rękę w jednym z kierunków i rzekł: „Cztery i pół godziny piechotą w tamtą stronę”. Chyba trochę sobie z niej żartował, takie odniosła wrażenie, ale podejrzewała też, że faktycznie najbliższy telefon mógł być na stacji kolejowej. Trochę ją to zmartwiło.
Potem przeszedł do nieco ciekawszych tematów, a mianowicie tego, czym zajmują się na co dzień. Otrzymała bardzo prostą odpowiedź: życiem. Pracują, by mieć co jeść, a potem to zjadają, by mieć siły na pracę, a wszystko skupiało się wokół wieczornych zabaw, takich jak dnia poprzedniego, kiedy to właśnie jedli, pili, tańczyli, śpiewali, grali i zabawiali się do oporu, dopóki ostatnia osoba nie zasnęła na drewnianych ławeczkach.
Tego wieczoru obserwowała zza brudnej szyby swojego pokoju taką zabawę, lecz nie odważyła się zobaczyć jej z bliska.
Każdy dzień przypomniał następny, zmieniała się jedynie pogoda, ludzie byli tylko coraz starsi, coraz zdrowsi lub bardziej chorzy, smutniejsi lub weselsi, lecz wszystko wyglądało tak samo, identyczny schemat od rana do wieczora, zakończone wiecznie w ten sam sposób. Było w tym coś pociągającego, przerażającego i smutnego jednocześnie; pragnęła wstąpić w te kręgi, pragnęła wyzbyć się swojego ucywilizowania, by móc wskoczyć na drewnianą ławeczkę i oddać się temu wszystkiemu, czemu oni oddają się co noc. Potem wracała do łóżka i brzydziła się tych prymitywnych, brzydkich ludzi. Najbardziej wtedy, gdy oglądała te fragmenty nieznanych jej, wtedy jeszcze żywych, pulsujących ciepłą krwią ciał.
Piątego dnia jej pobytu zapoznała się z młodą dziewczyną o imieniu Lusia. Lusia była drobna, szczupła i zgrabna, miała ładne włosy i przyciągające uwagę oczy. Miała może szesnaście, może siedemnaście lat… „Nikt nie liczy”, powiedziała Urszuli. Nikt nie liczy.
Z Lusią bardzo przyjemnie jej się rozmawiało, była miła, grzeczna i ciekawska. Chętnie opowiadała jej o swoich przyjaciółkach, chłopakach z wioski, którzy byli dziwni i dokuczliwi, i że właściwie to mężczyźni nie są normalni, że ona by chciała, by kiedyś przyjechał do miasta jakiś przystojny turysta, to może by ją stąd zabrał. To ostatnie wypowiedziała bezmyślnie, bo zaraz się zarumieniła i poprosiła, by Urszula nikomu nie mówiła, że ona kiedykolwiek wypowiedziała takie zdanie. Urszula chciała ją podpytać, ale Lusia się zmieszała i uciekła.
Urszula szukała jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ale wszyscy unikali tematu przedziwnych zaginięć jak tylko mogli. Nie chciała naciskać. Nie chciała, by ktokolwiek pomyślał, że zjawiła się w wiosce właśnie w tej konkretnej sprawie. Mogłoby jej to bardzo przeszkodzić w pracy.
Kilka dni później zaprosiła Lusię do siebie i dużo rozmawiały, jeszcze więcej niż poprzednio. Zachwyciły dziewczynę różnorakie kosmetyki, które Urszula przywiozła ze sobą i oglądała je z błyszczącymi oczyma.
– My tam takich rzeczy nie możemy mieć – mruknęła – a podobno można się w moment pozbyć tego. – Wskazała palcem na krostki na czole. – Znaczy… ja tam lubię takie spokojne życie, ale oni nam wszystkiego zabraniają.
– Jak to – wszystkiego? Jacy – oni? – pytała Urszula.
– Aj tam – mruknęła Lusia – nie ma o czym mówić.
Pokręciła się trochę po brzydkim, śmierdzącym pokoju, dotykając plastikowych ramek na zdjęcia, krzykliwych okładek książek, porcelanowych figurek. W końcu odwróciła się jakaś taka zmartwiona i zawzięta.
– Pani stąd pójdzie, pani stąd pójdzie jak najszybciej, proszę panią bardzo.
– O czym ty mówisz, kochana? – zapytała Urszula.
– Pani stąd idzie, pani się zabiera i ucieka, byle prędko – szeptała rozgorączkowana. – Już sobie na panią ostrzą zęby. Pani ucieka, na co pani węszyć, każdy wie, że z pani żadna turystka. Pani ucieka.
– Przyjechałam tu, by wypocząć, nic więcej…
– Pani, my może tylko wydajemy się tacy głupi. Niech to pani weźmie pod uwagę. Pani się pakuje i pani nie ma, bo to różnie może być…
Urszula patrzyła w te dwa przedziwne, dziecięce jeszcze oczka, nie odpowiadając.
– Pani mi nie wierzy? Ach, co za głupota. Ja chyba panią tylko zainteresowałam – źle zrobiłam. Pani, jeśli stanie się tak, jak się boję, to pani będzie żałować, że pani w ogóle kiedykolwiek usłyszała o naszej wiosce.
– Ale powiedz mi… o kim ty mówisz?
Lusia pokręciła głową i wyszła, zostawiając Urszulę samą.
Tego dnia przed snem postanowiła nieco rozejrzeć się wokoło. Było ciemno, noc pachniała na ten swój niezwykły, tajemniczy sposób. Serce wioski biło tego wieczoru wyjątkowo rytmicznie, wyjątkowo głośno, wyjątkowo mocno przenikając ją aż do szpiku. Spoglądała z daleka na miejsce, z którego dobiegało jasne, pomarańczowe światło, myśląc o tym, co jej Lusia powiedziała jeszcze tego samego dnia.
Wtem Urszula usłyszała coś dziwnego, jakiś szelest spośród krzaków. Zmrużyła oczy i bez chwili zawahania podeszła w tamto miejsce. Ujrzała jakiś cień, czyjąś sylwetkę znikającą w leśnej gęstwinie – zmierzającą dokładnie w to samo miejsce, w które już raz poprowadził ją ów mężczyzna o rozbieganych oczach. Starała się iść najciszej, jak potrafiła, ale taki spacer w klapkach z gąbeczki nie mógł obyć się bez niepotrzebnych, nieartykułowanych dźwięków. W końcu stanęła na środku tej polany, straciwszy cień z oczu, z poranionymi od wystających korzeni stopami, pociętymi ramionami i twarzą, poparzonymi pokrzywą łydkami.
Uświadomiła sobie, że z tej odległości nie słychać bijącego serca wioski. Była sama, pośród przenikającej ją ciemności, tym gęstszej, że oświetlanej jedynie przez cienki jak drucik księżyc. Drapała się i tarła po szczypiących nogach, zastanawiając się, co i czy w ogóle cokolwiek się stanie. Wtedy zobaczyła światło z oddali, początkowo słabsze i małe, a potem z silniejsze i silniejsze. To była Lusia ściskająca w ręku lampę naftową.
– Pani jest głupia! – jęczała. – Pani wraca ze mną – natychmiast!
– Lusiu, nie mieszaj się – usłyszały czyjś głos. Należał do mężczyzny. – Wracaj do wioski.
– Przestańcie, barbarzyńcy! – krzyknęła. – Ta kobieta nikomu nic nie robi, żadnej krzywdy!
Urszula rozejrzała się. Tuż za nią stał mężczyzna postawny, wysoki i smukły, lecz mający w sobie jakąś nutkę majestatyczności. Głowę zadzierał do góry, patrząc na nią dwoma, błyszczącymi lekko w słabym księżycowym świetle punkcikami. Zniosła dzielnie to spojrzenie, czekając z ciekawością, co stanie się dalej.
– Czemu za mną szłaś?
– Pomyliłam pana z kimś.
– Z kim?
– Z jednym z was, nie pamiętam, jak się nazywa – Adrian… Adam…
– Nawet gdybym nim był – po co za mną szłaś?
Zawahała się.
– Chciałam z nim porozmawiać – ot.
– Kłamiesz. Za dużo się interesujesz. To ci na złe wyjdzie. Widzieliśmy te twoje karteczki. Zdjęcia, notatki, te takie. Myślisz, żeśmy głupi? Że się damy?
– Aleks, przestań… – zajęczała Lusia błagalnie. Mężczyzna o tym imieniu przeniósł na nią wzrok, a potem rzekł władczym tonem:
– Zabierzcie tę irytującą dziewuchę z powrotem do wioski.
Kolejne sylwetki wyszły z gęstwiny i zabrały szamoczącą się Lusię z powrotem. Po chwili jej nawoływania przestały być słyszalne.
– A ja coś ci powiem, Urszulo. Myśmy cię tak specjalnie podpuścili, byś tu przyszła, bo sama nie trafisz z powrotem. Jesteś ty jedna na nas pięciu. Ty – mała, drobna, bezbronna kobietka, a nas tylu dużych, silnych mężczyzn…
Wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku. Odsunęła się.
– Dobrze, koniec zalotów – oświadczył Aleks. – Chcieliśmy ci coś, głupia, pokazać. Duży, bierz ją pod ramię i spacerek.
Szli za szybko, a gęstwina leśna stawała się coraz trudniejsza do przedarcia. Robiło się coraz dziwniej, jaśniej, niespokojniej, zewsząd poczęło napadać ją białe, świetlówkowe światło. Po chwili wyszli z lasu i stanęli przed dużym, szarym budynkiem, podobnym do tych, które budowano jeszcze „za komuny”. Był brudny, nieprzyjazny, zniszczony, brzydki. W środku świeciło się światło, a z wewnątrz dobiegały dziwne, trudne do określenia dźwięki…
– Co to za miejsce? – zapytała. – Czemu mnie tu prowadzicie?
– Zaraz się przekonasz – wymamrotał mężczyzna, który prowadził na czele. W jaśniejącym świetle mogła dostrzec jego twarz: była ostra, nieprzyjemna, przypominała dziób sokoła. Jego oczy, przenikliwe i świdrujące wszystko wokoło, były koloru szarego, noc miał zakrzywiony, brwi grube i krzaczaste, włosy jasne i zwichrzone.
Zeszli uważnie w dół wzgórza, a paseczek pomiędzy palcami zaczął Urszulę boleśnie obierać, ale nie zwracała na to uwagi, zafascynowana nieznaną sytuacją.
Po chwili znaleźli się u stóp pagórka, lub może – na dnie kotliny. Księżyc znajdował się już nieco niżej na horyzoncie, a gwiazdy migały spokojnie, oddalone od nich o miliony lat świetlnych. Urszula skupiła się na dźwiękach, które wydobywały się z budynku: szmery, szumy i dziwny dźwięk, jakby zasysania pompy… Obeszli dosyć spory budynek i znaleźli się u wejścia. Zadarła głowę do góry i ujrzała brzydki, wyblakły napis:
INSTYTUT BADAWDCZY BIOCHEMII I ANATOMII LUDZKIEJ ZWIĄZKU RADZIECKIEGO.
– Związek Radziecki? – zachwyciła się. – Co to za przedziwne miejsce!
– Och, nie patrz na ten szyld – Związku Radzieckiego nie ma już od kilku lat.
– No coś ty – mruknęła z przekąsem. Aleks popchnął ciężkie, zardzewiałe w metalowych miejscach drzwi i puścił ją przodem w jakimś zabawnym przypływie manier. Gdy go mijała, poczuła nagle od niego jakiś dziwny, nieprzyjemny zapach, którego wcale nie chciała poznać: Trupi, przenikający głęboko do płuc smród rozkładającego się ciała.
Weszła do środka i ujrzała rozpalony migającymi świetlówkami korytarz. Nie stało tam nic, dostrzegła jedynie grzyba i pajęczyny w rogach pomieszczenia. Od korytarza odchodziło pięć, sześć a może siedem drzwi – ciężko było jej określić przez perspektywę. Aleks poprowadził ją do samego końca, a dźwięk pompy nabierał na sile.
– Przejęliśmy ten budynek jakieś piętnaście lat temu – tłumaczył Aleks – i tutaj sobie pracujemy. – Ich kroki niosły się echem po pomieszczeniu. Pozostała czwórka mężczyzn została w środku.
– Co to znaczy, że „pracujecie”?
– Zaraz się przekonasz. Może wtedy przestaniesz być taka dociekliwa.
Wyciągnął pęk kluczy i otworzył drzwi na końcu korytarza. Zaskrzypiały złowieszczo, Aleks puścił ją przodem ponownie, a gdy weszła, nie bardzo rozumiała, gdzie się znalazła. W pierwszej chwili uderzył w nią okrutny, obrzydliwy smród rozkładających się ciał.
Znajdowała się w średniej wielkości pomieszczeniu, a pod ścianami ustawione były łóżka. Na każdym z nich leżał człowiek w jednakowej, lnianej, długiej koszuli, podłączony do wielu poplątanych, długich rurek, jedne toczyły jakieś płyny z ich ciał, inne jakieś płyny wdrażały do skrępowanych organizmów. Podeszła do najbliższego łóżka. Leżał na nim mężczyzna szary na twarzy, z zamkniętymi oczami i półotwartymi ustami. Nie oddychał, za to jakaś niezwykła maszyna pompowała w niego różnego rodzaju płyny: czerwone, półprzezroczyste, żółtawe, jedne były gęstsze i wymagały szerszej rurki, inne bardziej rozcieńczone i bez problemu płynęły przez cieniutkie jak źdźbło trawy kanaliki. Znów uderzył w nią ten obrzydliwy, trupi smród, którego przez chwilę prawie nie czuła, zafascynowana nowym widokiem. Teraz uderzył w jej nozdrza ze zdwojoną siłą. Rzuciła okiem na kolejne łóżka, poustawiane przy ścianie, a na nich wiecznie ten sam widok, jednak osoby leżące na nich różniły się wiekiem, płcią i odcieniem cery.
– Co to jest… – bardziej westchnęła niż zapytała. – Co wy tu robicie…
Podeszła do kolejnej koi i dotknęła następnego ciała. Było zimne, nieprzyjemnie miękkie, o wiotkiej, szarej skórze. Odwróciła się.
– Co tu się dzieje?
– Podoba ci się? – zapytał z dziwnym błyskiem w oczach.
– Mój Boże, co to za eksperymenty! Co wy im tam pompujecie!
– Chodź, zobacz – wymamrotał Aleks. – Tutaj mamy taką pompę – zaczął, podciągając ją do jednego z łóżek. – Parę dobrych lat temu, jak się stąd zabrali ci naukowcy, tośmy znaleźli takie ciekawe dzienniki, chyba się bardzo spieszyli, jak stąd wychodzili, bo pozostawiali mnóstwo rzeczy – opowiadał. – No, i poczytaliśmy sobie trochę, pomontowaliśmy te maszyny do kupy i postanowiliśmy troszkę pokombinować. Zobacz, Urszulko, ty podobno lubisz takie rzeczy… No, chodź…
Miał w oczach przedziwną dzikość, żądzę mordu, jakiś obleśny błysk, który przyprawił ją o dreszcze. Odsunęła się o krok.
– Przecież oni są martwi! Co wy z nimi robicie?
Aleks machnął ręką.
– Są, bo są, ale to przecież nic stałego. Kobiety tu przychodzą i ich codziennie takimi maściami, balsamami i olejkami smarują, co by się nie popsuli. My się zajmujemy całą resztą.
– Jaką resztą? Co to za płyny?
– A tam, różne – mamrotał Aleks. – Tutaj im wymieniamy, dla przykładu, mocz – wyjaśnił, wskazując na dwie rurki, w których żółtawa ciecz płynęła w przeciwnych kierunkach.
– Co to znaczy, że „wymieniacie im mocz”?
– Wypompowujemy im ich mocz, który się oczywiście szybko kończy – tłumaczył – i pompujemy… o, tutaj na przykład – niedźwiedzi.
– Matko Boska, ale po co to!
– Już tłumaczę. A tutaj – szpik kostny – długo się go odpompowuje, zawsze gdzieś jeszcze zostanie – i pompujemy szpik kostny zwierzęcia…
– Szaleńcy.
– No i pozostałe, aż do krwi, ona jest najważniejsza – tłumaczył Aleks. – Ale trochę nie wiemy, jak to zrobić, by nam się całkowicie nie rozpadł, bo jak wypompujemy wszystko, to się zapada w sobie i już nie da rady z powrotem wlać w niego tej nowej, a jak robimy to jednocześnie, to się miesza. To bardzo trudne.
Zebrało jej się na mdłości. Lecz to nie trupi smród czy jakikolwiek widok doprowadził ją do tego – zemdliło ją na myśl o tych prymitywnych, prostych, niedokształconych ludziach, odprawiających swoje obrzydliwe eksperymenty. Cofnęła się o krok, zasłaniając usta dłonią.
– Głupcy! Tak się nie da! – zawołała. – Tak nikomu niczego nie wdrożycie! To niemożliwe, fizycznie, biologicznie, chemicznie niemożliwe! Na litość Boską!
Cofnęła się jeszcze o kilka kroków, aż wpadła na jakieś łóżko, straciła równowagę i upadła plecami na martwe, śmierdzące ciało. Zawyła i odepchnęła się szybko, zatapiając palce w zwiędłym, miękkim ciele. Upadła na zakurzoną podłogę, po czym gwałtownie wstała i spojrzała na Aleksa.
– Nacieszyłaś oczka, serdeńko? – zapytał z pogardą. – Może masz ochotę na własnej skórze przekonać się o działalności naszych eksperymentów?
– Wasze eksperymenty nie mają najmniejszego sensu. Ani celu, ani w ogóle… Boże, to takie logiczne, że jak ktoś nie żyje – to nie żyje! Co za głupcy! Uważacie się za wielkich naukowców – szkoda, żeście podstaw anatomii nie poznali – Boże, co za barbarzyńcy!
– Żebyś się nie zdziwiła… – wymamrotał.
– Dobrze więc – po co mi to pokazujesz? – zapytała.
– Byś przestała węszyć.
– Myślisz, że to cokolwiek da? Zabij mnie już teraz – jak tylko dotrę do najbliższego telefonu, zadzwonię po policję i zadepczą wasze marzenia o zamienianiu ludzi w zwierzęta.
Aleks nie odpowiedział, dotykając czubkami palców rurek i plastikowych woreczków.
– Ty nic nie rozumiesz, nic nie rozumiesz. My to robimy dla dobra ludzkości.
– Jakiegoż znowu dobra… – jęknęła, kręcąc głową.
– Nie widzisz, jak oddalamy się od naszych korzeni, jak się upodlamy, jak wszystko upada? Dlatego właśnie, żeśmy utracili tę cząstkę nas – najpierwotniejszą… Właśnie to próbujemy zrobić – zaszczepiać ją w ludziach na nowo.
– Nie mając podstawowej wiedzy biologicznej? Doskonale – gratuluję.
– Jesteś bardzo harda – ale to dobrze, z takimi się lepiej dyskutuje.
– Nie wygląda mi na to, byś chciał dyskutować. Nie dopuszczasz żadnych argumentów – poza swoimi.
– Skoro tak uważasz – rzekł. – Jak sobie myślisz. Idź, zabieraj te swoje plastikowe klapeczki – no, znikaj mi z oczu, pókim miły!
Stała w miejscu, patrząc w jego błyszczące, jasne oczy.
– Jesteś szalony, wszyscy jesteście. – Przerwała na chwilę. – Zastanawia mnie za to, jaki związek z tym wszystkim mają te zaginięcia, te porozrzucane części ciała?
Aleks machnął ręką.
– Prywatne porachunki.
– Nie rozumiem.
– Ta piątka była podobnie nadgorliwa, co ty. Rozprawiłem się z nimi po swojemu.
– Zamordowałeś ich?
Wzruszył ramionami.
– A co to znaczy „umrzeć”?
To pytanie zadźwięczało wyjątkowo głośno, mimo że nie wypowiedział go z naciskiem.
– To znaczy, że przestaje pracować mózg – rzekła.
– Nie, to coś innego – mamrotał Aleks, kręcąc się. – To coś kompletnie innego – nic nie rozumiesz! To ty jesteś prostaczką, nie ja!
Nie odpowiedziała na te zarzuty, unosząc się dumą.
– Muszę ci coś powiedzieć – rzekł, odwracając się do niej plecami i grzebiąc zawzięcie w jednej z szuflad. – Ja też kiedyś taki byłem – taki jak ty… Ograniczony, logiczny, pełny nic nie wartej wiedzy. I bardzo źle na tym wyszedłem – bardzo źle!
Wyciągnął jakieś strzykawki, igły, przybory chirurgiczne z szuflady.
– Trafiłem tutaj i zaparło mi dech w piersiach. Nie mogłem uwierzyć, że istnieje na świecie miejsce tak doskonałe, jak to – tak czyste – tak zrozumiałe – tak proste – tak dobre…
Założył igłę na plastikowy pojemniczek strzykawki.
– Zawsze ktoś tutaj strzegł, by nikt nie zepsuł tego idealnego cyklu, by nie zaburzyć doskonałego, smakowitego, rozkosznego rytmu, jaki tutaj mamy. Nikt nie może dopuścić, by ktokolwiek odważył się to zepsuć. To trudne, ale dajemy radę.
Podszedł do kolejnej szafki, z której wyciągnął starą fiolkę, i wbił w nią igłę strzykawki. Urszula zrobiła kilka kroków w stronę wyjścia.
– Nic nie rozumiecie – wy, ludzie bez wyobraźni, pogubiliście zmysły – to wy jesteście szaleńcy! – orzekł.
Wyjął igłę z fiolki i podniósł strzykawkę na wysokość oczu. Urszula otworzyła drzwi i wybiegła na korytarz, a następnie na zewnątrz. Nikogo nie było. Z szybko bijącym sercem pobiegła przed siebie, byle jak najdalej, gdy poczuła czyjeś ramiona, oplatające ją od tyłu. Odwróciła głowę i ujrzała dziwnego mężczyznę z rozbieganymi oczami.
– Co się stało, pani? – zapytał, ściskając jej łokcie w dłoniach. – Pani fatalnie wygląda…
– Boże, którędy do stacji, którędy do stacji? – pytała. Mężczyzna spoglądał na nią, myśląc.
– Stacja? Daleko, za daleko.
– Proszę mi tylko powiedzieć, którędy mam iść – wyjąkała, drżąc na całym ciele.
– Nie mogę – odrzekł. Ściskał ją mocno za łokcie, a do jej oczu napłynęły łzy.
– Proszę… Błagam… Błagam pana, proszę mi pomóc…
Ziemia zadrżała od tupotu nóg. Czterech mężczyzn przyciągnęło ją z powrotem do budynku, ignorując jej krzyki, wrzaski, błagania i nawoływania. Księżyc powoli ustępował miejsca słońcu. Przeciągnęli ją aż do pokoju na końcu korytarza, unieruchomili na łóżku, z którego zrzucili śmierdzące ciało, a Aleks podał jej jakiś zastrzyk. Patrzył, jak płacze – chciał jej powiedzieć: „Nie płacz, szykuję ci lepsze życie” – ale zbyt dobrze mu się milczało. Urszula przestała się szamotać, po chwili nawet jęczeć czy stękać, patrzyła tylko tępo to na niego, to na sufit. Zadowolony, że był prymusem na studiach, uniósł skalpel, żeby rozkoszować się jej strachem.
– Nie krzycz tylko… serdeńko – poprosił grzecznie, dotykając ostrzem jej lewej piersi.


Wstało rano słońce – jak zawsze. Lusia wyruszyła z matką i ciotką do trupiarni z olejkami i balsamami. „Trochę szkoda jej”, pomyślała, smarując martwe, zimne ciało Urszuli pachnącymi maściami. Trochę szkoda.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin