FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Noc [NZ] [29.08 - Rozdział IV] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Cecyli
Wilkołak



Dołączył: 22 Sty 2010
Posty: 100
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zza twojego okna

PostWysłany: Sob 15:37, 22 Maj 2010 Powrót do góry

Witajcie!
Przybywam do was z czymś zupełnie nowym. Owszem, czytałam kilka opowiadań o takiej fabule i o takim założeniu, ale ja mam kompletnie inną historię do opisania. Jestem początkującą pisarką - nie będę tego ukrywać. Zresztą, myślę, że to widać na pierwszy rzut oka. Nie przedłużając, witam wśród Łowców Wampirów!


Beta:` Coco chanel., której serdecznie dziękuje i dedykuje ten rozdział

Wybaczcie - byłam bardzo zestresowana i zapomniałam o kilku ważnych sprawach.

Mianowicie:
Zdecydowanie OOC, ponieważ niemal wszyscy bohaterowie mają zmienione charaktery. Akcja zaczyna się w momencie zakończenia Zmierzchu i początku Księżyca w Nowiu. Powiem tak - sceny brutalne będą, ale nie daje oznaczenia, ponieważ nie będą aż tak okropne. Jeżeli coś takiego wystąpi - czego nie wykluczam - to dam odpowiednie oznaczenie. Na razie z planach są tylko sceny typu Zaćmienia - chodzi mi o stracie Edward vs Victoria. Pojawią się i wampiry, i moja rasa, czyli Łowcy, zmiennokształtni oraz prawdziwe wilkołaki. Tak - prawdziwe wilkołaki. Nie będą to takie stworzenia jak w innych książkach (a przynajmniej większości). Stworzenia - no może trochę źle się wyraziłam. Będą inaczej przedstawieni. Pojawi się dużo moich postaci - innych, nie występujących w sadze. Będzie ich naprawdę bardzo dużo. Jeżeli ktoś woli ff, w których więcej jest kanonu, to myślę, że może się trochę rozczarować.

Moim założeniem było stworzyć coś takiego, co mogłoby "żyć" - że tak się wyrażę - równolegle do akcji w sadze. Nie wiem czy mi się to udało - oceńcie sami. A teraz - miłego czytania.

[link widoczny dla zalogowanych]

Prolog

Co zrobiłbyś, gdyby wszystko co znałeś i kochałeś okazałoby się kłamstwem? Gdyby każde słowo jakie usłyszałeś, stałoby się w twoich uszach iluzją, ułudą? Martwą i pustą głębiną, a ty tkwiłbyś w niej, bez szansy na uwolnienie, czy ucieczkę? Co widzisz, patrząc w lustro? Samego siebie, czy tylko swoją żałosna parodię? Tryskającego energią, młodego mężczyznę, czy umęczonego żołnierza? A może oba te oblicza? Jak się czujesz, zdając sobie sprawę, że inni myślą, czy może raczej wiedzą, iż coś jest z tobą nie tak? W jaki sposób skłamiesz, aby znowu myśleli jak przedtem? W jaki sposób ukryjesz cierpienie głęboko w swojej podświadomości, żeby nie wypłynęło na powierzchnię? Co byś zrobił, gdyby decyzja, którą musisz podjąć była nieodwracalna? Gdyby ktoś ciągnął za sznurki z drugiej strony, popędzając i nie pozwalając ci zastanowić się nad wszystkimi „za” i „przeciw”? Uciekłbyś, nie podejmując decyzji? Ukryłbyś się daleko za górami, aby prawda nie wróciła ze zdwojoną siłą, a niepodjęta decyzja nie odbiła się na twoim codziennym życiu? A może stawiłbyś jej czoła?
Każdy z nas w pewnym momencie swojej ziemskiej wędrówki znajdzie się w sytuacji bez wyjścia. Wszyscy, bez wyjątku, będą musieli stanąć twarzą w twarz z prawdą, która kryje się gdzieś głęboko w nich. Z tą prawdą, którą ukryli gdzieś w sobie, a mijający czas wyleczył rany. Ale blizny zostały. Nic ich nie zmyje, nic ich nie uleczy. Na zawsze odcisną piętno na życiu tych, którzy wyparli się prawdy, a skutki wrócą kiedyś jak bumerang, popychane przez wspomnienia. Wiele rzeczy zostawia nieuleczalny ślad w naszej psychice. Jedne większy, inne mniejszy. A potem ten ślad obija się po duszy i pustoszy wszystko, co udało się odbudować. Czasami nieprzemyślane słowa i gesty wywołują ból. Wtedy przepraszasz, a to jeszcze bardziej pogarsza sprawę.
Jesteś w stanie powiedzieć, że poznałeś siebie na tyle, iż wiesz co zrobisz w sytuacji kryzysowej? Czy ktoś może spojrzeć mi w oczy i powiedzieć, że tak? Nie. Doskonale wiem, jak to jest. Też myślałem, że znam samego siebie, że wiem, jakie będą moje myśli i reakcje. Myliłem się. Bardzo, ale to bardzo się myliłem. W chwili próby nie potrafiłem przyjąć prawdy do wiadomości. Wzbraniałem się przed nią i myślałem, że to tylko jakiś kosmiczny żart. Próbowałem o niej nie myśleć, ale ona wracała do mnie z podwójną siłą i atakowała do utraty tchu. Biła mnie – leżącego.
Jestem przeklęty. Na zawsze będę błąkał się bez celu po tej planecie. Taka będzie moja kara za grzechy jakich się dopuściłem. Jestem jak noc – najczarniejsza i najzimniejsza ze wszystkich nocy, jakie kiedykolwiek zapadły na tej ziemi. Noc bez, choćby cienia, szansy na świt.

Rozdział I
Błądząc w mroku

„Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność; jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli.”
Andrzej Sapkowski

Kiedy zadzwonił budzik, a odgłos jego rytmicznej melodii obił się o moją głowę z prędkością błyskawicy, dawno już nie spałem. Chwyciłem go w dłoń, zgniotłem i wyrzuciłem przez okno. Kiedy usłyszałem głuchy odgłos spadającego z dużej wysokości przedmiotu, nieświadomie wziąłem głębszy wdech i spojrzałem tępo w sufit. Był koloru bieli przechodzącej w delikatny krem, a wymalowany pewną i wprawioną ręką niemal lśnił we wpadającym przez otwarte okno świetle poranka. Nastawiłem wcześniej budzik na szóstą, więc było jakieś dwie minuty po. Usiadłem na skraju łóżka i przetarłem oczy, jakbym chciał usunąć z nich wspomnienie mojego dzisiejszego koszmaru.
Wszystkie były o tym samym – krwi, kościach, ogólnej anatomii człowieka i tak dalej. Miałem ich po dziurki w nosie. Nie dość, że musiałem widzieć je w dzień, to nawiedzały mnie jeszcze w nocy! Podszedłem do okna i rozsunąłem do reszty zasłony. Dookoła mojego domu znajdowały się lasy, tworząc z niego twierdzę, niemal nie do zdobycia. Zachciało mi się śmiać na tę myśl i prychnąłem. Przed kim miałaby mnie chronić? Przed wiewiórkami? A może przed łosiami, które uciekały na sam dźwięk mojego głosu? Tak, tak – bardzo śmieszne. Zresztą żal mi było każdego łosia, który stanąłby na mojej drodze. Znów prychnąłem – tym razem z irytacją - i niemal rozrywając zasłony, zasunąłem je ze złością.
Ściany pokoju, z mojego rozkazu, pomalowano na czarny kolor przechodzący w ciemny granat. Ogólnie było tu ciemno. W rogu stała komoda o mahoniowym odcieniu, ale w pokoju dominowało ogromne, małżeńskie łoże, zrobione na zamówienie. Było bardzo miękkie i wygodne. Szkoda, że nie mogłem przywieść go do Włoch – moje łóżko w Volterze było strasznie małe i niewygodne, ale Aro za cholerę nie chciał go wymienić. „Ze względu na ładunek sentymentalny”, jak to określił.
Wiatr powiewał zasłonami przy otwartym oknie, którego nie chciało mi się wczoraj zamknąć. W ogóle nic mi się wczoraj nie chciało. Może to ze względu na aurę, albo Merkury mi nie sprzyja, czy inne gówno tego typu. Znowu prychnąłem. W pewnej chwili przyszło mi do głowy, że pewnie większość wzięłaby mnie za świra lub – bądź co bądź – idiotę. Prychającego samotnika w pustym domu. Ha, ha, ubaw po pachy.
W końcu poszedłem do łazienki i przyjrzałem się swojemu odbiciu w ogromnym lustrze. Wyglądałem - o ironio – jak chodzący trup. Tylko moje oczy jak zawsze połyskiwały lodowato, a blada skóra lśniła w świetle żarówki, którą zapaliłem po drodze. Westchnąwszy cicho, podłączyłem golarkę elektryczną do prądu. Kiedy jeden z moich policzków był już gładki, podskoczyłem, bo zadzwonił telefon.
Klnąc soczyście i z prędkością światła pokonując schody, dobiegłem do niego i zerknąłem na numer. Na wyświetlaczu widniał duży napis: „Aro – Volterra”. Rozsunąłem aparat i przyłożyłem go sobie do ucha.
- Czego dusza pragnie? - powiedziałem i usłyszałem po raz pierwszy swój głos. Brzmiałem, jak zombie. Pięknie.
- Nie mam jej, synu – odpowiedział wesoły baryton Ara. Odbił się od mojej skołatanej głowy, niczym bumerang i wrócił do telefonu. Westchnąwszy cicho, pokręciłem głową.
- Co się stało, tatku?
- Kiedy przyjedziesz? - zapytał mój ojciec swoim głębokim głosem, ignorując me pytanie. W tle rozległy się odgłosy przepychanki, poszturchiwania oraz groźby. Głos wypowiadający te ostatnie, należał najprawdopodobniej do Jane. Cicho się zaśmiałem.
- Nie wiem. Co się tam dzieje? - W moim głosie pobrzmiewała nutka rozbawienia. Znowu cicho się zaśmiałem, gdyż usłyszałem groźby Jane, kierowane chyba do Aleca, ale jego głosu nie wyłapałem, więc nie byłem na sto procent pewny.
- Dzieci się bawią – odparł.
- Tak, na pewno mają ubaw po pachy – powiedziałem cicho. – Tylko po to zadzwoniłeś? Wybacz mi ojcze, ale muszę wrócić do łazienki, jeżeli nie masz nic przeciwko.
- Przeszkadzam ci w czymś?
- Niespecjalnie, ale to dziwne uczucie wiedzieć, że jedna część twojej twarzy jest gładka, a drugą połówkę pokrywa zarost.
Aro zaśmiał się cicho i rozłączył. Głuchy dźwięk zakończonego połączenia jeszcze przez chwilę pobrzmiewał w moich uszach. Wróciłem na górę i w ciszy zabrałem się za golenie. Kiedy skończyłem, wziąłem prysznic i umyłem zęby.
Wszedłem do garderoby i wybrałem swoją ulubioną czarną koszulkę z białym krukiem na torsie. Ubrałem się w wytarte jeansy i zszedłem na dół, świeży i pachnący. Pobiegłem do kuchni i zrobiłem sobie kawę. Cisza, która panowała w moim domu skutecznie wyostrzała mi zmysły. Chcąc nie chcąc, słyszałem najcichszy szelest i szmer oraz widziałem najmniejszy szczegół wystroju kuchni. Budziło to we mnie niepokój. Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie, żaden haust powietrza nie dawał ukojenia. Nie w momencie, w którym nie mogłem go z nikim dzielić. Kiedy cisza dookoła ciebie naciska i atakuje głowę, każąc myśleć o tym, do czego nie chcesz wracać. O prawdzie, w którą tak bardzo nie chciałeś wierzyć. Było tu pusto, cicho i zimno.
Taka prawda – byłem samotny i opuszczony przez wszystkich. Błądziłem w mroku własnych uprzedzeń i wspomnień, nie mogąc odnaleźć drogi powrotnej do ukrytego i zamkniętego głęboko w mojej głowie człowieczeństwa, nie mogąc znaleźć sensu poszukiwań tej zagubionej części mnie. A cisza boleśnie szumiała w moich uszach, nie dając czasu na zastanowienie się nad tym, co mogę w sobie zatracić i zniszczyć, wcale tego nie chcąc. A człowieczeństwo umierało we mnie powoli, zżerając wszystko co zostało z mojego ludzkiego „ja”. Boleśnie i powoli zabijało mnie, z chęcią pozwalając mi zatracić się w zabijaniu, każąc mi odczuwać ulgę po każdym morderstwie. Okrutną i nieludzką ulgę, kiedy moje ręce brudziły się od krwi i jadu wampirów. Dym z dogasającego ogniska, w którym płonęło truchło wampira, był dla mnie jak nikotyna dla palacza – nie mogłem żyć bez niego, w głębi duszy wiedząc, że to, co robię, jest złe. Chciałem to rzucić, ale z każdą iskrą rozpalającą gałęzie i suche liście, to coraz mocniej mnie przyciągało, zabijając ludzką część mnie i nie pozwalając sumieniu odetchnąć. Mimo, że pogodziłem się z tym, co musiałem robić, pamięć wyrzucała ze swojego gardła wszystkie moje lęki i obawy oraz nakazywała mi cierpieć i uznawać to za pokutę. Karę za to, co robiłem i za to, co miałem wkrótce zrobić. Za grzechy, które popełniłem i za te, które kiedyś będzie mi wyrzucało sumienie.
Siedząc w kuchni i myśląc o tym wszystkim, usłyszałem, że zaczął padać deszcz. Ciężkie krople spływały po cienkiej tafli okiennego szkła, aby w końcu spaść na parapet od zewnątrz. Widziałem każde, mikroskopijne wgłębienie w szkle, które wypełniało się deszczówką. Znikła cisza, a pojawił się szmer spadających na dworze kropel. Nadeszło ukojenie.


- Norbert Rafael Reyox? - spytała mnie młoda kobieta. Spojrzałem na nią, mrożąc ją wzrokiem, a następnie kiwnąłem głową. Zarumieniła się i zaczęła wystukiwać pośpiesznie litery na swojej klawiaturze. Kobieta pytała mnie o imię i nazwisko już czwarty raz, a oprócz tego jeszcze dwa razy się upewniała. Tylko zdrowy rozsądek pohamował mnie od bardzo niepożądanej reakcji, czyli uderzenia jej. Mimo, że nie biłem kobiet, dla niej mógłbym zrobić wyjątek. Byłem na lotnisku i chciałem kupić bilet, ale, ludzie, ile można czekać! Kiedy w końcu dała mi go, mamrocząc pod nosem „proszę”, odszedłem od niej pośpiesznie. Zaraz miałem spóźnić się na samolot, a wszystko przez tą tępą kobietę. Kiedy mnie obsługiwała, jakiś koleś za mną wrzeszczał coś o ataku terrorystycznym. Zachowywał się jak wariat, więc odwróciłem się i spojrzałam na niego spode łba. Wystarczyło. Od razu cofnął się o kilka kroków i zamilkł.
Wiedziałem o tym, jak działałem na ludzi. Bali się mnie, nie mogli patrzeć mi w oczy, a kiedy mierzyłem ich wzrokiem, natychmiast go ode mnie odwracali. To było doprawdy pocieszające, że nikt nie będzie miał tyle odwagi, żeby mnie zaczepić na ulicy. A wszystko przez moje oczy. Ich tęczówki miały kolor stalowoszary z nikłą nutką zimnego błękitu. Jak to mi mówiło wiele osób – były koloru lodu. Nadal pamiętałem szepty ludzi. „Dziecko Szatana”, „Przeklęty” - to tylko niektóre z nich. Plotki, jakobym był synem, tego, a tego obiły się teraz w mojej głowie. Wrzeszczący na mnie pastor, klnąca sąsiadka – obrazy kołatały w czaszce, jak jakiś pieprzony pokaz zdjęć. Dla wszystkich byłem jak fatum – kiedy tylko się zjawiałem, działo się coś złego. Spadały talerze, filiżanki się tłukły, a to ja to powodowałem. Mam zdolność telekinezy – przenoszenia przedmiotów, miotania nimi siłą umysłu. Moja mama nie reagowała i odkupywała te głupie i tandetne ozdoby sąsiadkom i znajomym. „Nie martw się, ja będę to robić” - jej cichy głos obił się o moją głowę, a ból skutecznie przywrócił mnie do rzeczywistości.
Kobiecy głos dobiegający z głośników poinformował mnie, że mój samolot zaraz odleci. Jeśli nie chciałem wracać do pustego domu i czekać na kolejny lot, musiałem się pośpieszyć. Chwyciłem rączkę mojego podręcznego bagażu i ruszyłem w odpowiednią stronę. Za chwilę miałem znaleźć się w samolocie. Nareszcie.


Uważnie rozejrzałem się dookoła. Ara nigdzie nie było widać. Tłumy ludzi przeciskały się dookoła mnie i napierały na moje ciało. Witające się pary, szczęśliwe, wreszcie połączone rodziny – wszystko to napawałoby innych nadzieją. Ale mnie nie.
- Norbert, synu!
Odwróciłem głowę i teraz, bez większych przeszkód, zobaczyłem Ara. Jego ciemny garnitur odznaczał się na tle ubranych na luzie ludzi dookoła nas. Przywołałem na usta sztuczny uśmiech i wolno ruszyłem w jego stronę. Oczywiście – Aro był dla mnie ważny, kochałem go jak ojca, którego nigdy nie miałem. Ale nie mogłem szczerze się ucieszyć na jego widok. Nie po tym, co zrobiły mi wampiry. Mimo, że to nie była jego wina, nie potrafiłem mu do końca zaufać. Zawsze będzie mi się kojarzył z tymi, którzy zniszczyli mi życie.
- Mój drogi! - rzekł i podszedł do mnie.
Jego nogi poruszały się wdzięcznie i z gracją. Niemalże płynął w powietrzu. Ludzie odwracali głowy, zaciekawieni niecodziennym widokiem i niemalże chłonęli każdy szczegół. Długie, czarne włosy spływały mu po ramionach i lekkimi falami oblewały plecy. Twarz miał jak zawsze kredowobiałą, a uśmiech na wargach szczery i radosny. Wyglądał, jakby był uszczęśliwiony samym mym widokiem. Jakby napawał się widokiem syna, którego nigdy nie było mu dane posiadać. Obok niego, tanecznym krokiem, szła Jane. Jej brązowozłote włosy połyskiwały w świetle lotniskowych lamp. Ona również się uśmiechała. Jej śnieżnobiałe zęby wyłoniły się nieśmiało zza malinowych warg i lśniły tajemniczo. Przepiękna, wręcz anielska twarz, wywoływała niemałe zdumienie wśród zebranych. Jeżeli ktoś miał na tyle odwagi, aby podejść bliżej mnie, mógłby zobaczyć, że ich oczy są koloru szmaragdowej zieleni – na pierwszy rzut oka nie można by było zorientować się, że mają szkła kontaktowe. Ale ja wiedziałem. Nie dziwiłem się jednak, ponieważ w pełni rozumiałem, że musieli to robić – ich tęczówki były rubinowe i nie było mowy, ażeby pokazali się z takimi tęczówkami publicznie. Jane była ubrana w elegancką, oczywiście czarną, sukienkę i baleriny. Złota opaska lśniła na jej główce, nadając całej postaci radosnej, dziecięcej urody.
- Witaj, Aro – szepnąłem, wiedząc, że mnie słyszy. Odwzajemniłem uścisk, którym mnie obdarował i spojrzałem mu w oczy. Potem odwróciłem się do Jane i przytuliłem, podnosząc z ziemi.
- Witaj, siostrzyczko – ponownie szepnąłem. Uśmiechnęła się do mnie i wtuliła w moje ramię. Tak jak to zawsze robiła Alexis...
Opuściłem ją na ziemię. Spojrzała na mnie szmaragdowymi oczami, marszcząc czoło. Poczułem ból w okolicy serca. „Jesteś dobrym człowiekiem, mój ukochany braciszku” - niemalże słyszałem szept Alexis. Jej głos był jak echo niesione falą wspomnień, do których nie chciałem wracać. Potrząsnąłem głową i spojrzałem tępo na Ara. Jego oczy patrzyły na mnie z przestrachem i troską zarazem. Kiwnąłem głową w stronę wyjścia z holu. Aro ruszył przede mną, a zaraz za nim pobiegła Jane, rzucając mi ostatnie, zdziwione spojrzenie.
Kiedy przechodziłem obok metalowych drzwi, zobaczyłem przypadkiem swoje odbicie. Moje tęczówki były czarne. Malował się w nich, niemalże namacalny, ból.


Cierpienie. To czułem, płynąc między ludźmi. Czując ich więzi, zbyt słabe aby przetrwać dłuższą rozłąkę, ale, mimo to, zbyt silne aby odejść bez echa i cichego szlochu. Jedni czują ulgę, rozstając się, inni cierpią, nagle zdając sobie sprawę jak wiele znaczyła dla nich ta osoba. Jak wiele dzięki niej zdobyli. Jak wiele przez nią stracili. Dużo uczuć, mało gestów. Dużo słów, bez większego znaczenia. Dużo bólu. Ludzie są głupi myśląc, że czas leczy rany. Może je tylko zaleczyć. Nic nie zmyje z naszych dusz i serc blizn, jakie po nich zostają. Dlaczego? Bo ludzie nieświadomie je rozdrapują. Czasami wystarczy jakaś głupia uwaga, złe, nieprzemyślane do końca słowo i rana znowu zaczyna piec. Wracają wspomnienia, cienie przeszłości. Przyszłość staje się niejasna, a teraźniejszość nie daje już ukojenia. Cierpisz. Zraniony przez kogoś, któremu nie zależy na twoim bólu, ale mimo to go zadaje. Chociaż czasami sprawia mu to satysfakcję. Chorą satysfakcję. Niepotrzebną satysfakcję.
Cisza, jaka panowała na lotniskowym parkingu, skutecznie uspokoiła moje nerwy. Tylko bicie ludzkich serc – a również mojego – dawało znak, że ktoś tu jeszcze jest. Słyszałem tylko głuche uderzenia w męskich i kobiecych piersiach oraz oddechy moich towarzyszy. Na parkingu było niewiele osób. Ciemność spowijała go niczym welon, nadając mu wręcz magiczny wyraz. Ciemna, nieprzenikniona noc, rozświetlona jedynie przez gwiazdy zapadła nad Volterrą. Szliśmy parkingiem w stroną czarnej limuzyny. Miała niskie zawieszenie i bardzo opływowy kształt. Lakier samochodu lśnił w nikłym blasku gwiazd. Na miejscu kierowcy siedział wysoki mężczyzna. Gdy nas zobaczył wyszedł zgrabnie z auta i, podchodząc do nas, wyciągnął ręce w moją stronę.
- Norbert, pieprzony ciulu! Nie widzieliśmy się miesiące! - krzyknął i objął mnie mocno. Jasne włosy Demetriego kontrastowały z moimi, kruczoczarnymi. Spojrzał na mnie i zobaczyłem, że on również założył kontakty. Miał niebieskie tęczówki.
- Kto tu jest ciulem, pacanie - powiedziałem półgłosem. Zamachnął się na mnie, wypuszczając z uścisku, ale uniknąłem ciosu. Zaśmiałem się i spróbowałem mu oddać. Trafiłem celnie, a Demetrii zatoczył się w prawo i uderzył dłonią w czarną limuzynę.
- Jesteś silnym ciulem – rzekł z rozbrajającą szczerością. Znowu się na niego zamachnąłem. Tym razem odskoczył i roześmiał się głośno. Rozbawiony pokręciłem głową i, nie pytając nikogo o zgodę, wsiadłem do limuzyny.
Usiadłem na siedzeniu pasażera – nie miałem ochoty rozmawiać z Jane. Aro zerknął na mnie i tylko pokręcił głową. Odwróciłem ją, żeby ukryć uśmiech, kiedy gramolił się na tylne siedzenie. Demetri wsiadł i, niemalże niezauważalnym ruchem dłoni, przekręcił kluczyk w stacyjce. Uśmiechnął się do mnie.
- No i co ty na to, nieustraszony szermierzu? - rzekł i natychmiast ruszył, licząc na to, że stracę równowagę. Przeliczył się jednak.
Z nadludzką prędkością chwyciłem się uchwytu nad moją głową, starając się go nie zniszczyć. Zachowałem niemal nieruchomą pozycję, chociaż trochę wygięło mnie w tył i wcisnęło w siedzenie. Blondyn zaklął pod nosem i gwałtownie skręcił, próbując w dalszym ciągu swoich sztuczek. Zaśmiałem się i chwyciłem mocniej uchwyt.
Tak było przez całą drogę – bez przerwy Demetrii próbował jakoś mnie wykiwać i upokorzyć, ale nie udawało mu się. Kiedy dotarliśmy do zamku, w całej Volterze panowała cisza. Nikt nie chodził już po ulicy, nawet zabłąkani turyści. W oddali szemrała fontanna. Wyszedłem z samochodu i stanąłem na kamiennych płytkach, którymi wyłożona była tutejsza ulica. Wziąłem głębszy wdech, chcąc zachować we wspomnieniach zapach włoskiego miasta po zmroku. Powietrze było chłodne i świetnie mnie orzeźwiło. Na moją twarz wstąpił lekki, nieświadomy uśmiech. Za każdym razem kiedy tu wracałem, czułem się tak samo – spokojny, szczęśliwy. I chociaż to w tym miejscu spaprało mi się życie, kochałem tu przyjeżdżać. Nie byłem masochistą. Z tym miejscem wiązało się wiele dobrych wspomnień, do których kochałem wracać. Ponownie odetchnąłem głębiej i ruszyłem w stronę bagażnika. Wolno otworzyłem go i wyjąłem moje bagaże – podręczną torbę na laptopa i plecak. Nie zabrałem zbyt wiele, nie zamierzałem zostawać tu na dłużej. Dobrze, że mam kryjówkę na broń.
- Idziemy? - zapytał Aro, unosząc brew. Skinąłem głową i bezszelestnie ruszyłem za nim. Jego oddech był spokojny i równomierny. Zaczynałem robić się zmęczony. Bardzo chciało mi się spać. Ziewnąłem i zakryłem usta dłonią. Zamrugałem kilka razy i poszedłem za Aro, Jane i Demetrim, którzy zostawili mnie w tyle. Próbując dotrzymać im kroku, usłyszałem szelest. Moje oczy natychmiast się zmrużyły. Wolno pokręciłem głową na boki, starając się zobaczyć coś w ciemności. Mimo głębokiej czerni dookoła mnie, wszystko wyostrzyło się i nabrało kształtów. Zrozumiałem, że szybciej oddycham a moje serce bije coraz prędzej. Adrenalina rozlała się w żyłach, a instynkt nakazał mi się bronić. Nic nie dostrzegłem, ale wyczułem.
- Wampir – szepnąłem. Aro obrócił się do mnie, zmarszczył brwi i zaczął wsłuchiwać się w noc. Po chwili się rozluźnił.
- Masz paranoję. Tam nikogo nie... - Zamilkł. I wtedy zrozumiałem, że ktoś stoi za moimi plecami. Rzuciłem w Ara moim laptopem, którego złapał. Zareagowałem instynktownie. Obróciłem się i chwyciłem stojącą za mną postać za włosy. Szarpnąłem i rzuciłem tym kimś o ziemię. Mój przyśpieszony puls rozsadzał głowę. Usiadłem okrakiem na leżącym wampirze. Jego skóra była zimna i kamienna. Pisnął pod moim ciężarem i wykręcił się. Chwyciłem go i spróbowałem dojrzeć jak wygląda.
- Puść mnie! - warknął męski głos. Rozpoznałem go. Edward Cullen. Demetrii zaczął się śmiać i uderzył plecami o ścianę. Zatoczył się i wpadł na przeciwległy mur. Trzymał się za brzuch i gdyby mógł płakać, to zapewne łzy płynęłyby mu po policzkach ze śmiechu. Wstałem z rudzielca i podałem mu rękę.
- Niepotrzebna mi twoja pomoc! - Z warknięciem podniósł się z ziemi. Otrzepywał swoje ubranie, jednocześnie patrząc z wyrzutem na pokładającego się ze śmiechu Demetriego. Ja też zaczynałem już chichotać. Aro zakaszlał, żeby ukryć rozbawienie. Zabrałem laptopa z jego rąk.
- Możemy już wracać do zamku? Proszę - szepnęła Jane. I w jej głosie dawało się usłyszeć nieznaczne rozbawienie. Demetrii znowu się zaśmiał, a dźwięk jego śmiechu odbił się echem od murów.

____________________________________

Kilka spraw:

To czemu Norbert zadaje się z Volturi, wyjaśni się w następnych rozdziałach, więc, proszę - nie wyskakujcie z tym pytaniem.

Czemu Edward, kiedy Norbert go zaatakował, nie mógł się obronić? Żadne siły umysłowe - tj. czytanie w myślach, torturowanie wzrokiem - nie działają na Łowców Wampirów.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cecyli dnia Nie 18:01, 29 Sie 2010, w całości zmieniany 14 razy
Zobacz profil autora
Nina=)
Wilkołak



Dołączył: 25 Wrz 2009
Posty: 204
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 16:39, 22 Maj 2010 Powrót do góry

Zainteresowałaś mnie. Temat jest dość oryginalny. Chociaż spotkałam się już w pewnym sensie z podobnymi fanfikami.
Kurczę... jakoś nieskładnie te zdania piszę Laughing Najpierw pomyślałam sobie, że fajnie, że nie ma Cullenów, ale gdy pojawił się Edward to się właściwie ucieszyłam. I ten Aro taki troskliwy, po ojcowsku opiekuńczy. Pięknie Wink
Wychwyciłam takie małe błędy:

"Siedząc w kuchni i myśląc o tym wszystkim, zrozumiałem, że zaczął padać deszcz." - zrozumiał? Nie lepiej by brzmiało 'usłyszał', 'zauważył' czy coś takiego? No bo to trochę dziwnie brzmi...

'Moja mam nie reagowała i odkupywała te głupie i tandetne ozdoby sąsiadkom i znajomym.' - chyba chodziło o mamę Wink

Ciężko jest cokolwiek powiedzieć po pierwszym rozdziale. Może tylko to, że zaciekawiłaś mnie na tyle, że prawdopodobnie zajrzę tu jeszcze.

Pozdrawiam
Nina


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Cecyli
Wilkołak



Dołączył: 22 Sty 2010
Posty: 100
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zza twojego okna

PostWysłany: Sob 16:51, 22 Maj 2010 Powrót do góry

Dziękuje za wyłapanie błędów, Nino. Powiem tak, żeby nie było żadnych pomyłek - Aro nie jest ojcem Norberta! Oni po prostu zachowują się jakby byli rodziną ale nią nie są. Wszystko wyjaśni się w następnych rozdziałach - powtarzam się Razz

Co do Ara, to... radzę nie kierować się pierwszym wrażeniem... Ale, cii! Więcej nie powiem ;p


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
xxxvampirexxx
Wilkołak



Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraina Czarów ;)

PostWysłany: Sob 17:02, 22 Maj 2010 Powrót do góry

Sama chciałam kiedyś napisać coś podobnego. Wychodziło z tego masło maślane :)
Pięknie uchwyciłaś uczucia Norberta. Czytało się szybko i mało mi tego.
Dużo nie mogę napisać, bo to pierwszy rozdział.
Myślałam, że Cullenów nie będzie, a tu pojawił się Edzio. Szkoda. Byłoby w końcu coś nowego, ale to też mi się podoba :)
Na pewno zajrzę tu jeszcze raz :)
Pozdrawiam i życzę weny :)

xxx.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Cecyli
Wilkołak



Dołączył: 22 Sty 2010
Posty: 100
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zza twojego okna

PostWysłany: Sob 17:10, 22 Maj 2010 Powrót do góry

xxxvampirexxx napisał:
Myślałam, że Cullenów nie będzie, a tu pojawił się Edzio. Szkoda. Byłoby w końcu coś nowego, ale to też mi się podoba :)


Myślę, że mogłabym doprecyzować tę wypowiedź. Owszem - Cullenowie się pojawią, ale to będą tylko takie przebłyski. Większość opowiadania będzie skupiała się na postaci Norberta i jego historii oraz na tym co zmieni mu życie diametralnie. Co do następnego rozdziału to mam napisane trzy - ale są niezbetowane. Nie chce ich tu wstawiać bez odpowiedniego sprawdzenia.

Dziękuje za pochlebne opinie - szczerze, to nie spodziewałam się ich.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cecyli dnia Sob 17:11, 22 Maj 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
` Coco chanel .
Wilkołak



Dołączył: 24 Gru 2009
Posty: 139
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Bielsko - Biała ^^ <33

PostWysłany: Sob 19:09, 22 Maj 2010 Powrót do góry

Hmmm... muszę przyznać, że bardzo mnie zaciekawił ten ff. Łowcy wampirów to coś świeżego, nowego. Akcja, zakładam, będzie się kręcić w Volterze - super. Mało jest tekstów, w których króluje Volterra. Większość to losy Cullenów.

Muszę ci powiedzieć, droga Bogusiu, że jak na twoje pierwsze ff jest naprawdę dobrze. Wszystko się trzyma kupy, a akcja nie pędzi na łeb na szyję.

Cieszę się, że Cullenowie będą trzecioplanowymi postaciami, gdyż do tego opowiadania wyjątkowo mi nie pasują.
Aro - wydaje się być taki miły i opiekuńczy wobec Norberta. Na poczaku naprawdę myślałam, że jest jego ojcem. A Jane? Bardzo pozytywna postać. Przedstawiłaś nam ją jako słodziutką dziewczynkę, a nie jako bezduszne dziecko, które Meyer opisała. Jej, mam nadzieję, że ona nie okaże się bezdusznym potworem...

Weny, droga debiutantko. Wink


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez ` Coco chanel . dnia Sob 19:12, 22 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Cecyli
Wilkołak



Dołączył: 22 Sty 2010
Posty: 100
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zza twojego okna

PostWysłany: Pon 18:16, 19 Lip 2010 Powrót do góry

Dawno mnie nie było - niemal dwa miesiące.
Przepraszam za to serdecznie.
Cóż, wystąpiły małe komplikacje, ale wróciłam, i tym razem daję dwa rozdziały, nad którymi siedziała, zastępująca ` Coco chanel, Courtney, a i ja coś tam robiłam, ale nie było tego dużo, niemal wcale, więc to jej składajcie podziękowania.
Jako że mamy wakacje, a ja nie mam weny, to kolejny rozdział może się pojawić w połowie sierpnia, raczej nie wcześniej, a może później. Po przeczytaniu tego tekstu pojawi się - jak podejrzewam - kilka pytań. Nie odpowiem na nie na razie, gdyż odpowiedzi pojawią się w następnych częściach. Nie chcę tego mieszać - ani wam, ani, po części, mnie. To nie opowieść na ten wieczór.
Dedykacja dla Courtney - bety, która odwaliła kawał dobrej roboty. Dziękuje jej po raz n-ty, ale zasługuje na to w pełni.



Rozdział II
Granice wyobraźni

„Czy nie jest tak, że we śnie wszyscy jesteśmy obłąkani? Czyż sen nie jest procesem, dzięki któremu możemy wrzucić nasz obłęd do mrocznej jamy, jaką jest podświadomość, obudzić się rano i zjeść na śniadanie płatki, zamiast dziecka sąsiada?”
„Demony Dextera” Jeff Lindsay

Kiedy przybyliśmy do wieży, wszyscy już na nas czekali. Ramiona żony Ara – Sulpici – objęły mnie, zanim zdążyłem się odezwać. Piękna, zapewne droga suknia zaszeleściła, kiedy wampirzyca do mnie podbiegła.
- Stęskniliśmy się za tobą, mój drogi – szepnęła mi do ucha.
- Ja za wami też - odparłem, obejmując ją przez chwilę. Kiedy wypuściła mnie ze swoich ramion, podszedł do mnie Feliks. Miał krótkie, ciemne włosy. Był ubrany w czarny garnitur, a spod kołnierzyka wystawała mu śnieżnobiała koszula. Rozbawiony pokręcił głową na mój widok.
- Kruk, idioto! Tak dawno się nie widzieliśmy! - rzekł.
- Felix, nadal wisisz mi dwa tysiące dolarów, wiesz? - powiedziałem, a goście zachichotali. Aro przykrył usta dłonią. Uśmiech znikł z twarzy Feliksa. Spojrzał na mnie speszony. Jego mina po chwili zmieniła się na bardziej zamyśloną, jakby szukał czegoś w pamięci. Uniosłem brew. Demetri znowu zaczął się śmiać, chociaż głupawka po spotkaniu Edwarda już mu przeszła. Większość już wiedziała, że żartowałem. Feliks nadal myślał. Postanowiłem oszczędzić mu wysiłku.
- Żartowałem. Oddałeś mi tę kasę jakieś trzy miesiące temu. Wysłałeś list, pamiętasz?
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, które powoli przerodziło się w oburzenie. Drgnęła mu ręka, jakby chciał mnie uderzyć. Zacisnąłem dłoń. Nie myliłem się. Nim minęło pół minuty, Feliks zamachnął się na mnie kamienną pięścią. Przechyliłem głowę w bok, unikając ciosu. Wampir zaklął głośno, kiedy cofał rękę. Wolno powróciłem do poprzedniej pozycji. Spojrzałem Feliksowi w oczy i dostrzegłem w nich niemalże urazę.
- Gościu, przecież żartowałem. Daj spokój - powiedziałem do niego. W końcu z jego oczu zniknęło oburzenie. Uśmiechnął się do mnie szeroko. Klepnąłem go w plecy i zacząłem witać się ze wszystkimi.
- Muszę się rozpakować. Zaraz wracam - powiedziałem po kilku minutach. Aro skinął głową, a na jego usta wstąpił uśmiech.
- Masz racje, trochę cię zagadaliśmy.
Odwróciłem się na pięcie i poszedłem w storę wyjścia z komnaty. W mojej ręce kołysała się torba na laptopa, a z ramienia zwisał plecak. Wyszedłem z sali i podążyłem głównym korytarzem. Prowadził do wielu pokoi, w tym mojego. Ciężkie firany powiewały w mijanych przeze mnie oknach, na dworze panowała cisza i ciemność. Księżyc był w nowiu, na niebie świeciły wyłącznie gwiazdy. Ich blask odbijał się od świeżo odnowionych murów zamku i rzucał smugi na podłogę korytarza, którym szedłem. Uśmiechnąłem się na ten widok. Noc.
Mój pokój znajdował się na samym końcu korytarza. Nie było tu żadnych lamp ani świateł. Tylko mrok. A w ciemności widziałem przecież doskonale. Powieki same mi się zamykały – byłem już bardzo zmęczony. Chociaż podczas powitania z dawno niewidzianymi osobami nie zwróciłem na to uwagi, teraz potrzeba snu wróciła, uderzając we mnie ze zdwojoną siłą. Kiedy w końcu znalazłem się w mojej utopii, położyłem laptopa na stylowym biurku, plecak rzuciłem na ziemię, a sam usiadłem na obrotowym krześle. Zawirowałem dookoła własnej osi i, zakładając ręce na kark, zamknąłem oczy.
Oddychałem głęboko, wsłuchując się w ciszę panującą na dworze. Tylko zimne, orzeźwiające powietrze chroniło mnie przed zaśnięciem. Pokój był chłodny, mimo zamkniętego okna. Usiadłem prosto i ziewnąłem potężnie. Wstałem i podszedłem do okna, rozsuwając zasłony. Do pokoju wpadło nieco światła. Odbiło się ono w lakierowanym biurku i lustrze w złotej ramie, w kącie pokoju.
Zdjąłem z ramion marynarkę i rzuciłem nią o stojący w rogu fotel. Przeciągając się jak kot, zerknąłem na zegarek. Jego wskazówki wskazywały pierwszą w nocy. Podszedłem do mojego łóżka i uklęknąwszy przy nim, wyciągnąłem spod niego czarną, obitą skórą torbę. Położyłem ją na łóżku i sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyjąłem pęk kluczy. Chwyciłem w palce ten odpowiedni – dużo mniejszy niż poprzednie – i otworzyłem nim walizkę. Znajdowały się w nim moje rzeczy, między innymi srebrny pistolet, naboje do niego i pokaźna ilość gotówki. Wyjąłem rewolwer i spojrzałem na niego. Blask gwiazd odbijał się od jego gładkiej powierzchni, dzięki czemu mogłem zobaczyć swoje odbicie. Włożyłem go za pasek i, ziewając, schowałem walizkę pod łóżko. Postanowiłem jakoś się orzeźwić, więc z tą myślą podszedłem do stojącej obok fotela oszklonej szafy i wyjąłem z półki butelkę wódki oraz kieliszek. Nalałem sobie sporo i od razu wypiłem. Napój palił w gardle, płynąc przez przełyk, ale skutecznie mnie pobudził. Odłożywszy kieliszek na biurko, odwróciłem się plecami do okna. Zobaczyłem leżące na szafeczce nocnej, obok zegarka, klucze. Wyciągnąłem po nie rękę i skupiłem się. Świsnęło, chłodny metal znalazł się w mojej dłoni, a ja zacisnąłem pięść. Wychodząc z pokoju, zamknąłem za sobą drzwi, ziewając.
Znowu zachciało mi się spać. Włożyłem klucze do tylnej kieszeni spodni i zacząłem iść korytarzem w stronę wieży. Ciszę przerywał tylko wiatr, który poruszał firanami. Kiedy wracałem, usłyszałem cichy szmer głosów. Raz po raz ktoś w sali wybuchał śmiechem. Otwierając drzwi, zwróciłem na siebie uwagę wszystkich osób w wieży. Aro uśmiechnął się do mnie, a ja przelotnie odpowiedziałem mu tym samym. I wtedy to usłyszałem.
- Kruk to taka ciota, jakich mało. Załatwiłbym go bez problemu – powiedział jedyny gość, który nie obrócił się, kiedy wszedłem, a ja go nie zauważyłem. Miał szopę włosów nijakiego koloru – ni to brąz, ni blond – i był wampirem.
Głowy wszystkich nieśmiertelnych zwróciły się w moją stronę. Wolno uniosłem dłonie do góry i zaklaskałem. Wampir, który obraził mnie i upokorzył na oczach wszystkich, odwrócił się do mnie z uśmiechem, myśląc zapewne, że ktoś chce przyznać mu rację.
Kiedy mnie zobaczył, jego trupio blada twarz przybrała zielonkawy odcień. Zacisnął kurczowo dłoń na piersi, dokładnie tam, gdzie pod marmurową skórą znajdowało się martwe serce. Słyszałem jego oddech – szybkie, nierówne wdechy i wydechy, zaczerpywane z nadludzkim wręcz wysiłkiem. W wytrzeszczonych, rubinowo czerwonych oczach zalśniło przerażenie i zdumienie. Wręcz śmierdział strachem – czułem to po drugiej stronie sali. Ten zapach wywołał u mnie znajomą reakcję – moje serce przyśpieszyło, a po żyłach przepłynęła czysta adrenalina. Wolno opuściłem ręce. Na moje usta wstąpił niedowierzający, lodowaty uśmiech.
- Naprawdę? Jesteś bardzo odważny, mówiąc to – wyszeptałem ironicznie. Widząc, co się z nim działo na mój widok, nie wątpiłem już w jego głupotę i tchórzliwość. - Powtórz teraz, co o mnie powiedziałeś, dobrze? Co do słowa – znowu szepnąłem, mrużąc oczy i czując przypływ gniewu.
Popatrzył na mnie skrajnie przerażony. Jego rozmówca czym prędzej czmychnął w bok, ponieważ wampir zrobił krok w tył. Czułem wypełniającą mnie wściekłość – rozpływała się po moim ciele od czubka głowy, aż po palce u stóp. Moja twarz nie zdradzała jednak żadnych emocji. Utrzymywałem maskę zimnej obojętności i chłodnego zaciekawienia. Mimo moich wysiłków, topiła się wolno. Poczułem, że zadrżała mi szczęka. Zacisnąłem zęby i pozwoliłem moim wargom wygiąć się w lodowato obojętnym uśmiechu – bariera wróciła na miejsce.
Nie oczekując odpowiedzi, podszedłem do przerażonego wampira i wyprostowałem plecy, patrząc na niego z góry. Był ode mnie znacznie mniejszy, a pod moim spojrzeniem kurczył się jeszcze bardziej. Zacisnąłem mocno pięść i z trzaskiem uderzyłem go w pysk. Chrupnęła chrząstka, a po twarzy nieśmiertelnego polała się gęsta, ciemna, niemalże atramentowa ciecz. Potknął się i przewrócił na podłogę. Z jego złamanego nosa w dalszym ciągu płynęła krew, którą ubrudził mnie, upadając. Podniósł głowę. Jego wytrzeszczone oczy patrzyły na mnie z błaganiem.
- Proszę, proszę, nie zabijaj mnie! - powiedział.
Nikt nic nie powiedział. Nikt nie prosił mnie o litość dla czołgającej się przede mną, wstrętnej pijawki. Twarz wykrzywiła mi się w grymasie obrzydzenia. Jej zachowanie wywoływało u mnie odruchy wymiotne i jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Maska stopiła się całkowicie. Zmrużyłem oczy, zacząłem szybciej oddychać. Wściekłość zalała mi serce, odbierając wszystkie ludzkie uczucia. Ja nie wybaczałem. Ja nie dawałem drugiej szansy. Mogłem stać się teraz trupem, czego pewnie nawet bym nie zauważył, bo tak się czułem – jak zombie. Całe moje ciało wypełniło niepohamowane pragnienie. Ale nie była to żądza krwi.
To była żądza mordu.
W jednej chwili zniknęło wszystko – cała, pełna wampirów sala – zostałem tylko ja i leżąca na ziemi postać ze złamanym nosem. Podszedłem wolno do stolika obok mnie. Leżał na nim sztylet – najprawdziwszy, stalowy sztylet – na tyle ostry, że przeciąłby skórę. Ująłem go w dłoń i wolno uniosłem do ust. Pokazałem ostre niczym brzytwa kły, kiedy moje wargi otwarły się nieznacznie. Wampir na ziemi krzyknął i poczołgał się w tył. Wsunąłem nóż pomiędzy wargi, naciąłem sobie nim kąciki ust. Krople mojej krwi spłynęły po ostrzu. Opuściłem rękę z ociekającym czerwienią narzędziem i oblizałem wargi. Moje ranki były już zasklepione. Obojętnie uniosłem sztylet, po którym płynęła krew, na wysokość oczu. Nagle nóż zapłonął, jakby był nie z stali, lecz papieru, a szkarłatna ciecz wsiąknęła się w klingę. Kiedy płomienie odeszły, oczom zebranych ukazał się niecodzienny widok – sztylet połyskiwał czerwonawo, jakby odbijały się w nim ogniste języki.
Wściekłość zamarzła we mnie – poczułem, że wraz z płomieniami odszedł również cały mój gniew. Została tylko lodowata obojętność. Zerknąłem na moją koszulę – w biały materiał wsiąkła ciemna, wręcz czarna krew. Wampirza. Uniosłem wolno głowę i spojrzałem na żałosną postać u swych stóp.
- Ubrudziłeś mi koszulę, pijawko - zmrużyłem oczy. - I za to cię zabije – powiedziałem lodowato.
Wszyscy w pomieszczeniu zamarli, co zobaczyłem tylko kątem oka. Wampir jęknął i spróbował czmychnąć I to był błąd.
Przede mną nie ma ucieczki.
Kiedy już wstawał, wycelowałem sztyletem i z zabójczą precyzją wykonałem nieznaczny ruch nadgarstka, wprowadzając nóż w lot. Z niesamowitą szybkością ostrze wbiło się w plecy wampira. Pijawka osunęła się na ziemię przy wtórze krzyków i jęków, wyrażających przerażenie. Podłoga zalała się krwią. Gęsta, ciemna ciecz dopłynęła do moich butów. Odwróciłem obojętne spojrzenie od martwego krwiopijcy.
- Ma ktoś jeszcze jakieś obiekcje, co do mojej, jakże skromnej osoby? - zapytałem ostro, wybudzając wampiry z transu i zmuszając je, aby oderwały wzrok od swojego brata leżącego na ziemi. - Nie? To dobranoc.
Po wyrzeczeniu tych słów, wyszedłem z sali, trzaskając drzwiami. A kiedy wychodziłem, poczułem ulgę.
I smak krwi w ustach.



Trzeci raz szedłem tym samym korytarzem, mijając powiewające na wietrze firanki. Były stosunkowo ciężkie, więc wyobrażałem sobie, co się dzieje na dworze. W moich żyłach ciągle płynęła adrenalina, co nie pozwalało mi być zmęczonym. Wyjąłem z kieszeni papierosa i odpaliłem go drżącymi dłońmi. Wciągając dym do płuc, czułem się już o wiele lepiej. Myślałem nad wydarzeniami sprzed chwili – każdą sekundę widziałem niesamowicie wyraźnie, lecz wszystkie kolory zamieniły się w różne odcienie niebieskiego – od lodowego, do granatu. Świetnie oddawało to moje uczucia podczas zabijania wampira – od obojętności, do wściekłości.
Chłód dopływał do mnie z wielu rożnych stron – z mojego serca, powietrza systematycznie uderzającego o firany i z mojej duszy. Byłem jak lód – zimny i niedostępny, a dłuższe przebywanie ze mną groziło odmrożeniem.
Wyrzuciłem wypalonego papierosa za okno. Westchnąłem i dotknąłem mojej lepiącej się do ciała koszuli. Zaschnięta wampirza krew stwardniała jak skorupa, ale materiał nadal był gdzieniegdzie od niej mokry. Z ulgą zobaczyłem, iż jestem już obok drzwi mojego pokoju. Otworzyłem je wyjętym z tylnej kieszeni spodni kluczem i wszedłem do cichego wnętrza. Poszedłem prosto do łazienki.
Kiedy zobaczyłem swoją twarz, warknąłem cicho. Byłem umazany własną krwią, która wypłynęła spod moich warg, gdy rozciąłem kąciki. Teraz zaschła, zamieniając się w dwa paski sięgające mi brody. Potem zerknąłem na koszulkę i jęknąłem głośno. Delikatna tkanina była teraz koloru rubinowego. Zastanowiłem się, kiedy pijawka mogła mnie tak ubabrać i zrozumiałem, że upadając obok mnie na kolana, zaryła nosem o moją koszulę, pozostawiając po sobie gęstą ciecz, która teraz oblepiła mi pierś. Zdjąłem bluzkę przez głowę, a jej śladem podążyły wkrótce spodnie. Zostałem w samych czarnych bokserkach. Sięgnąłem do baterii przy umywalce i, po odkręceniu ciepłej wody, chlusnąłem sobie w twarz. Woda spłynęła mi po policzkach, powiekach, czole i brodzie, docierając aż do obojczyków. Potarłem mydło i zacząłem mozolnie czyścić sobie twarz. Nie szło mi to za dobrze, gdyż moja krew była bardzo gęsta, a po zaschnięciu stała się niemal nie do usunięcia. Potem umyłem zęby. Kiedy skończyłem, spojrzałem na swoje odbicie w obramowanym złotymi wzorami lustrze. Patrzyłem uważnie, chcąc odczytać w spojrzeniu własnych lodowych oczu jakieś uczucie – wyrzuty sumienia, żal, ból, czy nawet gniew – lecz zobaczyłem to, którego tak bardzo nie chciałem widzieć.
Obojętność.
Westchnąłem i wyszedłem z łazienki. Byłem już zmęczony – adrenalina opuściła w końcu moje żyły i wróciła senność. W pokoju rzuciłem się na swoje łóżko, a kiedy moja głowa dotknęła poduszki, zasnąłem momentalnie, niedręczony przez koszmary.



Obudził mnie szelest, dobiegający z mojego pokoju. Słyszałem poruszające się dwie postacie, więc przytomnie nie otworzyłem oczu i spróbowałem oddychać równomiernie.
- Myślisz, że uda nam się go zabić? - zapytał pierwszy piskliwym jak u dziecka głosem.
- Założę się, że to jeden z tych facetów, który śpi z gnatem pod poduszką – szepnął do niego drugi. Jego głos wydawał mi się znajomy. - I mówże ciszej, do jasnej cholery! Obudziłbyś trupa.
- On jest w połowie trupem – zauważył pierwszy.
Jego rozmówca nie odpowiedział. Uchyliłem ostrożnie powiekę i rozejrzałem się po pomieszczeniu, a widząc ich, poczułem się nieznacznie rozbawiony. Pierwszy był tym, który rozmawiał z moją ostatnią ofiarą tuż przed śmiercią, a drugim nie kto inny, tylko Alfer. Był on afroamerykańskim wilkołakiem – ugryzionym podczas jednej z walk ulicznych, w których brał udział. Rozmawialiśmy kilka razy, ale nigdy jakoś nie przypadł mi do gustu. Nie jestem rasistą – kolor skóry nie ma dla mnie większego znaczenia – ale nie polubiłem go. A teraz został kandydatem numer jeden mojej osobistej listy ofiar.
Kiedy rozglądali się po pokoju, odwróceni do mnie plecami, ostrożnie obróciłem głowę, szukając jakiejś broni. Zmrużyłem oczy, widząc długi drut. Był poskręcany w fantazyjne wzory i najwyraźniej służył za ozdobę. Cały czas zerkałem w stronę „zabójców”. Wyciągnąłem dłoń w stronę przewodu. Ze świstem poleciał prosto do mojej ręki. Mężczyźni odwrócili się ale mnie już nie było.
- O jasna chol...
Nie pozwoliłem mu skończyć.
Rzuciłem się na Alfera i zarzuciłem mu drut na szyję. Pociągnąłem go mocno za dwa końce i szarpnąłem w tył. Wilkołak stęknął i kurczowo chwycił się moich rąk, chcąc je odciągnąć i zaczerpnąć powietrza. Nie dopuściłem do tego, ale poluźniłem uścisk. Fala wściekłości zalała moją głowę. Nagle zobaczyłem wszystko nienaturalnie wyraźnie, każdą rysą na szklanym stoliku, każde włókno tworzące firanę. Czułem zapach strachu – duszący, trochę lepki, słonawy, płynący ze strony moich przyszłych ofiar. Był tak mocny, że aż kręcił mnie w nosie. Znowu ujrzałem wszystko w odcieniach lodu, oddających dokładnie to, co czułem.
Puściłem Alfera. Upadł na ziemię, ledwo zipiąc i chwytając łapczywie powietrze do wpółotwartych, jak do krzyku, ust. Przez jego szyję biegł ciemny pasek. Spojrzał w moje oczy, a to, co w nich zobaczył, przeraziło go tak bardzo, że zaczął krzyczeć. Piskliwy dźwięk, który wydobył się z jego gardła, brzmiał jakby miał coś w przełyku. Stojący po drugiej stronie pomieszczenia wampir patrzył na mnie z czystym, niczym nie zmąconym przerażeniem. Jego rubinowe oczy wyrażały taki strach, że niemal widziałem przewracający mu się na drugą stronę żołądek oraz zalewającą go krew.
I znów poczułem głód. Musiałem go zabić, tak podpowiadał mi instynkt, któremu zaufałem całkowicie. Oblizałem wolno usta – spierzchnięte i suche – lecz nic mi to nie dało. Piekły. W tym momencie zrozumiałem, czego chcę – polować. W ustach poczułem smak przypominający kwaśne jabłko – przeszedł mnie dreszcz. Ostre, krótkie kły musnęły moją dolną wargę, kiedy uśmiechnąłem się mrocznie i zrobiłem krok w przód, a wampir cofnął się z krzykiem. Alfer przeczołgał się w stronę towarzysza. I to był błąd.
Skoczyłem na niego i wbiłem mu zęby w szyję. Smakował okropnie jak zwierzę, więc nie poczułem ulgi. Zamiast tego, jego ciało stężało w moich ramionach, a on wydał ostatnie tchnienie – jad zadziałał błyskawicznie. O wiele szybciej niż wampirzy rozpłynął się po żyłach i dotarł do serca, niszcząc układ krwionośny. Umarł na moich rękach.
Jeden załatwiony.
Rozglądając się dookoła i szukając wzrokiem wampira uświadomiłem sobie, że zniknął – zostawił za sobą tylko na wpół otwarte drzwi.
Wspaniale.
Pobiegłem za nim, rzucając martwe ciało na ziemię i siłą woli przywołując zapomniany przeze mnie pistolet, dalej tkwiący w kieszeni moich spodni, które zostawiłem niedbale w łazience. Moje stopy uderzały rytmicznie o podłogę, dotykając jej zimnej powierzchni. Własny oddech szumiał mi w uszach tak, jak i bicie serca. Adrenalina nadal płonęła razem z krwią. Drapieżnik się uwolnił.
Zaśmiałem się.
Kierując się instynktem, pobiegłem prosto korytarzem. Podmuch powietrza uderzył w zasłony, które zaszeleściły przyjemnie, zderzając się ze sobą. Usta wykrzywiłem w coś na kształt uśmiechu. Nakazałem oczom słyszeć, ustom widzieć, uszom czuć – wyostrzyłem wszystkie zmysły, razem z tym najważniejszym, szóstym. Podmuchy powietrza muskały moją twarz, nie czyniąc jej żadnej szkody, ale przynosząc ze sobą zimno, które mroziło mi krew w żyłach. Zobaczyłem jego sylwetkę, malującą się na ciemnym tle niczym zjawa. Myślał, że uda mu się uciec.
Mylił się.
Dopadłem go na końcu korytarza – nie było to trudne, gdyż biegał wolniej niż ja. Podniosłem pistolet, który ściskałem w prawej dłoni, a potem strzeliłem, rozkoszując się dźwiękiem, który rozległ się, odbijając się od ścian. Zatrzymałem się i przyjrzałem jego znieruchomiałej sylwetce. Utrzymywał się na nogach jeszcze przez chwilę, chwiejąc się jakby w niezrozumieniu. Osunął się na kolana, a potem uderzył ciałem o ziemię. Nadal byłem podniecony, a serce biło mi nierównomiernie, puls szumiał w uszach. Nie bałem się, ale oddychałem nierówno. Jego krew spłynęła na podłogę, znacząc ciemną strugą ślad na podłodze. Oblizałem usta, jeszcze wzmagając pieczenie. Znaleźliśmy się w najciemniejszej części korytarza, więc nikt nie miał nas zobaczyć – o ile ktoś w ogóle chciał.
Podszedłem do ciała, wolno sunąc po podłodze i muskając nagimi stopami gładkie, marmurowe płytki. Zimno mi nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie, dawało ulgę. Poruszył głową i jęknął na mój widok. Dalej żył, więc kiedy podszedłem do niego, przyklęknąłem i szepnąłem:
- Kto kazał ci mnie zabić?
Patrzył na mnie szeroko rozwartymi, rubinowymi oczami, a z ust ciekła mu piana. Wykrzywił wargi w bolesnym geście, poruszył rękami, a potem zacisnął zęby i z wysiłkiem powiedział:
- Niechhh cieę piekł...o pochłooonie.
Patrzyłem na niego przez chwilę – na wycieńczoną, martwą twarz, na ostre białe zęby, które majaczyły się za jego wykrzywionymi w grymasie bólu wargami, na sztucznie piękną twarz. Czułem zimne powietrze, które płynęło ze strony okien, uderzało w moje plecy, przyjemnie je chłodząc. Pistolet w mojej dłoni stał się nagle cięższy niż zazwyczaj, a ja ledwo mogłem go utrzymać. Zrozumiałem, że ktoś na mnie poluje – dzięki tej myśli znów mogłem normalnie oblizać wargi. Kto?
Kto?
I wtedy otworzyły się drzwi. Odruchowo odwróciłem głowę. Stęknęły głucho jakby w proteście, a w ich progu ukazała się okalana czarnymi, lśniącymi nawet w ciemnościach włosami, głowa Ara. Patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczami, a potem przeniósł wzrok na postać leżącą koło mnie. Wampir spojrzał na niego, na mnie i nagle w jego czerwonych oczach ukazało się dziwne uczucie – jakby wewnętrzny ból, niemający nic wspólnego z obrażeniami.
- Aroo – szepnął, niemal niesłyszalnie. - To Arrro.
Bredzi, pomyślałem.
Odwróciłem głowę w stronę ojca i spojrzałem mu w oczy.
Zobaczyłem w nich coś, czego nie widziałem jeszcze nigdy. Uczucie nagłe, dziwne i całkowicie dla mnie niezrozumiałe.
Zawód.
Zmarszczyłem czoło, wykrzywiając usta w grymasie. Odwróciłem głowę w stronę wampira, kiedy poczułem ucisk na ramieniu. Patrzył na mnie zaszklonymi oczami, wyrażającymi straszne wręcz cierpienie.
- Musisz, uwierz – szepnął umierający wampir, a jego głos był dziwnie zniekształcony. - Aro.
Spojrzałem mu głęboko w oczy, i – chyba po raz pierwszy w moim życiu - nie życiu – poczułem żal i współczucie.
Jego ręka opadła, już się nie poruszył. Tylko usta zastygły w grymasie.
Ale nie był to ból.
Przypominał uśmiech.



Stałem w świetle ulicznej latarni. Dookoła mnie panowała ciemność, przez która przebijała się mgła gęsta jak syrop, wolno krążąca na wysokości moich kolan. Spowijała mnie niczym koc. Twarz owiewał mi wiatr. Rozejrzałem się, wolno obracając głowę. Uniosłem do góry moje ręce, aby znalazły się w strudze światła płynącego z latarni. Przetarłem nimi swoją twarz, jakbym chciał usunąć z oczu resztki snu. Czułem się dziwnie, podobnie do tego, jak czuję się, wstając rano z łóżka. Byłem zmęczony.
Wyciągnąłem nogę do przodu i zagłębiłem w ciemności, nie oglądając się za siebie. Chodziłem po omacku jak lunatyk w czasie pełni księżyca. Nie wiedząc dokąd ani po co idę. Czułem się zagubiony jakbym błądził w samym sobie. Oddychałem wolno i spokojnie. Słyszałem równomierne bicie swojego serca.
Podłoże było miękkie niczym poduszka, na której spałem. Moje nogi zapadały się w nim jak w błocie. Zrozumiałem, że jestem boso. Nic nie widziałem, więc zamknąłem oczy. Próbowałem poradzić sobie bez wzroku, najbardziej polegałem na słuchu. W takich wypadkach jak ten, w którym się znalazłem, ludzkie zmysły się wyostrzają, jakby starały się zakryć ten niedziałający, niepotrzebny. Ja mogłem tak robić na życzenie. Wiec szedłem, próbując wyłapać jakikolwiek dźwięk. Na próżno jednak, gdyż wokoło mnie panowała cisza. Zatrzymałem się w końcu i wolno otworzyłem oczy.
Stała naprzeciwko mnie, zaraz obok latarni, więc widziałem każdy szczegół jej urody, tak dobrze mi znanej. Na pełne wargi kobiety wolno wstąpił uśmiech. Jej długie, czarne jak sama noc włosy owiewały twarz tak, że kilka kosmyków spływało po pięknej twarzy.
- Co tu robisz, mamo? - zapytałem. Mój głos był niewyraźny, wydawał się być echem moich myśli, szumem na granicy wyobraźni.
- Szukam – odparła z uśmiechem.
- Czego?
- Szukam w tobie mojego syna. Mojego Norberta, którego tak bardzo kocham.
Spojrzałem w jej piękne, piwne oczy, zbyt dojrzałe dla młodej twarzy. Kiedy się uśmiechała, one też się śmiały, skradając słońcu promienie.
- I znalazłaś?
Widziałem, jak z jej twarzy znikał uśmiech. A potem wypowiedziała jedno słowo. Jedno jedyne, którego tak bardzo się bałem, które tak bardzo mnie dobijało.
- Nie.



Obudziłem się, od razu siadając. Zaczerpnąłem łyk stęchłego powietrza, który nie przyniósł mi ukojenia. Spocone dłonie zaciskałem kurczowo na kołdrze jakbym bał się, czy ktoś mi jej nie odbierze. Odrzuciłem ją gwałtownie na bok tak, że spadła na podłogę. Wstałem i sięgnąłem na stół, w kierunku leżącej na nim paczce papierosów i zapalniczce. Wziąłem je i podszedłem do balkonu. Otworzyłem na oścież drzwi i odpaliłem papierosa. Zaciągnąłem się głęboko i oparłem łokcie o barierkę.
Minęło tyle lat, a ja nadal śniłem o tym samym. Myślałem, że udało mi się wyprzeć to wszystko z pamięci, wyrzucić skażone wspomnienia, ale najwyraźniej się myliłem. Nieczęsto miewałem ten koszmar. Raz na jakiś czas – na miesiąc, czasami na rok, ale to i tak starczało na zepsucie mi humoru na dłuższy czas. Potem po prostu o tym nie myślałem. Pilnowałem się bardzo dobrze – wiedziałem, gdzie leży granica. Nikt nie zdawał sobie sprawy, co tak naprawdę się wtedy stało. I tak pozostanie. Nie pozwolę komuś innemu zagłębić się w to bagno. Nie mam zamiaru wciągać kogoś we wspomnienia, które kaleczą moją duszę. Byłem pewien, że niewielu by to wytrzymało.
Strzepnąłem popiół z nadpalonego papierosa i znowu się zaciągnąłem. Odetchnąłem głęboko, pozwalając dymowi otoczyć mnie szarawą mgiełką. Wolno wschodziło słońce. Niebo było pomarańczowego, przechodzącego w brąz koloru. Zamknąłem oczy, pet wypadł mi z ręki. Nie dbałem o to.
Byłem już spokojny.



Rozdział III
Ciemność

„Obcując z potworami, uważaj abyś nie stał się jednym z nich. Bo kiedy patrzysz w ciemność, ciemność może zacząć patrzeć w ciebie.”
Fryderyk Nietzsche

Nie zasnąłem już tej nocy. Patrzyłem na delikatne, jeszcze niskie drzewka, którymi poruszał wiatr. Ptaki śpiewały nastrojowo, uspokajając mnie i wyrównując mój oddech – wahał się jeszcze tylko trochę, po koszmarze. Noc jest taka piękna – czysta i mroczna. Kiedy niebo zmienia barwę z niebieskiej na ciemnogranatową, kiedy spływa czernią, jakby ktoś malował je farbą, wszystko nabiera znaczenia – musisz bardzo się pilnować. Każdy krok może być tym ostatnim, każdy łyk powietrza może ostatni raz dać ukojenie – nigdy nie wiesz, co czai się w mroku. Ciemności gęstej i płynącej, która napiera na ciebie niczym morze, kiedy się topisz, tylko potęgując strach.
Tylko nocą budzą się te skryte fobie i bojaźnie. Tylko wtedy, kiedy pisk małego zwierzęcia może oznaczać, że nieopodal kryje się coś większego. To były ludzkie słabości – nigdy nie znali ciemności, więc bali się jej instynktownie, nigdy nie znali światła, więc bali się wejść w jego blask. Dla mnie noc była przyjacielem. Dawała mi spojrzeć na to wszystko z innej, lepszej perspektywy. Dopiero otoczony mrokiem, który spływał po moim ciele, mogłem widzieć inaczej. Wszystko wyostrzone, jakby wykute z kamienia. Nasze oczy dobrze widzą, nawet w ciemności - może lepiej, niż za dnia.
Teraz jednak coś pojawiło się w moim umyśle – przeczucie. Dziwne przeczucie. Ktoś na mnie polował – tego byłem pewien.
Aro. To Aroo.
Słowa – teraz martwego – wampira cholernie mnie bolały. Z jednej strony, byłem pewien, że bredził,. Z drugiej...
No właśnie. Co z drugiej strony? Miałem uwierzyć, że Aro – ten, który jako jedyny w moim życiu mówił do mnie „synu”, pokazując, iż bez względu na to, co robiłem, akceptuje mnie i „adoptuje”- skazał mnie na śmierć? Zdradził mnie? „Adoptuje” - tak mogłem to nazywać? Chodzenie za mną, szeptanie do ucha wyroków, w których miałem być katem, masę pieniędzy, które dawał mi za każdego chłystka? Chłodną dłoń, którą klepał mnie po ramieniu, kiedy piłem wino w jego towarzystwie? Oddech, kiedy słyszałem cicho wymawiane, niczym najgłębszą tajemnicę, słowo „synu”? Grało dla mnie jak najlepsza z melodii, którą skropić można było tylko winem. Słodkim – takie tylko lubiłem. Sprowadzał je dla mnie z zagranicy i przynosił w solidnych, drewnianych paczkach, opakowanych w czarną satynę.
Wstałem i podszedłem do oszklonych półek w moim pokoju. Od początku, gdy pierwszy raz przyjechałem do Volturi, razem z Alvarem, Markiem i Ivanem, wpadł mi w oko. Pamiętałem spojrzenia Ara – wtedy surowe, ostrożne, które topiły się, kiedy patrzył w moje oczy – a nie powinno tak być. Wiedziałem, że i on bał się mnie czasami, kiedy patrzył na moje dzieła – martwe, zalane krwią. Wyjąłem z szafki butelkę. Była chłodna i zawierała jedno z najsłodszych win na świecie. Moje ulubione. Sięgnąłem drugą dłonią po kieliszek i ująłem pomiędzy palec wskazujący, a środkowy jego gładką szyjkę. Zerknąłem na butelkę. Naklejono na nią czerwoną etykietę i przepasano pojedynczą, złotą wstążką. Zamknąłem za sobą szafkę, która wydała przyjemny dźwięk.
Położyłem kieliszek na biurku, ale zrobiłem to zbyt gwałtownie i nieomal się przewrócił – byłem bardzo nerwowy po ostatnim śnie. Kiedy twarz mojej matki zawisła przed moimi oczami – piękna, okalana czarnymi jak noc włosami, z prostym nosem i delikatnymi rumieńcami na policzkach – zatrzęsła mi się ręka, w której trzymałem butelkę wina. Patrzyłem na nią przez chwilę, widząc jak drży wraz z moją dłonią, nie wiedząc do końca co robię.
Znalazłaś?
Nie.

Wziąłem głęboki wdech i odłożyłem ostrożnie szklaną flaszkę na stół, obok kieliszka. Usiadłem na obrotowym krześle i zakryłem rękami twarz. Przesunąłem nimi po policzkach, naciągając skórę. Wziąłem kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy byłem w stanie wstać i podejść do stojącej przy drzwiach półki – niskiej, wykonanej z dębowego drzewa. Kiedy szedłem, dywan pieścił moje stopy. Zatrzymałem się w miejscu, na które padało światło wschodzącego słońca, przez co włókna tkaniny lśniły różnymi kolorami w moich oczach. W tym miejscu zabiłem Alfera. Postanowiłem wziąć prysznic.
Musiałem się oczyścić.
Poszedłem do łazienki, zamknąłem za sobą drzwi, a potem rozebrałem się i, czując zimno pod swoimi palcami, wszedłem pod prysznic. Przez chwilę opierałem się dłońmi o jego ścianę, wodząc nimi po kremowych płytkach, a potem wziąłem głęboki wdech i puściłem zimną jak lód wodę. Wstrząsnął mną mocny dreszcz, ale potem moje ciało rozluźniło się i przyzwyczaiło do niskiej temperatury. Stałem tak przez kilka minut, wpatrzony w ścianę, czując jak woda płynie po mojej skórze. W końcu otrząsnąłem się i zacząłem się myć.
Kiedy w końcu poczułem, że wraz z brudem po moim ciele spływają również wspomnienia snu i myśli, przypuszczenia, atakujące bez ustanku moją głowę, zatrzymałem wodę i wyszedłem spod prysznica, ociekając wodą. Sięgnąłem po biały, lekko szorstki ręcznik i zacząłem energicznie suszyć swoją skórę. Myśli biegły przejrzyście i spokojnie. Wziąłem głęboki wdech i w końcu odetchnąłem. Dało mi to tak dużą ulgę, że znów nabrałem powietrza do płuc.
- Norbert?
Aż podskoczyłem.
To był Alvaro.
Owinąłem sobie ręcznik wokół bioder i sięgnąłem do klamki drzwi. Kiedy zamknąłem je za sobą, spojrzałem prosto w przejrzyście niebieskie oczy mężczyzny. Był w średnim wieku, o czym świadczyła zmarszczka wokół oczu i delikatny grymas zmęczenia na nadal przystojnej twarzy. Włosy miał srebrzyście złote, tak jasne, że przypominały płynącą biel. Mimo że były krótko ścięte, delikatnie skręcały się przy końcach w naturalne fale, których żadne nożyczki nie były w stanie zniszczyć. Na mój widok uśmiechnął się delikatnie, a ja poczułem coś dziwnego w sercu. Jego uśmiech był bardzo znajomy, ale nie mogłem zrozumieć do kogo mógł należeć – te charakterystyczne wygięcie ust, błysk w oczach...
Przełknąłem ślinę i wykrzywiłem usta. W jednej chwili w jego spojrzeniu coś się zmieniło – pojawił się w nich jakiś nieznany mi błysk.
Czy mogła to być czułość?
- Cześć, młody – powiedział, wyciągając do mnie niepewnie ręce. Nie zawahałem się i uściskałem go mocno, nie przejmując się, że jestem tylko w ręczniku. Jego dotyk dawał mi jakąś dziwną ulgę – jakbym czekał na niego. Przypominał mi coś... zapomnianego, ale, o dziwno, nie bolesnego.
- Witaj, mój mistrzu.
Zaśmiał się i wypuścił z objęć, aby ująć moją twarz w obie dłonie i uśmiechnąć się do mnie. Miał silny uścisk i mocne ręce, pokryte wieloma małymi bliznami. Trzymał mnie tak przez chwilę, ale potem klepnął mnie w ramię.
- Co ty tu w ogóle robisz, Alvaro?
Uśmiechnął się znowu.
- Przyjechałem cię stąd zabrać. Organizujemy zebranie, a ty musisz się tam stawić.
- Po co? Przecież oficjalnie nie należę do Rady, i nigdy nie chciałem. Szczerze, to mam w dupie te ich zebrania. Męcz się sam.
Zaśmiał się i przekrzywił głowę, ciągle patrząc mi w oczy.
- Niepokorny typ z ciebie, Norbercie.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, a potem skinąłem głową na łóżko.
- Siadaj, zaraz wracam.
Kiwnął głową i usiadł na skraju łóżka, a ja podążyłem do mojego, rzuconego niedbale w kąt plecaka. Wziąłem go i poszedłem do łazienki. Zamykając drzwi, wyciągnąłem w niego moją „kosmetyczkę” - o ile mogłem ją tak nazywać – i czysty, biały podkoszulek oraz jeansy. Położyłem ja przy umywalce i wrzuciłem do drugiej kieszeni plecaka zakrwawione ubrania. Podszedłem do umywalki, umyłem zęby i zacząłem stawiać na żelu włosy. Kiedy wyglądałem już dobrze – jak jeż – sięgnąłem po ubrania i założyłem je na siebie. Poprawiając koszulkę i niosąc w ręku plecak, wróciłem do pokoju. Okazało się, że Alvaro, korzystając z mojej nieobecności, otworzył wino i teraz pił je, siedząc w dalszym ciągu na łóżku.
Prychnąłem i podszedłem do oszklonej meblościanki. Zabrałem stamtąd drugi kieliszek, patrząc na niego i uśmiechając się z przekąsem.
- Ty stary pryku – powiedziałem, na co zaśmiał się i podniósł do góry kieliszek, jakby w toaście. Nalałem sporo słodkiego wina i powtórzyłem gest. Przez chwilę piliśmy w milczeniu – ja, opierając się dłonią o biurko i krzyżując nogi w łydkach.
- Słodkie – zamruczał w pewnym momencie Alvaro. - Moje ulubione.
- Moje też.
Zawahał się przez chwilę, jakby powiedział o kilka słów za dużo. I wtedy zadzwoniła moja komórka – nadal uwięziona w kieszeni spodni wciśniętych do plecaka. Sięgnąłem do niego, odkładając jednocześnie kieliszek na biurko. Grzebałem w plecaku, nie mogąc dokopać się do kieszeni.
- No do jasnej cholery – zakląłem. - Gdzie jest ten pieprzony telefon?
Kiedy go w końcu znalazłem – i przekopałem się przez stertę ciuchów – przestał dzwonić. Dokładnie u mnie w dłoni. Widząc moją minę, Alvaro zaśmiał się, starając się uciszyć swój chichot chlupotem wina. Spojrzałem na niego spode łba. Zerknąłem na wyświetlacz mojego dotykowego telefonu i westchnąłem. Oddzwoniłem do Marka.
- Kruk, kochanie! - zapiszczał, nieudolnie udając kobiecy głos. - Tutaj Elisabeth!
- Nie strasz mnie. - Jego słowa, choć ani przez chwilę w nie nie wierzyłem, sprawiły że przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia. - Wiesz, że jej nienawidzę.
Alvaro przestał nad sobą panować i zaśmiał się głośno, nieomal wypuszczając z ręki kieliszek.
- Cześć, Marco, mój ty ciulu.
- Tylko twój – szepnął głosem, który miał chyba uchodzić za zmysłowy.
Alvaro zaczął się śmiać głośniej, a ja spojrzałem na niego spode łba.
- Dobra, powiem krótko – urządzamy libację alkoholową z okazji twojego przyjazdu.
- Ja przyjeżdżam?! - powiedziałem, udając wielce zdziwionego. Zakryłem usta dłonią. - Nie wiedziałem!
- Ha, ha, ha – odparł Marco sarkastycznie. - Alkoholiku, pijemy na umór całe dwa dni, wiem, że się skusisz.
Alvaro spojrzał na mnie z nadzieją.
- Proszę! - powiedział Marco. - Przyjedź! Brachu, stęskniłem się za tobą.
Prawda była taka, że ja też stęskniłem się za nim.
- No dobra, niech wam będzie.



- Kiedy odlatujecie?
- Za kilkanaście minut – odpowiedziałem Aro, który tylko pokiwał głową.
Obok mnie stał Alvaro, pijąc wodę mineralną. Był ubrany w białą koszulę i spodnie od garnituru – trochę się wyróżniałem na ich tle. Oboje ubrani na czarno-biało, z takimi samymi, ostrożnymi minami. Ja stałem oparty dłonią o ścianę, w nonszalanckiej pozie. Aro i Alvaro mierzyli się wzrokiem, a obok nich stał Demetri. Był lekko pochylony w stronę Łowcy, jakby w obawie, czy aby nie zaatakuje jego pana.
Alvaro był najważniejszym człowiekiem w Radzie. Zresztą, trudno się było dziwić, dlaczego wybrano do tej funkcji właśnie jego. Emanował siłą i zdecydowaniem i tylko on był w stanie zapanować nad tym chaosem, jaki pojawił się po śmierci jego poprzednika. Wyprostował wszystkie sprawy, a mnie, nieoficjalnie powołał na fotel swojego osobistego doradcy. Mieliśmy podobne umysły – skomplikowane, a myśli gnieżdżące się w nich były tak samo poplątane – więc dobrze się nam współpracowało. Oczywiście była to współpraca nieoficjalna, przez co byłem z Rady wykluczony, ale zawsze wzywano mnie na te idiotyczne zebrania, w których wszyscy siedzieli na tyłkach i lampili się na siebie nawzajem. Tak naprawdę wszystkie decyzje podejmował Alvaro. Brakowało mu tylko korony, większej władzy nie mógłby już uzyskać.
Aro bał się skrycie blondyna – to było widać na pierwszy rzut oka. Stał sztywno, w dziwnej, napiętej pozie, z rękami przy bokach, a Łowca – wręcz przeciwnie – jedną ręką opierał się o ścianę obok mnie, pijąc jednocześnie wodę i wyjmując coś z kieszeni, obrócony tyłem do wampira. Uświadomiłem sobie, że Alvaro ma Ara w garści, razem z jego dworem.
- Cześć Ivan. Za chwilę wylatujemy, przyjedziesz po nas na lotnisko? - zapytał Łowca, bawiąc się butelką. W ręku trzymał telefon.
Ivan był jednym z trojga zastępców Alvara. Drugim był Clark, a trzecim – Paolo, ojciec Marka, który mnie nienawidził. Zaśmiałem się na wspomnienie jego twarzy, a Aro spojrzał na mnie z uniesioną brwią. Pokręciłem głową rozbawiony. Większość młodzieży – o ile mogłem się do niej zaliczyć, biorąc pod uwagę to, że miałem dwadzieścia trzy lata – podśmiewała się ukradkiem z Avvisa. Nie lubiliśmy go, ponieważ prowadził najnudniejsze lekcje, jakie tylko przeciętny Łowca mógł sobie wyobrazić - historię wampirów. Niejednokrotnie zasypiałem na nich – jedyne co ratowało mnie przed konsekwencjami, to to, że nie chrapię. Spałem z ręką podpierającą czoło i starałem się utrzymać pozycję siedzącą, co zwykle kończyło się niepowodzeniem. Żaden ze mnie historyk – miałem zostać inżynierem budowlanym, ale ponieważ zostałem Łowcą, porzuciłem to marzenie. Nigdy nie poszedłem na studia, gdyż wolałem zostać adeptem szkoły, niż słuchać ględzenia profesorów o tym, jak zbudować domek z zapałek, ażeby się nie zwalił, a zapałki nie przebiły cię w sześćdziesięciu różnych miejscach jednocześnie. Zresztą – ja i studia na uniwersytecie? Może i byłem jednym z najlepszych uczniów w klasie, ale moje zachowanie wahało się między nagannym, a nieodpowiednim, więc nie miałem nigdy wyróżnień czy czegoś w tym rodzaju.
Gdzieś jednak to marzenie zostało i kuło mnie co jakiś czas, razem ze świadomością, ile rzeczy zostawiłem, aby zostać tym, kim byłem. Nie chodziło nawet o pieniądze, tylko o głupie wyobrażenie – ja na budowie, ja, który coś osiągnąłem. Westchnąłem i napotkałem znienacka spojrzenie Alvara.
- Przyjedzie po nas, ale znając Ivana, weźmie ze sobą Marka. A jako że my znamy Marka, to pewnie weźmie ze sobą Marinę - powiedział z drwiącym uśmiechem na ustach.
Nie mogłem się nie uśmiechnąć.
Marco był zakochany w Marinie, odkąd pamiętałem. Chodził za nią, jakby oddychał dla niej. Marina była hiszpanką – moją ukochaną jakby - siostrą, która w jakiś sposób wypełniła pustkę po Alexis, ale nie w pełni. Marina nie wiedziała o tym, że Marco jest w niej bez pamięci zakochany, ale trudno ją było o to winić – sama go kochała. Lecieli na siebie w każdy możliwy sposób, przez co musiałem wysłuchiwać ich jęków, nie mogąc nic z tym zrobić, gdyż oboje poprosili, bym nic nie mówił tej drugiej osobie – obłęd! Tak więc – chcąc, nie chcąc – zostałem wplątany w ten romans, jako osoba pierwszego kontaktu. Żeby było śmieszniej, oboje mieszkali w bazie Łowców, po przeciwnych stronach korytarza. Kiedy zatrzymywałem się w Wenecji, zwykle spałem u Marka, gdyż miał dwa łóżka. Sam nie wiem, jak to się stało, że przywłaszczył sobie ten pokój, ale nie miałem nic przeciwko. Był on najlepszą miejscówką, w której można było urządzać libacje alkoholowe. Zwykle uczestniczyły w nich maksymalnie cztery osoby – oczywiście ja, Marco, Fabio i na dokładkę Ivan.
Marina była zazdrosna o Jane. Biły się o mnie niczym lwice – każda chciała mieć Norberta dla siebie, na całkowitą wyłączność. To było dosyć śmieszne, patrzeć jak skaczą sobie do gardeł. Każda próbowała innych metod. Marina piła ze mną i nierzadko zdarzało się, że spaliśmy w jednym łóżku, a Jane spełniała każdą moją zachciankę.
- Norbert?
Spojrzałem na Ara, który wyciągnął do mnie rękę, a potem podszedł i uścisnął szybko. Potem mnie wypuścił i zrobił krok w tył. Trzymał przez chwilę moje ramię, patrząc mi w oczy.
- Żegnaj, chłopcze. Wróć jak najprędzej, będziemy czekać.
Kiwnąłem głową.
- Żegnaj, oojcze. - Ku mojemu zdziwieniu, zająknąłem się przy ostatnim słowie, jakbym nie mógł nabrać powietrza. Wziąłem głębszy wdech i uśmiechnąłem się odrobinę, patrząc na Ara – miał zmarszczone czoło.
Potem odwrócił się i, nie mówiąc ani słowa, odszedł wraz z Demetrim, który kiwnął mi na pożegnanie głową i uścisnął rękę.
Przez chwilę patrzyłem w ślad za nimi, a potem spojrzałem na Alvara, który także odprowadzał ich wzrokiem. Drgnął, kiedy zrozumiał, że na niego patrzę.
- Nie jest dobrze.
Zmarszczyłem czoło na dźwięk jego słów. Stał przez chwilę z zamyśloną miną, a potem odwrócił się do mnie i spojrzał mi głęboko w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie oraz unoszącą się nad nim, niczym mgiełka, aurę dostojeństwa i władzy.
- Nie – szepnął, kręcąc głową – nie jest dobrze.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Cecyli dnia Pon 18:18, 19 Lip 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Courtney
Człowiek



Dołączył: 02 Maj 2010
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 14:20, 29 Lip 2010 Powrót do góry

Przede wszystkim serdecznie dziękuję za dedykację, nawet nie wiesz, jak bardzo jest mi miło Wink
Obiecałam, że zostawię dla Ciebie notatkę, jednak nie zdążyłam i postanowiłam, że zrobię to właśnie tu i właśnie teraz.
Chciałam też pogratulować Coco chanel koronkowej roboty przy prologu i rozdziale pierwszym. Niezwykły profesjonalizm Wink Jestem zaszczycona, mogąc Cię zastępować.
Jako beta prześledziłam tekst kilka razy. Ambitne teksty mają to do siebie, że budzą wątpliwości nie tylko przy fabule, ale także przy interpunkcji i pisowni. Więc poprzeczka jest wysoka nie tylko dla Ciebie, Cecyli, ale również dla bety. Nigdy w życiu się tak bardzo nie nazaglądałam do słownika ;P
Łowcy Wampirów to zupełnie coś nowego, oryginalnego. Nie jest to opowiadanie dla każdego, ale ten, kogo wciągnie będzie zgubiony i przywiązany do niego na wieczność. Prawdopodobnie przez swoją nieuwagę właśnie dołączyłam do grona tych śmiałków. Ale niech stracę ;P Podczas czytania człowiek normalnie widzi Kruka idącego zdecydowanym krokiem korytarzami zamku, słyszy żałosne krzyki zabijanych ofiar i czuje zapach świeżej krwi. W postaci Norberta wyczuwa się siłę i potęgę, zdolność do wielkich czynów. Jakie te czyny będą? Mam nadzieję, że jak najszybciej się o tym przekonamy.
Niezwykle ucieszyłam się, że występuje tu Volturi, naprawdę lubię te postacie. Tylko jedna uwaga. Dlaczego zrobiłaś z Jane c*p*e w sweterku? C*p*a w sweterku to tylko takie określenie, nie sprzeciwiaj się, wiem, że Jane nie miała sweterka ;P No ale w każdym razie zrób jej pazura! Z jakiegoś powodu ma na imię Jane, a nie Janusia, nie? Podsumowując, pokłony w stronę Volturi.
Przypominam Ci i piszę na piśmie, że ma się pojawić Rosalie, chociaż w jakiejś epizodycznej scence ;P Courtney wyżebrała ;* Właściwie to mogę w tej chwili zdradzić jeden ze swoich sekretów: liczę kwestie Rose w każdym opowiadaniu. Przyznaję się bez bicia ;P
No ale pora wrócić do tematu. Styl mi się podobał, choć brakowało mi czegoś. Jestem jednak pewna, że odnajdziesz to coś i zaserwujesz w następnych rozdziałach. Wiele zdań było perfekcyjnie artystycznych. Jesteś w złotych rękach Coco chanel, więc wierzę, że w rekordowym tempie staniesz się szczęśliwą posiadaczką złotego pióra Wink
Uwaga, to będzie ta mniej przyjemna część. Dobrze byłoby, gdybyś przestudiowała zasady interpunkcji. Mogłabyś dowiedzieć się więcej o wtrąceniu. Ale nie martw się, interpunkcja jest tym, co w naszym języku najtrudniejsze. Wielu ludzi, w tym również ja ma z tym problem. Ale także wielu ludzi, w tym też ja stara się nad tym zapanować. Więc tym wielu ludziom i mnie będzie miło, jak do nas dołączysz.
Dobra, wymarudziłam się, możemy wracać do słodzenia ;P Zainteresowało mnie spotkanie Norberta z matką. Ciekawe i tajemnicze. Jest jeszcze coś, na co zwróciłam uwagę. Chodzi o wstręt Norberta do swojej obojętności. Większość morderców właśnie jej poszukuje, sam Kruk natomiast sprawia wrażenie, jakby chciał się jej pozbyć. Niezwykle mnie to zainteresowało.
Okey, kończę. Miałam w końcu napisać notatkę, a nie powieść ;P


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
capricorn
Człowiek



Dołączył: 17 Wrz 2009
Posty: 71
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Sob 8:40, 31 Lip 2010 Powrót do góry

Pomysł miałaś REWELACYJNY !
Piszesz z punku Norberta co muszę przyznać bardzo mi odpowiada, bardzo dobrze się czyta. Przede wszystkim potrafisz niesamowicie zaciekawić czytelnika.
Masz fajne opisy, które nie męczą.
Intryguje mnie Aro no i Edward, co on tam robił. ?
Jak napisała ` Coco chanel . - Cieszę się, że Cullenowie będą trzecioplanowymi postaciami, gdyż do tego opowiadania wyjątkowo mi nie pasują. - zgadzam się, jak będzie ich trochę w tym FF to będzie dobrze. :)

Pozdrawiam i weny życzę. :)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Cecyli
Wilkołak



Dołączył: 22 Sty 2010
Posty: 100
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: zza twojego okna

PostWysłany: Nie 18:01, 29 Sie 2010 Powrót do góry

Poniższy rozdział to tylko zapowiedź następnych wydarzeń, że tak powiem. Dzieje się tutaj niewiele, ale spróbuję to naprawić w następnym. No cóż... teraz będzie już z górki.
Następny rozdział będzie najwcześniej w październiku. Może wcześniej, ale nie obiecuję nic! Nie będę miała odpowiedniego dostępu do komputera, a i odpowiednich warunków sprzyjających powrotowi weny, która umiejscowiła się gdzie indziej.


Beta: ` Coco chanel .

Rozdział IV
Czekając

„Przeciwieństwem mówienia nie jest słuchanie, przeciwieństwem mówienia jest czekanie.”
Albert Einstein

Alvaro nie powiedział już nic.
Siedział przy oknie, wyglądając przez nie, a co jakiś czas patrzył mi w oczy. Atmosfera z minuty na minutę stawała się bardziej napięta, a ja nie mogłem usiedzieć w miejscu - cały czas się kręciłem, wierciłem, otwierałem laptopa, żeby znowu go zamknąć – aby tylko coś robić. Męczyły mnie wydarzenia ostatniej nocy, wracały nieproszone do mojej głowy, której woda z prysznica nie dała zbyt długiego ukojenia. Pytania, które kolejno pokazywały mi się przed oczami, żądały odpowiedzi. Kto na mnie poluje? Ara odrzuciłem od razu – on nie posunąłby się do tego. Jest zbyt sprytny, nie wysyłałby pionków – bo tymi właśnie byli. Poza tym kochał mnie jak syna. Nie zrobiłby tego.
Prawda?
Nie, nie, nie. Chciałem potrząsnąć głową. To niemożliwe.
Absolutnie.
Na pewno?
Wypuściłem powietrze ze świstem, a Alvaro znowu zerknął w moją stronę. Męczyło mnie to. Bardzo chciałem powiedzieć mu o moich lękach.
- Co się stało? - Miał poważny, zachrypnięty głos, który brzmiał dziwnie, zabarwiony troską. Poklepał mnie po dłoni i znowu posłał mi to swoje głęboko przeszywające spojrzenie.
- Nic – rzuciłem dziwnie drżącym od emocji głosem.
- Tak? To czemu nie bledniesz z minuty na minutę, wiercisz się nieustannie?
Zauważył. Alvaro widział wszystko. W jego oczach znów dostrzegłem znajomy błysk, którego za nic w świecie nie mogłem do nikogo przypasować. Ręka, którą trzymał na mojej dłoni, była szorstka – dziwne, mieliśmy taką same bliznę - jedną pionową kreskę, biegnącą niemal do nadgarstka. Nie pamiętałem, kiedy ją sobie zrobiłem, a mama nigdy nie odpowiadała na to pytanie.
Odwróciłem wzrok, nie mogąc spojrzeć w jego błękitne oczy – głębokie niczym studnie. Przełknąłem ślinę i skupiłem wzrok na stewardesie, podającej właśnie któremuś z pasażerów drinka. Kiedy pochyliła się, kilka kosmyków jasnych włosów wpadło jej do oczu, a ona sama, próbując je usunąć, wylała napój na tęgiego mężczyznę o przerzedzonej, gładko ulizanej fryzurze. Stęknęła i zaczęła gorączkowo przepraszać go łamaną angielszczyzną, w której łatwo można było wyczuć włoski akcent. Gość przeklął szpetnie i wymamrotał coś o niekompetencji, na co dziewczyna zarumieniła się mocno i pośpiesznie, niemal ze łzami w oczach, zniknęła – najpewniej rzuciła się, aby znaleźć ścierkę lub kawałek czegoś, czym można byłoby wytrzeć ten bałagan. Kiedy biegła, jej jasne włosy rozlały się po kształtnych plecach, sięgając niemal pasa.
- Myślę... - zacząłem niepewnie, nie wiedząc, czy mnie nie wyśmieje - …że ktoś na mnie poluje.
Kiedy wymamrotałem te słowa, znów zdałem sobie sprawę, jak absurdalnie brzmią. Milczeliśmy oboje, przyglądając się kręcącym się stewardesom. Mężczyzna z zalaną drinkiem koszulą, machał energicznie rękoma, agresywnie gestykulując. Alvaro spojrzał w jego stronę, a facet, wyczuwając czyjś wzrok na plecach, odwrócił głowę. Po jakiejś minucie patrzenia w oczy Łowcy, przestał wrzeszczeć i nerwowo upił łyk ze swojego kieliszka.
- Nie lubię, kiedy ktoś krzyczy na kobietę bez powodu w moim towarzystwie. - Zerknął na mnie. – Zwłaszcza, jeżeli sobie na to nie zasłużyła.
Zastanowiłem się na chwilę nad jego słowami.
- Masz rację – szepnął w zadumie, niszcząc moje nadzieje, że jednak byłem w błędzie. - Ktoś na ciebie poluje – powtórzył cicho, a po plecach przebiegł mi dreszcz. Zawahał się przy ostatnim, jakby nie mógł przyjąć tego do wiadomości. - Ten ktoś jest na tyle głupi, iż myśli, że może cię wyprowadzić w pole. Ale jest w błędzie. Nie potrafi tego zrobić, bo ciebie nie da się – mówił z zaciętą miną – wyprowadzić w pole. Jesteś na to zbyt sprytny, zbyt doświadczony przez życie, zbyt inteligentny. Znam cię dobrze, Norbercie. Lepiej, niż byś przypuszczał. - Pod koniec w jego głosie pojawiła się nieznana mi nutka.
Między nami zapadła cisza. Patrzył chwilę na mój profil, aby westchnąć i odwrócić wzrok. Pomasowałem ręką skroń, ale zagadka nadal nie została rozwiązana, nie ogarnęło mnie poczucie słuszności, nie poczułem nagłego przypływu tajemnych mocy, zmrok wygrywał ze światłem. „Jak zawsze w moim życiu” – można by powiedzieć. Starałem się nie myśleć jednotorowo, odrzucać marginesy społeczne, wyjaśniające zachowania niektórych ludzi, odsiewać uczucia od zimnych i niedostępnych faktów, lecz moje sito było dziurawe, a serce szybko przepływało przez szpary i niedociągnięcia. Próbowałem czytać w swoich wspomnieniach, szukać czyichś potknięć – bezskutecznie. Brakowało mi jakiejkolwiek poszlaki, śladu.
- Chciałbym ci coś powiedzieć – wyrzucił z siebie Alvaro, zwracając moją uwagę. Wyprostowałem się wolno i spojrzałem w jego stronę. Nie patrzył mi w oczy, ale za to rozejrzał się wokół, sprawdzając, czy aby ktoś go nie podsłuchuje. Drżały mu ręce. - Zginęła kolejna kobieta.
Poczułem, że zamieram, jakby beton oblał moje ciało, a usta nie były w stanie ułożyć się w słowa. Zresztą – nie znałem słów, które można by wypowiedzieć. Sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana. Wzdrygnąłem się, kiedy przypomniałem sobie oczy jednej z ofiar – jednocześnie puste i pełne niedowierzania, lśniące od uczucia zdrady. Martwe i zarazem żywe, jakby mogły spojrzeć w górę choć raz jeszcze. A przecież nie mogły – nie mogły zwrócić się ku niebu i objąć jego blask, błękit, jego głębie. Wszystkie były młode, przed dwudziestką – zginęły, kiedy naprawdę miało zacząć się ich życie. Zacisnąłem mocno zęby, gdy pomyślałem, że to samo mogło stać się Marinie. Jej czarne jak atrament, jak onyks, puste, bez radosnego błysku, matowe i zimne oczy…
- Rozkręca się. - Głos zamarł mu w gardle. - Będzie coraz gorzej. To trwa już przecież czwarty miesiąc, ofiar jest coraz więcej, a my nie mamy nic! Absolutnie nic! Żadnego śladu, skrawka ubrania, nic, nawet zapachu! Ba! Nawet śladu obecności. Czegokolwiek. Najlepsi szpiedzy pilnują siedziby, a kobiety dalej giną. Z każdą kolejną ofiarą rany są coraz bardziej obrzydliwe, makabryczne, dziewczyny trudniejsze do zidentyfikowania. A my możemy tylko czekać potulnie, podczas, gdy on pałęta się wśród nas i niszczy to, co budowaliśmy latami – nasze bezpieczeństwo. - Uderzył dłonią w bok fotela. Coraz bardziej podnosił głos, teraz niemal krzyczał.
- Ciszej – szepnąłem, kręcąc głową. - Krzyk nie pomoże, wiesz o tym. Może tylko zaszkodzić.
Wziął głębszy wdech, a ja usłyszałem, jak powietrze świszczy, przechodząc przez usta. Podniósł ręce do twarzy, a potem ją nimi przetarł. Patrzyłem, jak jego skóra naciąga się, a potem wraca do normalnego stanu.
- Masz rację – powiedział ochryple. Odchrząknął i poprawił się na fotelu. - To nic nie da.
- Musimy panować nad sobą. Wiesz o tym doskonale. Tylko tak go złapiemy.
Znów wziął głębszy wdech i zawołał stewardesę, prosząc o szklankę wody. Podeszła do nas, kiwnęła głową i, patrząc bardziej na mnie, niż na niego, oblizała wargi w bardzo sugestywnym geście. Uśmiechnąłem się do niej odrobinę, wiedząc, że to wystarczy. Jej oczy zalśniły, zatrzepotała powiekami, a jej czerwona dolna warga zbladła, kiedy ją przygryzła. Odeszła, poprawiając spódnicę na biodrach. Alvaro zachichotał, a i ja rozluźniłem się nieco i uświadomiłem sobie, jak bardzo napiąłem mięśnie.
- Aha – powiedział, śmiejąc się cicho.
Przeczesałem włosy palcami i cmoknąłem powietrze.
- To nie moja wina, że tak działam na kobiety – odparłem.
- Gabriel ci tego zazdrości. To widać na pierwszy rzut oka.
Zmarszczyłem czoło i, unosząc brew w teatralnym geście, odparłem:
- Ten chodzący ideał? Doprawdy? Niewiarygodne.
- Och, ten sam, który uderzył moim autem w drzewo, będąc na haju – powiedział z irytacją, na którą mogłem odpowiedzieć tylko śmiechem. Widać było, że nie darzy mojego Aniołka sympatią.
- Pamiętam, jak się po nim darłeś – powiedziałem. Zaśmiałem się z pobladłej twarzy Gabriela, którą do dziś miałem przed oczami. - To było przerażające przeżycie. Masz niezły głos.
Zaśmiał się.
- Język też.
Spojrzałem na niego, niebotycznie zdumiony. Patrzył na mnie z łobuzerskim uśmiechem, majaczącym w kąciku ust. I znów zobaczyłem w jego oczach ten blask, który wydawał mi się znajomy. Kto się tak uśmiechał? Czyją twarz widziałem jak w lustrze na jego twarzy? Kto wyginał usta z lekką drwiną w charakterystycznie lśniących, błękitnych oczach? Kto miał takie oczy?
- Pańska woda.
Chłodny i profesjonalny ton stewardesy przypomniał mi o ludziach wokół nas i przywrócił do rzeczywistości. Zamrugałem oszołomiony. Młoda kobieta stała nade mną z tacą w dłoni. Jej oczy zalśniły na mój widok, uśmiechnęła się kusząco i powiedziała:
- Życzy pan sobie czegoś? - Zlizała szminkę z ust. Wiedziałem, czego chce, ale nie miałem ochoty jej tego dać. Straciłem chęć na jakikolwiek flirt.
- Nie, dziękuję – powiedziałem chłodno, uśmiechając się sztywno. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, a potem odwróciła się i odeszła, stukając obcasami.
- Matko, Norbert. Martwię się o ciebie – powiedział Alvaro z udawanym strachem. - Odprawiasz kobiety z kwitkiem? TY? Świat szaleje.
Stary, dobry Alvaro.
- Nawet taki kobieciarz, jak ja, musi czasem odpocząć.
- Czy ty siebie słyszysz?
- Głośno i wyraźnie – odparłem, uśmiechając się sarkastycznie. - Od czasu, do czasu, umiar nie jest zły. Nic mi się nie stanie.
- Ivan też tak mówił – rzucił, unosząc brwi.
Zaśmiałem się głośno.
- Czyżbym o czymś nie wiedział?
- Mówił tak, a potem szlag go trafił, gdyż obudził się nagi z dwoma mężczyznami u boku.
Zacząłem śmiać się histerycznie, a Alvaro upił łyk wody. Patrzył na szklankę z zamyśleniem malującym się na twarzy. Postanowiłem go z niego wyrwać w – przyznam – bardzo okropny sposób. Kiedy pił, powiedziałem:
- Ivan ma świetny tyłek.
Alvaro w gwałtowny sposób wypluł wodę.
Trafił w tego samego mężczyznę, którego oblała stewardesa.
Nieomal spadłem z krzesła, kiedy łowca zaczął przepraszać faceta, a on nawet nie spojrzał na swoją, i bez tej wody mokrą, koszulę, tylko zarumienił się, aby potem zblednąć z przerażenia. Oczy zaszły mi łzami, chwyciłem się za brzuch, a głowa pękała od gwałtownego wybuchu śmiechu.
Mężczyzna w końcu odszedł, zderzając się przy okazji z idącą obok stewardesą. Przestałem się śmiać, a Alvaro dopił wodę, patrząc na mnie karcąco.
- Ivan ma świetny tyłek, tak? - spytał, odstawiając szklankę.
- Marina tak uważa – powiedziałem, wzruszając ramionami.
Zaśmiał się cicho, ale nic już nie powiedział.


Kiedy w końcu wylądowaliśmy, postanowiłem zapalić. To był niezaprzeczalnie jeden z najdłuższych lotów mojego życia, a również jeden z najśmieszniejszych. Mężczyzny, którego opluł Alvaro, już nie spotkaliśmy. Może zmienił koszulę? Albo znowu został bezczelnie oblany? Niezbadane są wyroki Boskie. Alvaro stał obok mnie, patrząc na mojego papierosa surowo. Nie znosił tego widoku w szczególności, kiedy ja wciągałem dym. Wolno zaciągnąłem się i strzepałem popiół na betonowe podłoże parkingu, wypuszczając ustami szarawą mgiełkę.
- Kiedy to rzucisz? - spytał surowo, przenosząc wzrok z fajki na mnie.
- Kiedy piekło zamarznie – odezwał się głos za nami.
Odwróciłem się i zostałem gwałtownie objęty przez ramiona Mariny. Ciemne włosy musnęły moją brodę. Wypuściłem papierosa, objąłem ją i okręciłem się wokół własnej osi. Zaśmiała się, kiedy jej nogi oderwały się od podłoża. Pachniała kwiatowymi, słodkimi perfumami. Dziewczęcy śmiech pieścił moje uszy.
- Norbert! - pisnęła, obejmując mnie mocniej za szyję.
Czarne jak węgiel oczy błyszczały gdzieś głęboko, jakby płonął w nich niewidzialny ogień. Znajomy hiszpański akcent muskał delikatnie uszy, uśmiech zawierał wiele wspomnień.
I, nagle, nie byłem już na parkingu.
Stałem w dużej sali, a światło lamp paliło mnie w oczy. Pamiętałem to światło – to przeklęte światło, mocne, białe jak w szpitalu. Coś gdzieś skapywało. Plusk, sekunda, plusk, sekunda, krew. Tak, krew – na moich rękach, włosach, twarzy, spływała z klingi, której rękojeść ściskałem kurczowo w dłoni. Była drewniana, śliska od czerwonej cieczy barwiącej posadzkę, której smak godzinami nie chciał zejść z mojego języka. Metaliczny i obrzydliwy niemal piekł dziąsła, wrzynał się w szczeliny między zębami. Nie patrzyłem w dół, ale nie mogłem przestać myśleć, co tam jest. Wiedziałem.
- Norbert! - usłyszałem, przytomniejąc. Spojrzałem na Marca, który uśmiechał się do mnie uśmiechem wiecznego chłopca. Za długa grzywka ciągle spadała mu na oczy – zielone, wszędobylskie, radosne, lśniące niczym szmaragdy. Mówił z niemal niewyczuwalnym, włoskim akcentem. Niedaleko stał Ivan, paląc papierosa. Jego proste włosy, których kolor wahał się między ciemnym blond, a jasnym brązem, okalały twarz o wyrazistych rysach. Oczy miał niebieskie, niczym wieczorne niebo, prawie granatowe. Otrząsnąwszy się ze wspomnień, puściłem Marinę i podszedłem do Marca. Otworzył ramiona, a ja już wiedziałem, że tęsknił - czaiło się to gdzieś pomiędzy jego uśmiechem, a zadartym nosem. Objąłem go mocno.
- Ostra popijawa się szykuje – rzucił, wypuszczając mnie z objęć. Wykrzywił twarz w szkaradnym uśmiechu. – Wiedziałem, że bał się przyszłego kaca. Zawsze miał najgorzej, bo jego ojciec prześladował go po fakcie, zmuszając do chodzenia za nim krok w krok.
- Domyśliłem się.
- Czemu przyjechałeś moim autem? – przerwał nam Alvaro, patrząc z ciekawością na Ivana.
Ciemnooki strzepnął popiół z papierosa, wypuszczając dym ustami. Wykrzywił wargi z irytacją.
- Wybacz, panie, żem przyjechał twoim powozem, ale mój jest teraz w naprawie – powiedział sarkastycznie, depcząc butem peta. Miał ciężki, rosyjski akcent, przez który czasami nie można go było zrozumieć - zwłaszcza, kiedy był pijany.
- Nie wiedziałem, że masz auto w naprawie. - Alvaro, kompletnie niewzruszony agresywnym atakiem, wzruszył ramionami.
- To teraz już wiesz – odpyskował. - Norbert, kochanie, Elisabeth o ciebie pytała – zwrócił się do mnie.
Zazgrzytałem zębami, na co się zaśmiał.
- Dajcie sobie spokój z tą suką. Nienawidzę jej.
- Wiem – rzucił Ivan, trącając mnie w ramię, a potem uścisnął mi dłoń.
Srebrny Jaguar Alvara stał niedaleko, więc wrzuciłem swój plecak do bagażnika, a torbę z laptopem postanowiłem położyć sobie na kolanach – był zbyt wiele warty na przewożenie bez zabezpieczenia. Westchnąłem, patrząc na Marca, wlepiającego wzrok w Marinę, która usadowiła się na tylnym siedzeniu, otwierając drzwi. Znajome uwielbienie w jego oczach sprawiło, że coś przekręciło mi się w żołądku. Bez wątpienia ta dwójka się kochała, a ja najwyraźniej miałem być tym, który ich zeswata. Pokręciłem głową z westchnieniem. Do głowy przychodziły mi najgłupsze pomysły na połączenia ich – tak idiotyczne, że odpadały na wstępie. Może podrzucę Marinę Marcowi do łóżka? - pomyślałem, uśmiechając się, kiedy wyobraziłem sobie ich miny. Wiedziałem, że po kilku dniach pękliby i może – kto wie? – wróciliby do tego łóżka.
Na przednim siedzeniu, obok mnie, siadł Alvaro, trzymając kluczyki w ręce. Cicho brzdęknęły, kiedy wsunął je do stacyjki. Zatrzasnął drzwi w tym samym momencie, w którym Marco wsunął się na tylną kanapę obok Mariny.
- Hej! Ja prowadzę! - wykrzyknął Ivan, marszcząc brwi.
- To moje auto – odparł Alvaro, któremu nie śpieszyło się do ustąpienia miejsca.
- Tak, twoje. Ale ja je tutaj przywiozłem.
- No i co z tego? – spytał radośnie Alvaro. - Jakbyś przyjechał swoim, to bym nie chciał prowadzić. Proste.
Ivan zazgrzytał zębami. Kosmyk włosów opadł mu na oko.
- Cicho tam. Słuchaj starszych i bądź grzeczny – nakazał Alvaro, zakładając ciemne okulary, które wyciągnął ze schowka. - No już. Nie płacz, bo już za duży jesteś i wsiadaj, chłopcze.
Ivan rzucił Alvarowi wściekłe spojrzenie, ale wcisnął się na tylne siedzenie, rozpychając Marca i Marinę, którzy zbliżali ku sobie twarze. Westchnąłem z irytacją.
- No! - wykrzyknął, opierając ręce o oparcie. - Nie przeszkadzajcie sobie.
Marco spojrzał na nogi Ivana, które teraz zagradzały mu drogę do Mariny i pokręcił głową. Dziewczyna westchnęła i obróciła głowę do okna. Rzuciłem Ivanowi długie, ostre spojrzenie. Tylko się zaśmiał, a kosmyk włosów spadł mu na oko.
Przesunąłem dłonią po klatce piersiowej, próbując znaleźć kieszeń, w której schowałem papierosy. Alvaro, okręcając kierownicę, rzucił mi niechętne spojrzenie, najwyraźniej zgadując, co robię, więc z westchnieniem zrezygnowałem. Auto sunęło gładko po ulicach, tylko jego koła wydawały delikatne dźwięki. Ziewnąłem znienacka, przecierając palcami powieki.
- Co ty robisz nocami? - powiedział Alvaro, rzucając mi karcące spojrzenie.
- No cóż... wiele niegrzecznych rzeczy – odparłem, uśmiechając się pod nosem.
Prychnął, a Ivan się zaśmiał.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin