FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Finał - tekst B Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Dilena
Administrator



Dołączył: 14 Kwi 2009
Posty: 1801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 158 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 11:33, 31 Maj 2011 Powrót do góry

Jeden z tekstów na finał dotarł do mnie z opóźnieniem. Póki co nie wyciągamy z tego żadnych konsekwencji. W końcu mamy finał i trzy wyśmienite pisarki, dlatego odejmę punkty przy liczeniu tylko na wyraźną prośbę dwóch osób, które tekst nadesłały w terminie.

W tym temacie tekst B, odsyłam do dwóch pozostałych, odpowiednio oznaczonych i do osobnego z ocenami.

Thingrodiel, Suhak i Fresz zapraszają na finał Bitwy na Pióra!



Tekst ten zawiera bardzo, bardzo, bardzo luźne podejście do historii i medycyny, za co nie przepraszam.

PROJEKT FRANKENSTEIN

Ośrodek był tak tajny, że chyba nawet towarzysz Chruszczow nie umiałby w przybliżeniu określić jego położenia - gdzieś tam, gdzie leżało dużo śniegu, a najbliższym sąsiadem był święty Mikołaj, w którego oczywiście nikt nie wierzył. Aczkolwiek Chruszczow nie potrzebował współrzędnych rzeczonego ośrodka – wystarczyło, by tę wiedzę posiadali panowie z KGB. Natomiast Piotrowi byłoby bardzo na rękę wiedzieć, gdzie go los niesie. Może i nie był Józefem Stalinem (który na pewno wszystko wiedział), a z KGB na szczęście nie miał nic wspólnego, ale czuł się bardzo niepewnie, kiedy zarówno pilot awionetki, jak i jego poprzedni szef odmówili mu informacji, gdzie dokładnie na tym zakichanym biegunie zamierzali go umieścić. Bo istniała możliwość, że wyląduje właśnie na biegunie.
Cała sprawa mu śmierdziała. Najpierw wezwał go szef, po raz nie wiadomo który pogratulował mu udanej akcji na bloku operacyjnym (niebezpieczna plotka głosiła, że wręcz wyciął pacjentowi serce, a zorientowawszy się w szkodach, wszył z powrotem), po czym poprosił Piotra, by usiadł. I to było podejrzane. Gdy szef prosi, by ktoś usiadł, to znaczy, że zamierza mu oznajmić, że go zwalnia.
Niewiele się pomylił. Może oficjalnie nie został wyrzucony, natomiast zaproponowano mu przeniesienie w miejsce, gdzie jego talenty zostaną w pełni wykorzystane. To znaczy gdzie? W kostnicy?
Tu się nie pomylił nawet o włos, ale o tym jeszcze nie wiedział.
- Zaciśnij pan zęby! - wrzasnął pilot. Piotr posłusznie zrobił, co mu kazano.
Awionetka wylądowała zgrabnie, z tylko jednym, choć za to solidnym tąpnięciem. Piotr ucieszył się, że pilot go ostrzegł – w przeciwnym razie zapewne odgryzłby sobie język. Z samolociku wypełznął na roztrzęsionych nogach, modląc się, by od tego zimna nie odpadły mu uszy. Wymarzł solidnie. Był pewien, że z nosa zwisał mu wielki sopel lodu.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytał, szczękając zębami.
- Już towarzyszowi raz powiedziałem, że nie wolno mi gadać. To i drugi raz pary z gęby nie puszczę – mruknął pilot. Mówił mieszanką typową dla osób mieszkających z dala od większych miast – niby pamiętał, by tytułować człowieka mianem „towarzysza”, ale często wychodził mu „pan”. Poprawił gogle i czapkę, po czym uśmiechnął się, ukazując brak górnej jedynki. - No, to pan sobie pójdziesz tam – machnął ręką w stronę obiektu oddalonego od lądowiska o jakiś kilometr – a ja lecę do domu. Małżonka się niecierpliwi, rosół na obiad, te sprawy... - Pociągnął nosem po ostatnim słowie i zaczął gramolić się do awionetki. - Walizki z betami przylecą pewnie jutro, pan się nie martw, nie zginą. A i bez obciążenia szybciej pan zajdziesz na miejsce. No już, raz - dwa, bo pan zamarzniesz! Tam na towarzysza czekają.
- Czekają? - zapytał głupio Piotr. Pilot spojrzał w niebo i pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć „Za jakie grzechy?”.
- No a co? Toż wiedzą, że pan przylatujesz. Spokojna głowa, nic złego nie zrobią. No, idź pan już, towarzyszu, bo z tą pogodą nie ma żartów.
Piotr ruszył w stronę obiektu. Nie było co się zastanawiać – zimniej niż w psiarni, a obiekt, choć nie sprawiał wrażenia przytulnego, na pewno miał ogrzewanie. I choćby dlatego powinien się do niego udać. Drugim powodem było oczywiście wyjaśnienie, co to za miejsce, co on tu robi i czy jest jak się stąd wydostać?
No, z grubsza wiedział, że oto znalazł się w miejscu, do którego opisu służyły słowa takie jak „prestiżowy”, „nowoczesny”, „pierwszy na świecie”, „przełomowa medycyna” i „tajemnica państwowa”. Czasem też „spełnienie marzeń, ale i tak nie możesz powiedzieć żonie”.
Otóż miejsce owo prezentowało się niczym lody z bitą śmietaną. Kompleks białych ascetycznych, współczesnych budynków otoczony był wysokim metalowym ogrodzeniem, a całość malowniczo pokrywała czapa śniegu. Małe, ciemne okna odcinały się wyraźnie od tej kakofonii bieli niczym oczy maltańczyka, tylko sprawiały nieco mniej sympatyczne wrażenie.
Piotr rozejrzał się, by wyłowić wzrokiem furtkę. Nim zdążył znaleźć dzwonek, bramka z głośnym szczęknięciem rozsunęła się, zapraszając go na teren obiektu. Uczucie, które ogarnęło Piotra, zapewne znane było wcześniej tylko Jonathanowi Harkerowi, przechodzącemu pod broną zamku hrabiego Draculi – zadziwienie i zgrozę.
Pierwszego człowieka napotkał dopiero przy drzwiach do głównego budynku. Został niemal siłą wciągnięty przez jakieś wielkie łapsko i dopiero trzask zamykanych drzwi uświadomił mu, że znalazł się w pułapce.
- Zimno, cholera – mruknął właściciel ręki. Odźwierny nie sprawiał inteligentnego wrażenia, był raczej typem człowieka, który profesjonalnie wykonuje najmniej skomplikowane czynności, a do rozmowy z nim wystarczył zasób pięćdziesięciu słów, z czego znakomita część nie nadawała się do powtórzenia w bardziej wymagającym towarzystwie. I tenże człowiek prowadził go do schodów jak najlepszy lokaj, przywołał windę, a potem gestem kustosza wzrokiem mówiącego „Zobaczcie, towarzyszu, co ten Wierieszczagin zmalował!” zaprosił go do środka. Piotr niczym baranek prowadzony na rzeź wszedł do windy. Jadąc na górę zastanawiał się, czy nie znalazł się przypadkiem w jakiejś podejrzanej trupiarni (nie to, by jakakolwiek trupiarnia nie była podejrzana). Jeszcze wielu rzeczy nie wiedział.

***

W pokrytym tradycyjnym, białym śniegiem nowoczesnym, białym budynku, pośród nowoczesnych, białych korytarzy, pomiędzy nowoczesnym, białym sprzętem pracowali ludzie w nowoczesnych i, jakże by inaczej, białych uniformach.
Nowy szef, Swietkow, zaczął powitanie od:
- Słyszałem, że dokonał pan cudu – skrzywił się przy tym słowie jak nieszczęście - na bloku operacyjnym...
Piotr zmilczał. Chyba nigdy nie pozbędzie się tej przeklętej plotki. Kiedy wyjeżdżał z Władywostoku, plotkarze porzucili wersję z wycinaniem serca i teraz opowiadali pełnym uznania szeptem, jak to przesunął pacjentowi lewe płuco pod jelito cienkie, a potem poszła cała lawina innych aranżacji wnętrza, które mogły się skończyć śmiercią pacjenta.
- My tu nie potrzebujemy cudów. Potrzebujemy jednak ludzi takich jak wy, towarzyszu! - Poklepał Piotra po plecach. - Tacy jak wy mogą rozświetlić blaskiem swej wiedzy radziecką naukę! Kto wie, może towarzysz Stalin nagrodzi jakim orderkiem, kto wie... - Zadumał się. - Ale my teraz nie o orderach. Towarzyszu, my tu pracujemy na chwałę matki Rosji Radzieckiej. Wyprzedzamy inne narody, a wszystko we własnych granicach, choć wiedza radziecka jest nieograniczona...
Piotr nabrał pewności co do jednego – znalazł się na Syberii. Miejsce zsyłek na katorgę. Dwadzieścia lat, trzydzieści... Podobno niektórzy nawet wracali potem do domu, choć kto wie, w jakim stanie.
Piotr musiał przyznać, że nie ma pojęcia, czy został tu wydalony z Władywostoku, czy rzeczywiście jego osoba do czegoś może się matce Rosji przydać. Wprawdzie słyszał, że gułagi nie były tak luksusowe i zapewne zesłanie zostałoby poprzedzone procesem, niemniej niepewność go zabijała.
Gdyby nie to, że lata temu nauczył się nie afiszować z wiarą w Boga, zapewne by się szybko przeżegnał.

***

Swietkow na pierwszy rzut oka zły nie był. Czasem zrzędził i lubił opowiadać nudne historyjki, niemniej dbał o to, by cały ośrodek badawczy miał stały zapas kawy, cukru i mięsa, o wódce nie wspominając. Ładniutka, pomimo świeżej blizny na twarzy, kobieta w białym kitlu uprzedziła go, by Piotr zawsze sprawiał wrażenie zainteresowanego opowieścią przełożonego.
- Jak się towarzysz Swietkow zdenerwuje, to może zadzwonić nawet do ojca narodu. Lepiej go nie drażnić. - Wzruszyła ramionami. - Zresztą my tu nie dla przyjaźni, tylko dla wyższych celów jesteśmy.
Zaprowadziła go do chłodnego pomieszczenia.
- Kostnica, jak mniemam – powiedział. Łada nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.
- Prosektorium – mruknęła, po czym wskazała na szafową chłodnię. - Materiały.
Piotr uniósł brwi. Po pierwsze Łada zaczęła mówić pojedynczymi wyrazami, a po drugie nazwała materiałami zawartość chłodni.
Przełknąwszy ślinę złapał za uchwyt pierwszej szuflady i z całej siły szarpnął. Zobaczywszy zawartość wstrzymał oddech. Tak, tam były zwłoki. Drobna niepewność wymieszana z toną nadziei, że w środku nie znajdzie trupa, pierzchła przed tym widokiem z dzikim wrzaskiem. Nie chodziło o to, że miał przed sobą nieboszczyka – do tego był przyzwyczajony. Niepokoiło go określenie „materiały” - niosło ze sobą niezdrowe myśli, do czego tu służą ciała.
- Robimy sekcję zwłok? - zapytał niepewnym głosem.
- A po co? To wrogowie Rosji Radzieckiej, wiadomo, od czego zginęli – oznajmiła beznamiętnie kobieta, po czym wysunęła mocniej szufladę. Silna była, szelma! Szuflada chodziła przecież ciężko jak traktor bez paliwa, a tu... żywy dowód na to, że w kraju żyją zdrowe kobiety.
Oj, ona to by się na traktorze ładnie prezentowała, pomyślał z rozrzewnieniem. Owo rozrzewnienie przeszło mu jak ręką odjął w momencie, w którym Łada wskazała na głowę trupa. No tak, strzał w potylicę. Do tego nie trzeba sekcji.
- To co my mamy z tym... materiałem robić?
Kobieta odwróciła twarz w stronę drzwi, w których stał Swietkow.
- Sprawić, by nasi wrogowie stali się po śmierci pożyteczni dla kraju.
- Pożyteczni? - Piotr zmartwiał. Chyba nie przerabiają ich na kotlety? Z niepokojem przypomniał sobie wysmażony na podeszwę stek, który zjadł na kolację poprzedniego wieczoru.
- Ten tutaj – Swietkow ruchem głowy wskazał na leżącego przed nimi trupa – widzicie, jaki jest zbudowany?
- Widzę.
Trudno było nie zauważyć. Zwłoki prezentowały się imponująco – kolos z wyrysowanymi mięśniami, jakby całe życie dzień w dzień wyrabiał siedemset procent normy (jeśli nie więcej).
- Wyobraźcie sobie, towarzyszu, że jego siła zostanie spożytkowana do pracy dla naszego kraju. Towarzyszu! Co za śmiała wizja! Tysiące robotników, którzy się nie męczą, nie umierają, którzy wykonują najcięższą pracę za innych! Nasz kraj prężnie się rozwijający! Produkcja maszyn wzrasta! Wyprzedzamy zachód... to znaczy, my cały czas zachód wyprzedzamy, ale wyprzedzimy ich jeszcze bardziej!
- Czyj to pomysł? - zapytał niepewnie Piotr.
Swietkow spojrzał na młodego lekarza z politowaniem.
- Ojca narodu radzieckiego, oczywiście!
Piotr nie skomentował.
- No dobrze, czy mamy tutaj – wskazał na chłodnię – samych takich osiłków?
- Nie. Są też inni, można spożytkować ich wiedzę, ich inteligencję.
- Czy nie wydaje wam się, towarzyszu Swietkow, że to trochę niebezpieczne?
Przełożony zawahał się. Przygwoździł Piotra zimnym spojrzeniem czarnych oczek. Ponieważ milczał, młody lekarz kontynuował.
- No bo taki tutaj zdechlak to wróg, zgodzicie się ze mną? - Potaknięcie. Łada tylko patrzyła, przechyliwszy głowę. - I on taki rzadki cwaniak, w głowie same wywrotowe sprawy... warto go tak ożywiać? - zapytał. Piotr starał się nie myśleć o tym, jakie bzdury wygadywał. Ożywianie trupów! I co jeszcze? Nie, nie ma takiej możliwości! Poza tym to niemoral... ale czy w Rosji Radzieckiej cokolwiek może być jeszcze niemoralne?
„Nie ma czegoś takiego, jak moralność! Brednie popów. Jedni w drugich to samo klepią. Co oni wiedzą o nauce?!”, krzyczał profesor Marfiejew, jak mu któryś ze studentów odmówił uczestnictwa w sekcji zwłok ze względu na opory moralne.
Piotr złowił spojrzenie Swietkowa – było dokładnie takie samo, jak to profesorskie, sprzed lat. Mówiło: „Bystry. Za bystry. Za dużo myśli. Podważa światłe pomysły Rosji Radzieckiej. Może być niebezpieczny.”
Kontrola.
Niedobrze.

***

Piotr nie czuł się tak bardzo po uszy w gównie od czasu, gdy istotnie weń wleciał – za szczenięcych lat. Wychodek we wsi się pod nim załamał. Matka szorowała go do późnej nocy, a i tak wszyscy uważali, że śmierdział.
Co zrobią? Pewnie go będą pilnowali. Oj, wychylił się ze swoimi wątpliwościami! Mało to się naobserwował, jak jeden bystrzacha z drugim nagle znikali? I dlaczego? Bo byli zbyt inteligentni, a wbrew temu, co mówiła radziecka propaganda, Stalin potrzebował ludzi na tyle bystrych, by nie trzeba im było nosa podcierać chustką, lecz na tyle tępych, by za wiele nie kombinowali. I oto jak jemioł pierwszej wody wyskoczył z tym „warto ich ożywiać?”! Zakwestionował genialny pomysł Stalina!
Piotr przewrócił kartkę podręcznika, udając, że go czyta. Biblioteka miała oczy, szczególnie czujne na niego, podejrzanego. Bibliotekarz o tatarskich rysach twarzy długo mu się przyglądał, nim pozwolił obejrzeć zgromadzone zbiory - same dzieła radzieckich lekarzy, a przynajmniej przez nich podpisanych. Było też kilka powieści, ale nic ciekawego. I, oczywiście, dzieła Lenina w płóciennej oprawie, które można poczytać dla odprężenia po całym dniu pracy.
Zabarykadował się większością czerwonych tomów.
Miał dwa wyjścia. Albo grzecznie wypełniać rozkazy Swietkowa, Stalina czy kto je ostatecznie wydawał, albo stracić niedawne wątpliwości względem własnej zsyłki na Syberię. Wybór był śmiesznie prosty. Podejrzewał, że doczekałby się jednak procesu i odczytania wyroku, ale wtedy nie wylądowałby w przyjemnym ośrodku badawczym, tylko w kołchozie najgorszego gatunku.
To już wolał wesołą trupiarnię Swietkowa.
Z tą myślą zatrzasnął podręcznik, poukładał dzieła Lenina na jedną kupkę i udał się z nią do bibliotekarza.
- Znalazł pan coś interesującego? - zapytał go podejrzliwie Tatar.
- Wiedzy Rosji Radzieckiej nie da się ogarnąć w jedną godzinę – oznajmił z szerokim uśmiechem Piotr, wpędzając bibliotekarza w zdumienie.
- Tak, oczywiście – bąknął z niepewnym uśmiechem i więcej się nie odezwał.
Lekarz już sobie wyobrażał, jak będzie wyglądał raport na jego temat. „Nie, towarzyszu, pomyliliście się, z nim jest wszystko w porządku!”
Nie był jednak na tyle naiwny, by nie dodać sobie w myślach potencjalnej odpowiedzi Swietkowa: „Mimo wszystko nadal go obserwujcie! Jest w posiadaniu tajemnicy państwowej! My nie możemy zgadywać, my MUSIMY wiedzieć, czy nie zdradzi naszych planów komuś, kogo ta wiedza może swędzieć po kieszeni!”.
Wychodząc z biblioteki bawił się dalszym ciągiem tej rozmowy. Otóż tatarski bibliotekarz odparłby: „Ale czemu mu po prostu nie strzelić w łeb i po sprawie?”, na co z pewnością Swietkow by odpowiedział: „Nie zabija się ludzi towarzysza Stalina”.
Piotr przestał się uśmiechać. Nie jest dobrze być kimś, kogo Stalin zarówno może chcieć zabić, jak i ochronić własnym nazwiskiem.

***

Dioda nie chciała się zapalić.
Piotr gmerał pośród żył sinego trupa. Za życia musiał być całkiem sprawny. Swietkow zapewnił go, że jego kartoteka przedstawiała się imponująco, jeśli chodzi o ilość rozbojów. Wystarczy jednak dobrze spożytkować jego siłę i truchło odda Rosji Radzieckiej to, co jej należne.
Przełożony wyglądał na uspokojonego po poprzednim wieczorze.

Piotr zapukał do jego kwatery przed północą, dzierżąc pod pachą butelkę zmrożonej wódki i zawinięte w papier pęto kiełbasy.
Swietkow otworzył drzwi z pochmurną miną. Zaraz jednak jego oblicze zamieniło się w maskę, nieudolnie kryjącą ograniczone zasoby inteligencji właściciela. Piotr uśmiechnął się lekko i wyciągnąwszy w stronę przełożonego oszronioną butelkę, oznajmił:
- Towarzyszu, smutno mi, napijcie się ze mną.
Swietkow mruknął coś niezrozumiałego, po czym odparł:
- Jak to mówią - lek nie uleczy zmyślonej choroby, a wódka nie uleczy prawdziwego smutku.
- Mówią też, że do trzydziestki grzeje żona, po trzydziestce wódka, a potem nawet piec nie ogrzeje.
- Wy, towarzyszu, trzydziestkę już macie – zauważył misiowaty z postury przełożony.
- Ano mam. A żony nie. Tak się jakoś złożyło. A zimno jak cholera.
Wpuścił go w końcu. Kwatera była dość surowa, ale wygodna. Tak przynajmniej mógł wywnioskować Piotr, rozglądając się po saloniku. Drzwi do sypialni były zamknięte, ale przecież nie interesowała go sypialnia Swietkowa, tylko on sam. Dlatego nie rozglądając się zbyt długo, pozwolił sobie usiąść na prostej kanapie, obitej nieco już wytartym brązowym pluszem.
- Towarzyszu – zaczął niepewnie, widząc, że przełożony nie pali się, by także usiąść. Stał nad nim niczym kat nad dobrą duszą i przyglądał się wzrokiem sępa, odliczającego sekundy do śmierci ofiary, na którą miał chrapkę. - Widzicie, złe wrażenie na was wywarłem – powiedział potulnie. Głos mu nieco drżał. - Wy sobie teraz myślicie, że ja nie popieram. Ja popieram! Albo że krytykuję. Skąd! Pomysł towarzysza Stalina jest genialny, tylko ja jestem za głupi, by od razu pojąć piękno sprawy. Przecież towarzysz Stalin nie kazałby tak po prostu trupa ożywiać, prawda? Jego jeszcze się programuje. Albo lepiej. Widzicie, ja jestem prosty człowiek... - Tu przerwał, otworzył butelkę wódki i wymownie spojrzał na przełożonego. Swietkow odruchowo sięgnął do barku po kieliszki. Postawił je na ławie i chwycił za pakunek z kiełbasą, podczas gdy Piotr polewał. Wypili raz, wypili drugi raz, a potem poprawili trzeci i czwarty. Piotr rozluźnił się, więc teraz mówił już całkiem swobodnie. - Ja jestem prosty człowiek. Mnie trzeba dokładnie powiedzieć, co i jak. Ja nie miałem wcześniej do czynienia z ożywionymi umarlakami, a tamto na bloku operacyjnym to zwykły fuks. Wy jesteście doświadczeni, to wiecie. Więc tak, na moją głowę i wszelką logikę, taki trup sobie wstaje z ławeczki – siup! - Wypili. - Ja wprawdzie skończyłem szkołę z wyróżnieniem, ale tego mnie tam nie uczyli, bo pewnie tajemnica państwowa i tak dalej. Na moją głowę taki sobie wstanie. Czy on coś pamięta z życia? Towarzyszu, powiedzcie.
Swietkow odpowiedział o ułamek sekundy za późno, pozwalając Piotrowi wyłowić jedyny słuszny wniosek: nie wie. Do tej pory eksperyment się nie udał. Teraz pewnie będzie udawał, że wręcz przeciwnie, żeby nie stracić twarzy i pociągnąć grę.
- Średnio się z takim dogadać można, ale on nie do gadania, tylko do roboty ma być. Na dobrą sprawę jemu wystarczy powiedzieć, to zrobi. Tylko utrzymać go trudno przy życiu. Rozpada się.
Piotr robił, co mógł, by nie wyglądać na zdziwionego. Swietkow był dobry w te klocki – jego wypowiedź zabrzmiała bardzo przekonująco. Wymierzył cios tylko na tyle, by przeciwnika zadziwić, ale bez przesady. Ściągnięto tu Piotra, a więc musi wiedzieć, że jest potrzebny. Ale niech sobie nie myśli, że Rosja Radziecka bez byle szczyla sobie nie poradzi. W razie czego znajdą się inni utalentowani, którym coś przypadkiem wyszło...
- A zatem musimy popracować nad tym, by taki nowy, odrodzony robotnik żył na tyle długo, by oddał ojczyźnie, co ojczyźniane – skomentował Piotr, na co Swietkow tylko skinął głową. - To się zapewne nawet da zrobić, tylko pomyśleć muszę.
- Byleście za długo nie myśleli, towarzyszu. Nad stołem operacyjnym żeście tyle nie dumali, a pacjent ponoć chodzi i gada, i to całkiem z sensem.
Tego z kolei Piotr nie komentował. Już go nie kusiło, by wyjaśniać sprawę rzekomego „cudu”, z zaznaczeniem, że wszyscy nazywają to cudem, bo innego słowa nie mogli znaleźć. Pokręcił tylko głową, jakby chciał dać znać, że istotnie – aż tyle nie filozofował.
- Coś wam powiem, Piotrze Lentroszu Aleksandrowiczu. My tu nie mamy czasu na pierdolenie się z byle trupkiem. Nie wyjdzie z jednym, nie ma problemu. Będzie następny. Matka Rosja ci ich zapewni, nie martw się. Towarzysz Stalin oczyszcza nasz piękny kraj z najgorszych mętów, a robi to sprawnie. I my też mamy sprawnie robić, co do nas należy. Że wasz przypadek dotarł do uszu kogo trzeba, to wasze szczęście, bo teraz macie nie tylko fach, ale i możliwości. Nie interesuje nas, czyście byli prymusem w szkole, choć wiemy, żeście byli. Ale i prymusi nam się już zdarzali. Jeden taki przyjechał, Iljicz go rodzice nazwali, żeby Lenin był dumny. Takie chuchro, ale zdolne. Łady spytajcie, jak mi nie wierzycie. Przysłali nam go tutaj, bo piątki miał same w szkole, ale z głową miał jednak coś nie tak. Właściwie to się sam wykończył. Do rodziny mu się ckniło, to łaził osowiały, pracować mu się nie chciało, smutki go brały, wódka go nie grzała. Myśli sobie, pannę sobie przygrucha. Łada, jak pewnie zauważyliście, ładna dziewczyna. To się do niej przykleił. Łada dobra, jej nie w głowie teraz takie rzeczy, ona zamiast małżonka, kraj ukochała. A Iljicz za nią latał. Więcej tu było dziewczyn w tym czasie, a ten się na nią jakby zawziął. Przyszła z tym do mnie, a jest dla mnie jak własne dziecko. I powiedziała, że ona się tego Iljicza boi. Zresztą widziałeś jej bliznę?
- Ten Iljicz jej to zrobił?
Swietkow skinął głową.
- Chciał jej chyba zaimponować. Zaczął się bardzo dziwnie zachowywać. Już nie ganiał za nią jak pies za suką, tylko nachodził ją w jej kwaterze, przysyłał prezenty, zostawiał listy. W końcu zaczął grozić. Powiedział, że umie się obchodzić z różnymi ciekawymi instrumentami chirurga i żeby uważała. Wreszcie coś mu się naprawdę przestawiło w głowie, bo doszedł do wniosku, że skoro on jej nie może mieć, to nikt jej nie będzie miał. Poszedł do niej, niby grzecznie, żeby porozmawiać. Łada się zgodziła – pewnie myślała, że wreszcie zakończy sprawę. Powiedziała mu, że go podziwia i szanuje, że on taki zdolny, że był najlepszy w szkole, że o nim słyszała, ale nic z tego nie będzie, bo ona ma tu pracę i ważniejsze sprawy na głowie. Wiesz co zrobił? Taki zadowolony, że był prymusem na studiach, uniósł skalpel, żeby rozkoszować się jej strachem, a potem – przełożony uderzył dłonią w dłoń, jakby pokazywał cięcie siekierą kłody drewna – ciach!
Piotr podskoczył ze strachu. Swietkow wyglądał na usatysfakcjonowanego jego reakcją.
- Pociął jej twarz. Dlatego ma tak zeszpeconą buzię. Ale ona w sumie zadowolona, bo jej już teraz nikt głowy nie zawraca. Ma doskonałe osiągnięcia w medycynie, możesz się od niej uczyć. Skupiona na pracy, nic innego jej nie interesuje, tylko dobro ojczyzny.
Piotr nie był do końca pewien, czemu miała służyć kolejna historyjka Swietkowa, ale zastanowiło go, że urywała się w momencie cięcia. Czy nikt dziewczynie nie pomógł? I skąd przełożony znał tyle szczegółów z tego wydarzenia? Opowiedziała mu to?
- Co się stało z Iljiczem? - odważył się zapytać.
Swietkow przełknął kawałek czosnkowej kiełbasy i wzruszył ramionami.
- Jutro go zobaczysz. Leży w trzysta dziewiątej szufladzie.


I teraz grzebał we wnętrznościach zwariowanego człowieka. Przełożył diodę pod żyłę i wkłuł się igłą od spodu. Czuł się niezręcznie, gmerając tak komuś w ręce, ale powtarzał sobie, że ten człowiek już nie żyje i nie czuje, póki co, jak jego paluchy podhaczają żyły, dotykają mięśni, potykają się o kości. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, Piotr miał szczerą nadzieję, że trup nie ocknie się z chęcią krwawego odwetu.
Miał nieprzyjemne uczucie tworzenia zombi. A wrażenie to potęgowała obecność Łady.
Przyjrzał się trupowi. Za życia był przystojny. Trochę chudy, to fakt, ale miał ciemne włosy i długie czarne rzęsy, a kobiety to lubią. Ręce delikatne, o długich, szczupłych palcach. Jak ktoś taki mógłby się rzucić na kobietę?
Piotr nie był pewien, dlaczego Łada pomagała mu przy akurat tym trupie. I dlaczego tak dziwnie na niego patrzy? Jakby jej zależało, by ożywić akurat tego człowieka. Musiał ustalić pewne rzeczy, nim przejdą do czynu.
- Ła... - zaczął, ale szybko się poprawił. - Towarzyszko, jeśli ożywimy Iljicza, on będzie należał do Swietkowa. Czy to jasne?
Kobieta popatrzyła na niego wielkimi, niebieskimi oczami pełnymi zdziwienia.
- Oczywiście, towarzyszu. Dlaczego mi o tym przypominacie?
- Wiem, że wam pociął twarz, ale nie dopuszczę, by wasza chęć zemsty zepsuła plany Rosji.
- Słucham? - zapytała zdziwiona. Jej spojrzenie stało się twarde. Piotr poczuł, że nie trafił. - O co wam chodzi, towarzyszu? - ostatnie słowo wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- O to... - zawahał się – żebyście, towarzyszko, nie próbowali się mścić.
- Ja? - Oczy Łady zrobiły się okrągłe jak kopiejki. - Dlaczego miałabym się mścić na Iljiczu?
Nie było sensu udawać nonszalancji, wobec tego Piotr przybrał twardą postawę.
- Towarzysz Swietkow mi powiedział, że Iljicz was zaatakował skalpelem. Nie obchodzi mnie to. Macie zachowywać się jak zawodowiec. Ten tutaj – skinął głową na trupa – nie będzie niczego pamiętał ze swojego życia. Ma się trzymać kupy, dopóki ojciec narodu nie zdecyduje inaczej. Czy to jasne?
Usta Łady rozchyliły się ze zdziwienia.
- Że kto mnie zaatakował?
- Towarzysze! - usłyszeli i jak na komendę odwrócili głowy w stronę drzwi. Stał w nich Swietkow. Oczywiście. Wielki miś sterczał tak ze wzrokiem świdrującym jak najlepsze wiertła z najlepszej radzieckiej stali. - Zdaje się, że macie coś do roboty? Nie musicie przy tym gadać o rzeczach, które należą do przeszłości i nie powinny nikogo obchodzić!
Chrząknąwszy, wyszedł, zostawiając Ładę i Piotra skonsternowanych i patrzących na siebie. Kobieta miała zły wzrok rozszalałego szakala. Tym bardziej przerażająca zdała się jej postać, która nawet nie drgnęła. Wszystko skupiło się w niebieskich jak bławatki oczach.
- Od kiedy to przeszłość nikogo nie powinna obchodzić? - odważył się zapytać, kiedy ucichły odgłosy kroków Swietkowa. - Zmieniliśmy kraj czy co?
- Nie zmieniliśmy kraju, tylko Swietkow nie chce, żebyśmy ze sobą rozmawiali – warknęła kobieta.
- Ale o czym? - grał głupiego. Łada musiała przyznać, że ze swoją naiwną miną wychodziło mu to całkiem nieźle. Ale ona nie dała się na to nabrać.
W tym momencie w drzwiach stanął wielkołapny strażnik, który pełnił rolę odźwiernego.
- O niczym – powiedziała w końcu kobieta. - Podaj mi skalpel.
- Dobra, nie rozumiem – szepnął, udając, że całkowicie skupia się na diodkach.
- Domyśliłam się – powiedziała równie cicho, gmerając skalpelem przy skórze trupa. - Teraz spróbuj podłączyć prąd.
Efekty były niezadowalające.

***

W środku nocy obudziło go pukanie. Najpierw myślał, że coś mu się śni, później, że się przesłyszał, wreszcie, że faktycznie ktoś zastukał do jego drzwi. Wystraszył się, że to Swietkow przyszedł go zamordować. Miał tylko nadzieję, że wcześniej pozna chociaż powód, dla którego się go uśmierca.
Znów rozległo się pukanie. Delikatne, zbyt delikatne, jak na miśkowatą łapę przełożonego, co nie znaczy, że było mniej natarczywe.
Wygramolił się z łóżka, przecierając oczy. Pod powiekami wciąż tańczyła mu egzotyczna tancerka podłączona diodami i naładowana prądem. Tańczyła dosyć ponętnie, ale Piotr w swym śnie i tak nie mógł oderwać wzroku od migających lampek i majstrującego przy korkach Swietkowa.
Kiedy otworzył drzwi, sam nie wiedział, czy czuje jeszcze większy strach, czy może ulgę.
- A co wy tu robicie, towarzyszko? - zapytał szeptem.
- Zamknij się z tą „towarzyszką” i lepiej mnie wpuść. Mitia patroluje korytarze.
Mitia, odźwierny, anioł stróż wątpiących w radziecką naukę i szpieg Swietkowa w jednym, cierpiał na chroniczną bezsenność. Ewentualnie spacery korytarzami pomagały mu zasnąć. Tak czy siak węszył lepiej niż pies za wszystkim, co mogłoby sprawić, że czarne oczka przełożonego zniknęłyby pod krzaczastymi brwiami.
Piotr otworzył szerzej drzwi, wpuszczając do środka kobietę. Zatarła ręce z zimna, pochuchała na nie nieco, po czym rozejrzała się po pokoju. Bez słowa zaciągnęła go do sypialni, czemu nie ważył się przeciwstawić. Tam zamknęła drzwi, położyła palec na ustach, nakazując ciszę, po czym rzuciła się na poszukiwania. Zajrzała pod stolik, długo oglądała lampę, centymetr za centymetrem podziwiała łóżko, wytrzepała nawet pościel i wpełzła pod dywan, tworząc surrealistyczne wybrzuszenie na samym jego środku. Dokładnie obejrzała także szafki. Wreszcie zdjęła coś małego, co zostało przytwierdzone do krzesła i wyniosła to do głównego pokoju. Zamknąwszy drzwi odetchnęła z ulgą.
- Dobra, możemy rozmawiać. Tylko cicho.
- Co to było? - zapytał Piotr, wskazując ręką na zamknięte drzwi, za którymi chował się salonik.
- Pluskwa. Myślałeś, że ci tu ktoś ufa?
- Wywaliłaś ją?
- Zgłupiałeś? Taki niby jesteś bystry, a chcesz wywalać podsłuch – zaśmiała się cicho. - Jak by się zorientowali, to byś miał śledztwo, czemu zniknął. A wiesz, jak śledztwo wygląda w naszym pięknym kraju – ostatnie słowa powiedziała z jawną kpiną. - Jak skończymy, założę go z powrotem. Jak będziemy cicho gadać, to nie usłyszą. Słabe są te pluskiewki.
- Naprawdę?
- Pewnie. Amerykańskie byłyby lepsze, ale gdzie Rosja by skorzystała z zachodniej techniki. To jadą na radzieckich.
Piotr usiadł na łóżku. Łada znalazła sobie miejsce na krześle i wbiła w niego wzrok.
- To stąd Swietkow wiedział, o czym rozmawiamy przy Iljiczu?
Nie odpowiedziała, uznając, że jeśli siedzący przed nią lekarz potrzebuje odpowiedzi na najprostsze pytania, to nie jest wystarczająco bystry, by pojąć, co się tu dzieje. Możliwe, że tak by było dla niego najlepiej, ale Łada obserwowała go z okna, kiedy tu przyjechał. Wyglądał jak człowiek, który nie wie, gdzie jest, co złego zrobił i dlaczego go zesłano w to okropne miejsce. Zatem Piotr był człowiekiem, którego potrzebowała.
- Jeśli chodzi o Swietkowa, to wyjaśnijmy sobie jedno – to on mi rozharatał twarz.
Szczęka Piotra opadła z wrażenia.
- Jak to?
- Normalnie. Wziął skalpel i mi pociął, bo go nie chciałam słuchać. Zabronił mi się spotykać z Ilją. Bo się marnuję, bo Rosja wzywa, bo to, bo tamto, bo siamto, bo „towarzyszko, są ważniejsze sprawy w życiu, zwłaszcza w życiu takiej zdolnej Rosjanki jak wy”. Mówiąc w skrócie sam chciał mnie przelecieć, ale wolałam Ilję.
- I tak sobie wziął i cię pociął? A Iljicz?
Pochyliła głowę i przez chwilę milczała.
- Zastrzelił go. Oficjalnym powodem był brak efektów przy pracy i przeciwstawienie się rozkazom Stalina.
Lekarz nie wiedział, które pytanie zadać najpierw.
- To co ty tu jeszcze robisz?
- A gdzie mam twoim zdaniem wiać? W las? - warknęła. - Dopóki robię, co mi każą, jestem w miarę bezpieczna.
- Brak efektów...? - nie dokończył. Nie musiał, co Łada przyjęła z zadowoleniem. Wreszcie jakiś przebłysk rzekomego geniuszu u tego człowieka.
Skinęła głową. Owszem, brak efektów oznaczał, że staną się bezużyteczni i towarzysz Stalin każe się ich pozbyć. Do tego czasu zapewne są w miarę nietykalni. Chyba że nabroją, co właśnie robili.
- Przecież nie da się ożywić trupa! Łada, no coś ty! - zawołał.
- Cicho! - syknęła, kładąc mu rękę na ustach. - Wiem, do cholery! Dlatego mówię ci, że mamy problem. A najbardziej ty masz problem. To ciebie obserwują.
- A ciebie nie? - zapytał zdziwiony. Łada przesunęła palcem po paskudnej bliźnie na policzku.
- Ja jestem ofiarą zamachu, ślubowałam wierność towarzyszowi Stalinowi. Ja nie zdradzę i oni o tym doskonale wiedzą – powiedziała tonem tak zimnym, że Piotr aż poczuł dreszcze całymi stadami galopujące mu po plecach. - Gorzej z tobą, towarzyszu – przesylabizowała ostatnie słowo. – Ty wyskoczyłeś niemal na powitanie z wątpliwościami i pytaniem o sens tego wszystkiego, co oznacza, że jesteś pod obserwacją. Nie jesteś „nasz”, nie można ci ufać. Jeśli zawiedziesz, to sam wylądujesz w chłodni.
- Czyli już po mnie. - Piotr z rezygnacją przeczesał włosy. Ręka mu zamarła, gdyż nagle jedna myśl niemal ze szczękiem wskoczyła na odpowiednie miejsce w jego umyśle. A co jeśli Łada nie jest w porządku? Może go podpuszcza? Może pracuje dla Swietkowa, Stalina, Chruszczowa albo nawet i zdziczałego Lenina, ożywionego przy pomocy tych obrzydliwych praktyk? Może następnym krokiem będzie nekromancja, a on stanie się pierwszym materiałem roboczym? Właściwie to kim jest ta dziewczyna?
- Jaką mam gwarancję, że ty mnie w coś nie chcesz wplątać? - bąknął niewyraźnie.
- Żadnej – prychnęła. - Choć pomyśl o tym w ten sposób – myślisz, że chciałabym, by człowiek, który rzucił się na mnie ze skalpelem, odniósł sukces i zgarnął medal?
Piotr musiał przyznać, że brzmiało to rozsądnie.
- A ty i Iljicz...?
- Przeszłość, jak widać. Nie wiem, czy uda się go ożywić. Może tak, może nie. Jeśli prąd będzie bez przerwy przechodził przez jego nerwy, to może dałoby się go uruchomić. Ale to nie będzie Ilja, jakiego znałam, tylko ożywiony trup, bezmyślny i durny. Choć chciałabym go jeszcze raz zobaczyć i usłyszeć jego głos.
- Kochałaś go?
Przez chwilę milczała, jakby rozważała swoją odpowiedź.
- Nadal go kocham, to nie przechodzi tak szybko.
- To dlatego tak ci zależało, by go ożywić – domyślił się w końcu.
- Wykazałam się sporą naiwnością, nie sądzisz? Ale miłość jest nieracjonalna. Chciałam go ożywić. Niech mnie diabli, jeśli istnieją, ale chciałabym, by żył. Może razem udałoby nam się stąd uciec.
Smutna mina Łady sprawiła, że Piotr poczuł wyrzuty sumienia. Jak mógł podejrzewać, że ta dziewczyna mogłaby go oszukać?
Wstała, otrzepała ubranie z nieistniejącego pyłku i na palcach zaczęła iść w stronę drzwi. Bardzo cicho je uchyliła, wysunęła się zgrabnie przez nie i po chwili wróciła z pluskwą. Gestem nakazała Piotrowi zachowanie ciszy, po czym przytwierdziła podsłuch na swoje miejsce i bez słowa opuściła kwaterę lekarza. Przez chwilę panowała ponura cisza, a potem Piotr wyłowił głos Mitii:
- A cóż to towarzyszka robi na korytarzu o tej porze?
- Was szukam. Macie papierosa? Nie macie pojęcia, towarzyszu, jak mi się palić teraz chce...
Odetchnął z ulgą – Łada sobie poradzi.

***

Wnętrzności Iljicza były rozgrzebane i zupełnie bezkształtne. Setki drucików podłączono do wszystkich narządów, z gardła mężczyzny wystawała rurka, która miała zapewnić trupowi oddychanie. Piotr skinął głową, Łada bez słowa przesunęła dźwignię, włączając prąd. Swietkow i kilku innych lekarzy stało za dwójką w jasnych, przybrudzonych kitlach i wpatrywało się w ich poczynania z zainteresowaniem. Prąd docierał do trupa krótkimi skokami. Piotr twierdził, że nieustanne ładowanie nieboszczyka może skończyć się jego spaleniem. Łada tego nie komentowała, po prostu robiła swoje mechanicznie, bez najmniejszej oznaki na twarzy, że jej zależy. Piotr uznał, że obecność innych tak na nią wpływa. Nie wiedział, jaki miała plan i dlaczego właściwie przyszła do niego tamtego pamiętnego wieczora. Później już nie rozmawiali ani o Iljiczu, ani o swojej pracy i zagrożeniu ze strony przełożonych, jeśli nie pojawią się widoczne rezultaty. Co zamierzała osiągnąć? Nie wspominała, że chciała, by pomógł jej uciec. Mówiła tylko, że gdyby Iljicz żył, może razem by im się udało.
Skupił się ponownie na diodach. Palce Iljicza drgały, włosy na głowie podniosły się. Piotr spojrzał na Ładę – pokręciła głową. Nie uda się. Sięgnęła za siebie, by docisnąć dźwignię. Prąd szarpnął ciałem Iljicza, wyprężając go w łuk. Łada zrobiła wielkie oczy, Piotr zamarł, otaczający go lekarze pochylili się w przód, by lepiej widzieć. Swietkow stanął na palcach i robił, co mógł, by nie wyglądać na zafascynowanego.
Zgasło światło. Ciało bezwładnie opadło z hukiem na stół. Rozszedł się swąd spalonego mięsa. Wszyscy się cofnęli.
- Spokojnie, zaraz uruchomimy generator – odezwał się Swietkow. Światła rozbłysły po dobrych kilku minutach. Na twarzach zebranych obserwatorów malowała się konsternacja i obrzydzenie. Piotr przestał zwracać uwagę na coraz gorszy smród. Łada płakała. Swietkow podszedł do niej, objął ją ramieniem.
- No co wam, towarzyszko? Córuchna, nie płacz – powiedział cicho.
Łada pokręciła głową.
- Znowu nie wyszło, towarzyszu – chlipnęła. Piotr mógłby się założyć o wszystko na świecie, o swoją wolność i o cały ten podejrzany instytut, że chciała powiedzieć zupełnie co innego.
Trup Iljicza do niczego się już nie nadawał. Spalił się na dobre.

***

Nie widział kobiety od jakiegoś czasu. Rozglądał się, a jednak jakby zniknęła z instytutu. Nie mogła się rozpłynąć w powietrzu, a jednak Piotr jadał sam, z nikim nie rozmawiał, na zebrania chadzał bez towarzystwa, do którego przywykł. Musiał sam przed sobą przyznać, że brakowało mu Łady. Na swój sposób stanowiła cząstkę maleńkiego wszechświata normalności, który wbrew sobie usiłował stworzyć. A wiele razy przysięgał sobie, że nie będzie tego robił. Czasem się po prostu nie dało! W zalewie „towarzyszy” trafiał się czasem towarzysz prawdziwy. A teraz zniknął i znów została masa szarych twarzy, którym nie można ufać, do których lepiej się nie odzywać. I których nie należało pytać o los bliskiej osoby, by przypadkiem owego losu z nią nie podzielić. Bliskość z kimś, kto nie był produktem Rosji Radzieckiej, nawiązywała się szybko, nawet jeśli narażała na niebezpieczeństwo.
- Towarzyszu? Zamilkliście...
Mitia oczywiście stał w drzwiach. Piotr ocknął się, słysząc czyjś głos i wzrok utkwił w tępym pysku odźwiernego.
- Wybaczcie, towarzysze. Usiłowałem ująć najlepiej w słowa to, co mi przyszło do głowy.
- Słuchamy – ponaglił go ten sam głos. Należał do rudego lekarza, który często przechwalał się orderem od Stalina. Piotr go nie lubił, wręcz nienawidził. Właściwie sam nie wiedział, czemu.
- A więc, towarzysze, myślę, że dotychczasowe próby uświadomiły nam doskonale, że nasze podejście do sprawy było błędne. - Słuchali go w skupieniu, choć Piotr miał wrażenie, że bełkocze. Uznał jednak, że te tresowane małpy uznają jego bełkot za wielce uczony i może dzięki temu ocali głowę. - Powinniśmy zatem zastanowić się, czy nie należy zmienić owego podejścia. - Bełkot, bełkot, bełkot. Piotr właściwie nie miał pomysłu. I nie chciał go mieć. Jedyne, czego pragnął, to zyskać na czasie. Na tyle, by dowiedzieć się, co się stało z Ładą i obmyślić plan ucieczki. - Uważam, że człowiek po śmierci w takim stanie, w jakim jest, nie nadaje się do naszych planów. Takiemu degeneratowi palnie się w łeb, zrobi dziurę w mózgu, a przecież wiemy, towarzysze, że mózg odpowiada za funkcjonowanie całego organizmu. Proponuję zatem mózg wziąć od nieboszczyka, który zmarł na skutek... na skutek... choroby, ciało wroga ludu, któremu wszczepi się umysł nienaruszony fizycznie. Pamiętajmy także o sercu. Zbadawszy to, co zostało z ostatniego materiału, doszedłem do wniosku, że trup i tak by umarł – jego serce było słabe. Jak takie coś może pompować krew do żył nowego, radzieckiego nadczłowieka? - Nietzsche byłby pewnie z Piotra dumny. Spodobałaby mu się idea stworzenia nadczłowieka. Możliwe, że nie piałby z zachwytu nad cięciem zwłok i wypuszczania zombi, by pracowało dla Rosji, ale Piotra już nie obchodziły szczegóły. Mówił w coraz większym uniesieniu, niemal widząc oczyma duszy swojej, jak nowa, piękna Istota powstaje ze stołu, gotowa, by służyć Stalinowi.

***

Serce leżało zamrożone w jednej z szuflad szafy chłodniowej. Zaraz obok spoczywał dawca mózgu. Na stole zaś świecił siną barwą kolejny trup. Zmęczony Piotr potarł czoło. To nie miało prawa się udać. Do licha ciężkiego, to się mogło udać tylko w książce!
Co czuł doktor Frankenstein, kiedy ożywiał Istotę? Czy tylko podniecenie, że jego eksperyment się uda?
Ręka Piotra bezwolnie powędrowała do zimnego uchwytu szuflady. Pociągnął mocno, ale nie wysunęła się. Ponownie szarpnął, tym razem z całej siły. Wreszcie z nieprzyjemnym zgrzytem wyjechała, ukazując zawartość. Oto miał przed sobą dawcę mózgu – osobę, która zginęła z podciętym gardłem.
Co czuł doktor Frankenstein, kiedy ożywiał swoją ukochaną? Czy czuł coś więcej poza desperacją?

***

Swietkow niby od niechcenia chwycił toporny, wstrętny, na wskroś radziecki kieliszek i wypił z niego wódkę. Siedzący przed nim Piotr wyglądał na zdruzgotanego, jakby nie spał od kilku nocy, nie jadł i, co gorsza, nie pił.
- Na zdrowie, towarzyszu – powiedział przełożony z uśmiechem spasionej hieny. Piotr machinalnie podniósł kieliszek, przytknął go do ust, po czym wychylił zawartość, jakby pił herbatę. Swietkow przemówił dopiero wtedy, gdy kieliszek wrócił na swoje miejsce.
- Widziałem, że polubiliście Ładę.
Piotr nie odpowiedział.
Co za skurwiel - pomyślał niechętnie. Nawet w głowie nie chciało mu się wyć.
- Wy ją, towarzyszu, tylko lubiliście. Ja ją kochałem. Powiedziałem wam, że była dla mnie jak córka. I tym bardziej bolała ta zdrada. Jak córka zdradza rodzica, to jest to zdrada, że tak powiem, pewnej świętości.
Pociął jej twarz, zabił kochanka, a potem ją. Zabiję...
- Okazała się takim samym wrogiem ludu, jak i cała reszta motłochu – kontynuował przełożony. Piotr poderwał głowę, by spojrzeć mu w oczy.
- A tak! Wrogiem! Planowała ucieczkę! I chciała zabić mnie. Mnie! Który byłem dla niej jak ojciec!
Który ojciec kaleczy swoje dziecko?
- Skąd o tym wiecie? - zapytał Piotr cicho.
- Przyglądaliśmy się jej od jakiegoś czasu. Myślałem, że jej przejdzie ten cały Iljicz, ale zwariowała po tym, jak go usmażyliście. Ale my tu, oczywiście, niczego nie marnujemy. Skoro zażądaliście nienaruszonego fizycznie mózgu, czy jak to tam ujęliście, to go wam daliśmy. Mówiłem, że Matka Rosja wszystko zapewnia.
- Mówiliście też, że to Iljicz zaatakował Ładę – wtrącił Piotr. Sam dziwił się, jak spokojnie przeszły mu te słowa przez gardło.
- To nie ma większego znaczenia – odpowiedział równie spokojnie przełożony. - Powiedzcie mi tylko, towarzyszu Piotrze Lentroszu Aleksandrowiczu – Swietkow wbił wzrok czarnych oczek w lekarza – czy to coś da? Ten wasz pomysł? Da coś?
Piotr zapatrzył się w butelkę, którą jeszcze do połowy wypełniała wódka.
- Już dała. Trup dłużej wytrzymał. Jesteśmy na dobrej drodze.
Swietkow oparł się wygodniej w fotelu i zapatrzył w sufit.
- To dobrze. Wyniki, musimy mieć wyniki.
Machnął ręką w stronę drzwi, jakby opędzał się od natrętnej muchy. Piotr zrozumiał, że został odprawiony. Wstał i ruszył do wyjścia. Kiedy chwycił za klamkę, usłyszał ponownie głos przełożonego.
- Towarzyszu?
- Tak? - zapytał, nie odwracając się.
- Jeśli jeszcze chcecie kiedyś zobaczyć swoją rodzinę we Władywostoku... lepiej miejcie wyniki. Innej drogi nie ma.
Piotr skinął głową i wyszedł. Jasny korytarz nigdy nie wydał mu się tak ciasny, jak teraz, gdy Mitia prowadził go do kostnicy niczym stróżujący pies.
Ramiona mężczyzny opadły z rezygnacją. Nawet nie obejrzał się na drzwi gabinetu Swietkowa. I bez tego wiedział, że ten świdruje go wzrokiem niczym szczura w klatce, którego zaraz wykorzysta do kolejnego eksperymentu. Tak też się Piotr czuł. Zamknięty, odcięty od świata i skazany.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin