FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Siła wyższa (Casus Maior) [NZ] R18 PRZEDOSTATNI! (22.01.10) Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Scontenta
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Lut 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z-ja

PostWysłany: Pon 19:46, 18 Maj 2009 Powrót do góry

Moje pierwsze opowiadanie związane z sagą Zmierzch.
Pierwsze rozdziały pojawią się tutaj, a resztę będę wrzucać na mojego [link widoczny dla zalogowanych]!
Betowała lilczur, której bardzo dziękuję za pomoc!

Aleksander Rapsod to wampir na służbie u Volturi, ślepo oddany swoim panom. Nigdy nie żył własnym życiem, nigdy nie próbował się przeciwstawiać. Zawsze maskował swoją niedopuszczalną wśród Rodziny Królewskiej osobowość i z czasem całkowicie o niej zapomniał. Wmawia sobie, że jest szczęśliwy, ale w głębi serca czuje, że czegoś mu brakuje. Pewnego dnia Volturi przydzielają mu zadanie odwiedzenia rodziny Cullenów w małej mieścinie Forks. Ta wyprawa zmienia jego życie diametralnie. Doświadcza tam nieznanych uczuć i poznaje inny punkt widzenia świata. Czy będzie w stanie rozpocząć nowe życie na przekór Volturi i wampirzemu instynktowi?


Prolog

Gdy Dobry Bóg stworzył już wszystko to, co miał do stworzenia na Tym Świecie i zrobił to dokładnie tak jak chciał, odpoczywał w towarzystwie Anioła, podziwiając swe dzieło. Z zadowoleniem przyglądał się Szczęściu, Miłości, Dobru, Pięknu, podobała Mu się Radość i Skromność, Mądrość i Wolna Wola...
I Wolna Wola? Tu zamyślił się, zastanowił i przyjrzał uważnie Wolnej Woli. Nie odrywając spojrzenia od niej rzekł do siedzącego obok Anioła:
- Wbrew temu co będą mówili niektórzy zapamiętaj, jest to Najlepszy Świat. Ale ona - wskazał ruchem głowy Wolną Wolę - wygląda tu jak prezent dla Szatana - skrzywił się. - Spójrz! Wodzi na pokuszenie, pozwala na złe uczynki, hm... pozwala nawet sprzeciwić się Mojej Woli... Coś z nią zrobić trzeba, ale zrezygnować z niej jednak nie mogę. Jest tu potrzebna.
Trwali tak chwilę w zamyśleniu patrząc na Świat Najlepszy z Możliwych.
- Dobry Boże, Twoje dzieło tworzenia Świata ukończone już zostało i jak powiedziałeś słusznie, jest to Najlepszy Świat, bez względu na to, co mówią inni. Powiedz więc, czy jeśli cokolwiek zmienisz, Najlepszy Świat nie stanie się wtedy gorszy?
- Prawda to, dlatego też to, co uczynię dla Człowieka, nie będzie należało do jego Świata. Będzie to rzecz z innego świata. Oddzielać go będzie od niej Granica Życia.
- Doprawdy nie pojmuję Twego zamysłu - powiedział spokojnie Anioł, który zdążył się już do tego przyzwyczaić.
Stwórca spojrzał jeszcze raz na Cały Boży Świat i rzekł:
- Jeśli wszystko pozostanie tak, jak jest teraz, zbyt wielu ludzi pobłądzi, straci Szczęście i znajdzie swoje miejsce w Piekle.
- Stworzyłeś Panie dla nich Piekło?- zapytał Anioł, a zaskoczenie odmieniło jego Anielski wyraz twarzy.
- Nie. Piekła się nie tworzy. Piekło jest głębokim i wiecznym doświadczaniem nieodwracalności Złego. Piekło, to świadomość utraconej na zawsze szansy na Szczęście, Dobro i Piękno. Aby Człowieka przed tym uratować powiem ci co uczynisz. Pójdziesz pośród ludzi i każdemu, kto cię o to poprosi, dasz drugą szansę na Życie w Szczęściu. Pomożesz każdemu w tym, by za drugim razem mógł w lepszy sposób przeżyć swoje życie. Ale, aby nie był w tym wyrachowany i cyniczny, odbierzesz mu pamięć poprzedniego życia. Nie pozbawiaj go jednak szansy na unikanie błędów uprzednio popełnionych. Posłuż się w tym celu Sercem Człowieka. Pozostawisz w Nim okruchy pamięci poprzedniego życia. Dlatego Serce najlepiej będzie wiedziało, jak korzystać z Wolnej Woli i jakich w życiu dokonywać wyborów. Pamiętaj jednak, że każdy człowiek może skorzystać tylko raz z twojej pomocy... Aniele Drugiej Szansy.
Tak powiedział Dobry Bóg i tak się stało... Jak zawsze zresztą.
I odszedł tedy Anioł Drugiej Szansy czynić to co mu przykazano.
Mariusz Oliński




Rozdział 1 – Volturi

Byłem zabawką. Bardzo przydatną zabawką Ara. Jedną z tych, którymi nie chciał się dzielić i które były jednocześnie skarbami w jego kolekcji, jak i bardzo niebezpiecznymi osobnikami, nie tylko dla przeciwników Volturi, ale także dla nich samych. Jednak nie traktował mnie tak samo, jak choćby Jane czy Aleca. Byłem dla niego pod pewnym względem najdroższy. To ode mnie zależały jego wszystkie posunięcia. Świadomy czy nie, to on był moją marionetką, a nie na odwrót. Tylko, że mój honor i oddanie Arowi, nie pozwalały mi z tego korzystać. Byłem wobec niego zawsze szczery i wierny. Ufał mi, pomimo mojej nadprzyrodzonej zdolności.
I tym razem wezwał mnie do swojej posiadłości w Volterze. Mogłem tylko mniemać, iż było to spotkanie czysto służbowe, że zleci mi kolejne zadanie, które wymagało sprytu i delikatności, których, jak sam Aro stwierdził, nie posiadał żaden inny oddany mu sługa.
Jak zawsze bez słowa prześlizgnąłem się przez podziemne pomieszczenia, nawet nie zerkając na ludzką sekretarkę i wkrótce przeszedłem przez przedsionek do sali, w której Wielka Trójka przyjmowała interesantów.
Była to jasna, przestronna komnata. Idealnie okrągły kształt tego pomieszczenia wskazywał na to, że trafiłem do wnętrza średniowiecznej wieży. Słoneczne promienie padające przez wąskie szparki wysokich okien malowały na posadzce jaskrawe prostokąty. Nie było tu lamp, ani żadnych mebli, poza kilkunastoma pseudotronami. Rozstawiono je w nieregularnych odstępach wzdłuż zakręcających po linii okręgu ścian. Siedziała w nich prawie cała obstawa Volturi.
Mój czarny, skórzany płaszcz długo jeszcze powiewał pod wpływem zawirowań powietrza, choć dawno już stanąłem nieruchomo przed Arem, Markiem i Kajuszem, na których twarzach gościł lekki uśmiech.
- Witaj Aleksandrze! – rzucił radośnie Aro, ale pozostali nie byli aż tak uradowani na mój widok. Sunął ku mnie w długiej pelerynie. Czarny jak noc materiał spływał do samej ziemi. Włosy także miał czarne, tak długie i lśniące, że zawsze wydawało mi się, iż to nałożony kaptur.
Skinąłem lekko głową, przenosząc jedną dłoń do tyłu i posłałem pozostałym uśmiech, który nie obejmował oczu. To posunięcie miało dwie zalety. Oprócz ukazania swoich dobrych manier, mogłem również zarejestrować osoby, które miały się przysłuchiwać naszej rozmowie. Aro jednak mnie przejrzał.
- Tak Aleksandrze, twoja zdolność czasami bywa naprawdę uciążliwa. Nie pozostaje mi nic innego, jak prosić cię, byś opowiedział nam wszystkim, co się stało z wilkołakiem z Oradea?
Coś we mnie drgnęło. Nie lubiłem kłamać, tym bardziej Volturi. Wiedziałem, że jako główny informator nie pozostanę nakryty na kłamstwie, zresztą tak błahym. Pomimo tego poczułem się niegodnie.
- Umknął nam pod Bukaresztem, ale wydałem rozkazy, by go nadal ścigano, Panie – odpowiedziałem ze stoickim spokojem. Prawda była taka, że pozwoliłem moim towarzyszom, Marii i Dongowi pozostać w Rumunii tylko dlatego, że mnie o to poprosili. Owy wilkołak już dawno nie żył.
- Cóż, mogłem się wstrzymać z wezwaniem ciebie jeszcze kilka dni. Nie sądzę, że Maria i Dong szybko się z tym uwiną. O ile mi wiadomo pochodzą właśnie z tamtych stron, nieprawdaż? – zapytał, choć dobrze znał odpowiedź. Usta wygiął ku dołowi, przez co rysy na jego bladej twarzy zrobiły się jeszcze mniej regularne. Czarne włosy odcinały się od białej cery jak u gejszy, a niezwykły, galaretowatomleczny odcień skóry Ara, przywodził na myśl wewnętrzne błony cebuli.
Oderwałem od niego wzrok. Postanowiłem nadal grać.
- Nie znam ich za dobrze, ale wywnioskowałem to po ich doskonałej znajomości terenu. Właśnie dlatego nie wahałem się ich zostawić. Znają te ziemie lepiej ode mnie – odpowiedziałem dostojnym tonem i spojrzałem na Jane stojącą w cieniu kontuaru. Miała skupiony wyraz twarzy. Czując na sobie coś w rodzaju ciepłego wietrzyku zrozumiałem, że znów próbuje użyć swoich mocy.
- Jane, Aleksander jest naszym gościem! Okażże trochę kultury – skarcił ją Aro, a Jane momentalnie wyprostowała się, obrzucając mnie zawistnym spojrzeniem.
- Wzywałeś mnie, Panie – przypomniałem mu, by w końcu przeszedł do właściwego toku konwersacji.
- Ach tak! – Uśmiechnął się ironicznie i skinieniem dłoni poprosił, bym podszedł bliżej. Natychmiast spełniłem jego prośbę. – Mam dla ciebie kolejne zadanie – wytłumaczył, choć nie miało to sensu, bo wiedziałem o tym doskonale.
- Słucham – powiedziałem grzecznie i spojrzałem na przedmiot, który Aro podniósł ze stołu. Była to niewielka koperta zaadresowana na nazwisko Carlisle Cullen.
- Oto list do mojego drogiego przyjaciela, który mieszka ze swoją rodziną za oceanem, w maleńkiej mieścinie o nazwie Forks. – Zatrzymał się teatralnie na moment, jawnie oczekując mojej reakcji. Nie zawiodłem go.
- Rodzina? – zapytałem oszołomiony i usłyszałem delikatny śmiech białowłosego Kajusza.
- Tak Aleksandrze. Mamy do ciebie wielką prośbę. Złóż wizytę naszym pobratymcom – wyjaśnił Kajusz i spojrzał na Marka, który o dziwo skrzywił się nieznacznie.
- Widzisz, jest to dość nietypowa rodzina wampirów. Liczy sobie siedmiu członków i jesteśmy lekko zaniepokojeni tym faktem, pomimo, że jej założycielem jest mój drogi Carlisle. Dawno nie otrzymałem od niego żadnej wiadomości – powiedział Aro. - Musimy być ostrożni…, ty musisz być ostrożny – sprostował, choć obie wersje były jak najbardziej słuszne. Nigdy nie miałem do czynienia z tak liczną grupą, nie wspominając oczywiście Volturi. Obawiałem się, że moja rola nie skończy się jedynie na byciu posłańcem.
Ponownie poczułem na sobie ciepły wietrzyk, choć nie tak intensywny, jak ten nasłany na mnie przez Jane. Był jakby odległy, ale teraz nie zaprzątałem sobie nim głowy, obmyślając plan działania związany z rodziną Cullenów.
- Rozumiem, że jeśli zastanę tam coś nieodpowiedniego, będę miał się tym od razu zająć? – zasugerowałem, mając na uwadze skalę od postraszenia nietypowej rodziny Volturi, po pojedynek włącznie.
- Myślę, że nie będzie takiej potrzeby. Wolałbym jednak, żebyś zatrzymał się tam i zebrał informacje. Wszystko, co wyda ci się dziwne lub niepokojące. Kiedy już zdasz nam raport, zadecydujemy co dalej – wyjaśnił mój zwierzchnik i podał mi kopertę, ocierając lekko swoją dłoń o moją. Spojrzałem na niego znacząco. Wampir nigdy nie dopuściłby się nieświadomego kontaktu fizycznego, chyba, że był Arem.
- Wybacz Aleksandrze. Wciąż mam nadzieję, że jednak uda mi się wniknąć w twoje myśli – przeprosił, lecz nie wyczułem w jego głosie ani krzty skruchy. Uśmiechnąłem się kpiarsko, gdy odwrócił wzrok, co nie uszło uwadze Marka. Zmrużył oczy, jakby chciał mi powiedzieć „Będę cię mieć na oku” i z powrotem zajął rozmową Kajusza.
- Czy ta misja wymaga pośpiechu? – zapytałem, zbliżając się do końca rozmowy. Byłem pewny, że zależy mu na szybkim wykonaniu polecenia. Po cóż inaczej miałby mnie ściągać z Rumunii w takim pośpiechu?
- Ależ nie! – odpowiedział pospiesznie Aro. – Sprawiaj pozory gościa w ich domu, a nie… szpiega – dokończył, zastanawiając się czy określenie mnie szpiegiem, było dobrym słowem.
- W takim razie żegnam wszystkich, mam nadzieję, że nie widzimy się po raz ostatni. – Zaśmiałem się ironicznie, choć tak naprawdę lękałem się spotkania z Cullenami. Siedmiu na jednego, to nie był sprawiedliwy podział, ale wiedziałem, że Volturi posyłają mnie jedynego, by nie niepokoić Cullenów. Po twarzach zebranych przemknął kpiarski uśmiech.
- Nie sądzę, byś musiał obawiać się tej rodziny, Aleksandrze – stwierdził czarnowłosy Marek, który odezwał się po raz pierwszy odkąd pojawiłem się w komnacie. Skinąłem mu głową i pospiesznie opuściłem ich siedzibę.
Miałem nadzieję, że zbieranie informacji o siódemce wampirów nie sprawi mi większej trudności. Musiałem tylko zachowywać się przyjaźnie i obserwować każde ich posunięcie.
Dopiero co zmierzchało. Postanowiłem przeczekać, aż stanie się noc w recepcji, gdzie urzędowała ludzka kobieta. Wstrzymałem oddech i usiadłem na kanapie przysuniętej do przeciwległej ściany. Z braku jakichkolwiek zajęć, zacząłem obracać w zwinnych palcach lekko żółtawą kopertę, którą miałem przekazać głowie rodziny Cullenów. Taka zabawa pomagała mi się lepiej skupić na obmyślaniu planu przedostania się do USA.
Forks, pomyślałem. Czy to nie stan Waszyngton?
Z rozmyślań wytrąciła mnie sekretarka, która nawet jak na człowieka, robiła za głośny raban. Spojrzałem na nią znacząco, a blondynka natychmiast poczerwieniała. Nie zrobiło to na moim wampirzym instynkcie żadnego wrażenia. Potrafiłem się świetnie kontrolować, chyba, że oddychałem, jeśli czynność napełniania płuc powietrzem w moim przypadku można było tak nazwać. Pragnienie nie było większe niż zwykle, gdy obserwowałem jej pulsującą żyłę na szyi. Gdybym jednak wywąchał jej zapach, byłoby dużo gorzej. Odwróciłem szybko wzrok, by nie prowokować jej do rozpoczęcia rozmowy i co za tym idzie, mojego oddychania.
Mój wzrok padł na własne odbicie w potężnym lustrze ze złotą ramą, które ktoś dla dekoracji powiesił na kamiennej ścianie.
Spojrzałem w swoje przygaszone, szkarłatne oczy i stwierdziłem, że przed wylotem do Stanów będę musiał zapolować i zaopatrzyć się w soczewki. Również ciemne sińce pod oczami mogłyby wystraszyć ludzi przy odprawie paszportowej. Musiałem także na ten czas zmienić swój wizerunek. Nienaturalnie blada twarz w połączeniu z ciemnobrązowymi włosami i czarnym długim płaszczem nie dodawały mi… uroku.
Minęło pół godziny i stwierdziłem, że dłuższe czekanie wykończy mnie nerwowo. Nie mogłem tak czekać i nic nie robić. Nawet jak na wampira byłem dość ruchliwy. Chyba dlatego właśnie dołączyłem do Ara, by spełniać każde jego misje, a nie żyć jak zwierzę, którego istnienie kręciło się tylko wokół zaspokajania potrzeb fizjologicznych.
Wstałem i ruszyłem do wyjścia.
- Ale chwileczkę, przecież jeszcze jest jasno! – zawołała za mną sekretarka, lecz zignorowałem ją. Jakby to coś dało, podciągnąłem bliżej twarzy kołnierz od płaszcza i wyszedłem na jedną z ciemniejących uliczek Volterry.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Scontenta dnia Pon 16:18, 16 Sie 2010, w całości zmieniany 29 razy
Zobacz profil autora
Masquerade
Gość






PostWysłany: Pon 20:31, 18 Maj 2009 Powrót do góry

O kurczaczki! Super! Piszesz naprawdę fantastycznie. Masz bardzo ładny styl i nie szczędzisz opisów, a to uwielbiam. Widzę coś, czego jeszcze nie było i wiem, że na pewno mnie zaskoczysz, już to widzę. To nie będzie mdłe i bezpłciowe opowiadanie, prawda? Wiem, że nie. Czuję, że szykuje nam się kolejny hit na forum.

Co do strony technicznej, to znalazłam ze dwa, trzy zdania, które mi zgrzytnęły, ale poza tym chyba nie było nic.

Jeszcze raz powtarzam, że Twój styl jest naprawdę genialny i nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału.

Pozdrawiam i życzę dużo weny,
M.
angie1985
Wilkołak



Dołączył: 17 Kwi 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 21:07, 18 Maj 2009 Powrót do góry

Po pierwsze i to od razu rzuciło mi się w oczy: po co odmieniasz imię Aro
( Ara,Arowi) to brzmi koszmarnie. Zostaw po prostu Aro, moim zdaniem tak będzie zdecydowanie lepiej.
Teraz co do treści zapowiada się coś nowego i ciekawego, ale coś więcej bedzie można powiedzieć jak fabuła się rozinie i nabierze tempa. Aleksander mam sentyment do tego imienia...hmmm.
Ciekawi mnie jaka rolę tam odegra.
Czekam na następny rozdzialik.
Pozdrawiam Ang


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
lilczur
Wilkołak



Dołączył: 14 Maj 2009
Posty: 141
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z daleka

PostWysłany: Wto 16:58, 19 Maj 2009 Powrót do góry

W polskiej pisowni męskie imiona obce odmieniają się, gdy zakończone są:
- na spółgłoskę, np. Francis (-sa, -sie), John (-na, -nie), Jacques (-cques’a, -cques’u), Helmut (-uta, -ucie), Joseph (-pha, -fie), Max (Maksa, Maksie), Felix (-iksa, -iksie), Gustav (-va, -wie);
- na -a, np. Sasza (-szy, -szę), Wołodia (-dii, -dię);
- na -o, np. Benito (-ita, -icie), Claudio (-dia, -diu), Paavo (-va, -wie);
- na -y, np. Zachary (-ry’ego, -rym), Henry (-ry’ego, -rym);
- na -i, np. Luigi (-giego, -gim), Giovanni (-nniego, -nnim).
W związku z tym imię Aro jest ODMIENNE. Stwierdzenie, że wygląda to "koszmarnie" jest więc subiektywną oceną dotyczącą estetycznej strony tekstu i nie ma poparcia w polskiej normie językowej.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez lilczur dnia Wto 19:24, 19 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Scontenta
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Lut 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z-ja

PostWysłany: Śro 14:59, 20 Maj 2009 Powrót do góry

Rozdział 2 - Podróż

Kolejny dzień dobiegał końca. Przez oszklone ściany terminalu przeciskały się wiązki ostatnich już promieni słonecznych. Usiadłem na jednym z siedzeń po lewej stronie, w cieniu, tak, by światło mnie nie zdemaskowało. Drażniło mnie to, że muszę ze sobą wlec prowizoryczny bagaż podręczny w postaci małej, czarnej walizki. Bardzo mi w tym momencie utrudniała życie, bo musiałem o niej pamiętać. Te dyrdymały, potrzebne do udawania człowieka, naprawdę przychodziły mi z trudnością. O niebo wolałem być przyodziany w same jeansy i skórzaną kurtkę. Bez tych idiotycznych, eleganckich butów i białej koszuli.
Lotnisko. Tak ludzkie wygody podróżowania wywoływały u mnie wstręt, ale w głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że w tym przypadku to najszybszy i najbezpieczniejszy środek transportu. Musiałem dostarczyć list w nienaruszonym stanie, a przepłynięcie o własnych siłach oceanu wydawało się okazją do naruszenia tej lekkiej i tak nietrwałej rzeczy.
Zastanawiałem się, jakimi środkami posługują się Volturi. Nigdy nie podróżowaliśmy wspólnie. W sumie, nigdy nie miałem z nimi większego kontaktu, choć byłem jak najbardziej uznanym wampirem w ich szeregach. Poczułem zazdrość. Alec i Jane byli zawsze przy nim, przy Arze.
Skuliłem się, opuszczając głowę.
Dlaczego ja nie mogłem? Czyżbym nie był tego godny, pomimo zapewnień Ara, iż jestem jego najdroższym? Kierowała mną zazdrość. Traktowałem Ara jak… ojca? Przyjaciela? Sam nie wiem, dlaczego. Przecież pomimo naszej dziwnej więzi zaufania, opierała się ona głównie na rolach dowódcy i szeregowego.
Posmutniałem. Tak, posmutniałem. Zawsze rozpierała mnie duma, gdy Aro mnie chwalił, ale widocznie nie byłem na tyle dobry, by jawnie przyjąć mnie do swoich szeregów. A przecież spełniałem każde jego żądanie. Zabiłem każdego wilkołaka, którego mi zlecił. Polowałem na ludzi, którzy wydawali mu się potrzebni, bądź za dużo o nas wiedzieli, służyłem mu jako posłaniec i dowódca na froncie. Zachowywałem się jak na prawdziwego wampira przystało, przynajmniej wtedy, kiedy przebywałem wśród nich. Byłem opanowany, dostojny, chłodny tak, jak mieli to w zwyczaju Volturi.
Z rozmyślań ponownie, tak jak przy wizycie u Volturi, poczułem na sobie lekki wietrzyk. Ktoś kierował na mnie swoje moce. Instynktownie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było tu mnóstwo pasażerów czekających na pozwolenie wejścia na pokład samolotu do Seattle. Zmartwiłem się, nie znalazłem nic podejrzanego, jednak bardzo wyraźnie wyczuwałem natarczywy wietrzyk. Ledwo opanowałem się, by nie zaciągnąć do płuc powietrza. Brak oddychania pozbawiał mnie zmysłu węchu, co w tym momencie bardzo utrudniało mi zlokalizowanie napastnika.
Nadal próbowałem odkryć źródło nieudolnych prób wpłynięcia na mnie nadprzyrodzonymi, wampirzymi darami, gdy nagle spostrzegłem, że naprzeciwko mnie siedzi mała, ludzka dziewczynka.
Zawiesiłem na niej wzrok, by się trochę uspokoić. Miała na sobie skromną, różową sukieneczkę i niespotykanie jasne blond włosy, które skręcały się w niesforne loczki. Ona również przypatrywała mi się niebieskimi, dużymi oczami. Gdy uświadomiła sobie, że i ja na nią zerkam, uśmiechnęła się przyjaźnie i ku mojemu zdziwieniu usiadła obok, na kolejnym plastikowym foteliku.
- Pan się nie boi. To nie jest takie straszne! – Zapiszczała podekscytowana. Najwyraźniej skupiła się za bardzo na locie samolotem, by wyczuć niebezpieczeństwo związane z moją osobą. Przeważnie ludzie instynktownie się ode mnie odsuwali. Ich podświadomość wyczuwała, że coś jest ze mną nie tak. Ta mała czterolatka najwyraźniej w tym momencie była jej pozbawiona.
Nie odezwałem się. Dzieci przeważnie miały intensywniejszy zapach i wolałem nie kusić losu. Spojrzałem na nią tylko groźnie, by dała sobie ze mną spokój, choć w duchu zaśmiałem się z jej osądu. Myślała, że boję się latania. Moja blada cera chyba jednak działała w tym momencie cuda. Czy ludzie naprawdę myśleli, że wyglądałem na przybitego i niezdrowo bladego ze strachu? Prychnąłem. Rasa ludzka była taka głupia i naiwna.
”Pasażerowie lotu numer E135 do Seattle proszeni są o podejście na pas startowy, skąd autobus zabierze ich na pokład samolotu. Linie Lotnicze Armas życzą miłej i udanej podróży”, usłyszałem z głośników i gdy tylko rozpoczęła się typowa melodyjka kończąca komunikat, wstałem i skierowałem się do drzwi wyjściowych, gdzie porządku pilnowali dwaj młodzi strażnicy.
Długo trwało zanim znalazłem się na moim miejscu w samolocie, choć dotarłem tam jako jeden z pierwszych. Jakoś nikt nie chciał usiąść na przeciwległym fotelu. Cieszyłem się, że klasę dla vipów wykupywało niewielu podróżujących, bo inaczej musiałbym uciekać przed tą małą blondyneczką.
Uśmiechnąłem się do własnych myśli, na co gruby mężczyzna około czterdziestki, przyodziany w popielaty garnitur, wzdrygnął się i przechodząc koło mnie przyśpieszył kroku. Najwyraźniej miał ochotę zająć równoległe miejsce, ale moje zachowanie go wystraszyło.
Chociaż jedna poprawna reakcja, pomyślałem i wbiłem wzrok w okno. Do końca lotu nawet nie drgnąłem.
*
Stan Waszyngton. Nigdy tu nie byłem i jakoś nie dbałem o informacje geograficzne na jego temat, dlatego zdziwiłem się, kiedy wychodząc nad ranem z samolotu przywitała mnie deszczowa pogoda. Zazwyczaj Stany kojarzyły mi się ze słonecznymi plażami i palmami. Jednak deszcz poprawił mi humor. Nie musiałem kombinować, jak przedostać się niezauważony do portalu i tam zmarnować kilkanaście godzin na wyczekiwaniu mroku.
I co teraz, Aleksandrze?, zapytałem samego siebie, gdy zdałem sobie sprawę, że pogoda za oknem daje mi nadzwyczaj wiele możliwości. Zdecydowałem się skorzystać z usług Informacji, znajdującej się na pierwszym piętrze budynku. O tak wczesnej porze nie spodziewałem się wielkiego tłoku i miałem rację. Wyłowiłem z taśmy swój bagaż i po odbyciu wszystkich kontroli, związanych z utrzymaniem bezpieczeństwa, skierowałem się na ruchome schody. Nareszcie mogłem wciągnąć do płuc powietrze. Nawiedziło mnie tysiące przeróżnych zapachów i poczułem się wreszcie pełnosprawny. Natychmiast moje gardło przywitał przeszywający ból, jakbym przełknął żarzący się węgiel. Do ust napłynął jad i machinalnie się skrzywiłem. Nigdy nie potrafiłem dobrze maskować swojego stanu. To chyba była cena, jaką musiałem płacić za swój wampirzy dar. Coś za coś.
- Witam – przywitałem się grzecznie z młodą dziewczyną, pracującą w Punkcie Informacji, zapewne na stanowisku stażystki. Była jak na mój gust wystarczająco młoda, by zasługiwać na miano uczennicy. Szperała zawzięcie w stertach papierów, lecz usłyszawszy mój głos, wyprostowała się pospiesznie. Kiedy zobaczyła, z kim ma do czynienia, jej serce na moment zamarło, a potem ruszyło z przyśpieszonym tętnem. Na śniadej twarzy pojawiły się rumieńce.
- Dzień dobry, czym mogę panu służyć? – zapytała z ekscytacją w głosie i ledwo się opanowałem, by nie parsknąć śmiechem. Najwidoczniej jednak coś w rodzaju uśmiechu przemknęło po mojej twarzy, bo dziewczynie zaszkliły się oczy i przyśpieszył oddech.
Chyba nigdy nie miałem przyzwyczaić się do takich reakcji. W sumie nie było się czemu dziwić. Na pewno pomyślała sobie, że właśnie stanął przed nią grecki bóg.
Nie powiem, bardzo łechtało to moją próżność. Byłem jak najbardziej świadomy swojej urody, ale wiedziałem również, że było to spowodowane tylko i wyłącznie wampirzymi cechami. Z tego, co pamiętałem z ludzkiego życia, nikt nigdy tak na mnie nie reagował.
Młoda dziewczyna nadal wpatrywała się we mnie z uwielbieniem. Trwało to kilka sekund, ale dokładnie widziałem jak owiewa moją twarz wzrokiem.
Najpierw wyraźne, rumiane usta, blade policzki, następnie dziwnie zniekształcone kolorystycznie niebieskie oczy i jasnobrązowe włosy. Nie wiedzieć czemu, to one zawsze przyciągały ludzki wzrok. Czy wyglądały jakoś podejrzanie? Zawsze układały się tak samo, jakby silny wiatr napierający na mnie od tyłu ulizywał przydługawe, czekoladowe pasma wzdłuż linii moich kości policzkowych i szczęki.
- Chciałem się dowiedzieć jak dojechać stąd do Forks - odpowiedziałem i cierpliwie czekałem, aż oderwie myśli od mojej wiecznie dwudziestoletniej twarzy.
- Trzeba się kierować sto czwórką na północny zachód, a potem sto jedynką na zachód – poinformowała dziewczyna z wyraźną trudnością, widocznie jeszcze oszołomiona moją urodą.
- Bardzo dziękuję. – Pożegnałem się i odszedłem, czując na sobie jej przeszywający wzrok. Znów się uśmiechnąłem, ale mina mi zrzedła, kiedy przypomniałem sobie, że z tymi bagażami bieg będzie nie na miejscu. Jechać taksówką nie miałem zamiaru, dlatego zostawała kradzież samochodu. Rozejrzałem się po niestrzeżonym parkingu, szukając czegoś godnego mojej cierpliwości. Nie miałem zamiaru wlec się starym garbusem. I nagle moje oczy zlokalizowały przepiękną, metalicznie czarną hondę civic TS. Dziwiłem się, że tak wspaniałe samochody mogły być tworzone przez tak bardzo ograniczonych ludzi.
Niestety musiałem ją trochę uszkodzić. Przemknąłem szybko do drzwi od strony kierowcy i wygiąłem lekko blachę, by dostać się do zatrzasku, po czym przełamałem go. Potem starannie doprowadziłem blachę do poprzedniego stanu i otworzyłem drzwi. Na tylne siedzenie rzuciłem pospiesznie swoje torby i nie mając klucza pochyliłem się, by odnaleźć odpowiednie kabelki. Poszło zaskakująco szybko. Bez zbędnych ceregieli wyjechałem z parkingu i ruszyłem sto czwórką, tak jak mówiła dziewczyna z Punku Informacji.
Z każdą milą, których zrobiłem w dobrą godzinę osiemdziesiąt, moja pewność siebie powoli zaczęła się ulatniać. Niepokoiło mnie to. Rzadko przychodziły do mnie chwile zachwiania swojej pewności i to, że właśnie teraz nadeszły, lekko mnie dekoncentrowało. Obawy spowodowane spotkaniem z siedmioosobową rodziną wampirów potęgowała ta okropna pogoda i krajobrazy. Nie tego się spodziewałem. Było tak ponuro i bardzo europejsko. Zielone lasy otaczały mnie z każdej strony, a gdy przekroczyłem granicę miasta Port Angeles, oprócz świeżego zapachu drzew iglastych, poczułem również nasilający się zapach soli, niesiony przez bryzę morską.
Marek wspominał coś, że „rodzina Cullenów” jest dość nietypowa. Co miał na myśli? Może chciał się ze mną podroczyć? Nigdy nie darzył mnie takim uwielbieniem jak Aro.
I nagle dopadło mnie kolejne niemiłe uczucie. Zawiodłem się na Volturi. Dlaczego nie wyjaśnili mi dokładnie, czego mogę się spodziewać w Forks? Może posyłali mnie na pewną śmierć? Odruchowo zmniejszyłem nacisk na pedał gazu. Musiałem to sobie wszystko jeszcze raz przemyśleć.
Kolejna godzina wlokła się niemiłosiernie więc gdy przekroczyłem potężną tablicę z napisem „Miasteczko Forks wita gości” ulżyło mi, ale jednocześnie napiąłem mięśnie. Co jak co, ale znajdowałem się na terytorium wroga. Trzeba było zachować ostrożność.
Otworzyłem z wolna automatyczne przednie szyby i starałem się wyczuć węchem jakieś podejrzane zapachy. Wjechałem chyba do czegoś na wzór centrum i zacząłem pluć sobie w brodę, że nie zostawiłem samochodu przed miasteczkiem. Najwyraźniej moje przybycie robiło na tubylcach niemałe wrażenie.
Pamiętaj, zachowuj się jak człowiek!, przypomniałem sobie i stanąłem na poboczu, przed niewielkim barem, gdzie przy stolikach urzędowało kilku starszawych mężczyzn. Postanowiłem porzucić tu hondę i wyruszyć na poszukiwania w okolicznych lasach, kiedy nagle wśród rozmów staruszków o swoich problemach zdrowotnych, padło znajome nazwisko.
- Tak, doktor Cullen to niezły gość. Zszył mi żołądek jak nikt inny! – stwierdził jeden z nich.
- Przepraszam, gdzie mogę znaleźć rodzinę Cullenów? – zapytałem, nie wychodząc z pojazdu. To zdanie wyprowadziło mnie z równowagi. Straciłem już resztę pewności siebie. Cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała. Panowie spojrzeli na mnie oszołomieni, ale zaraz na ich twarzach dostrzegłem podejrzenie.
- A pan to z rodziny? – zapytał jeden z nich, nie ukrywając, że wizyta nieznajomego w tych okolicach nie przypadła mu do gustu. Zaskoczony, nie odpowiedziałem na jego pytanie dostatecznie szybko.
- Można tak powiedzieć – rzuciłem, czekając aż odpowiedzą z kolei na moje.
- Niech pan jedzie główną do końca miasta, gdzieś tam, na poboczu jest ich dom – odpowiedział.
Zbiło mnie to z tropu. By mężczyźni przestali mi się przyglądać, szybko podziękowałem i zasłoniłem się przyciemnianą szybą samochodu. Ruszyłem, a w głowie dźwięczały mi tylko dwa słowa.
Ich dom, powtórzyłem szeptem zszokowany. Co ten człowiek miał na myśli mówiąc „ich dom”!?
Panika narastała i zacząłem się zastanawiać czy aby nie wrócić do Włoch i zażądać wyjaśnień, ale zaraz odrzuciłem tę myśl. Jak nic, pomyśleliby, że mięczak ze mnie. Z powrotem uchyliłem okna, by wyczuć trop. Dziadek mówił prawdę, kilka minut za miasteczkiem wyczułem wampirzą woń i wraz z nią przejechałem nad rzeką Calawah, a potem skierowałem się na północ. Domy stały tu coraz rzadziej i były coraz bardziej okazałe. Po pewnym czasie siedziby ludzkie zupełnie znikły mi z oczu. Nagle trop skręcił raptownie w jakąś nieutwardzoną, nieoznaczoną drogę prowadzącą w głąb lasu. Po paru milach drzewa zaczęły rzednąć i nagle znalazłem się na wielkiej polanie.
Nie było tu jednak jaśniej, ponieważ cały teren ocieniały skutecznie gęste gałęzie sześciu sędziwych cedrów.
Nie wiem, czego się właściwie spodziewałem, ale z pewnością nie tego. Zgrabny, foremny budynek liczył sobie jakieś sto lat, a próbę czasu przeszedł zwycięsko. Miał dwa piętra i ściany w kolorze złamanej bieli. Okna i drzwi były świetnie zrekonstruowane. Przed domem nie stał żaden samochód. Słychać było szum pobliskiej rzeki, ale kryła się gdzieś za ciemną ścianą lasu.
Gdybym miał żyjące serce i żołądek, na pewno wyprawiałyby w tej chwili dzikie tańce. Wydawało się, że rodzina wampirów zawitała tu na stałe. Byłem tym odkryciem zszokowany na tyle, że prawie bym zapomniał moich bagaży. Przeszedłem przez zielony, mokry od deszczu dywan i stanąłem na werandzie. Nie chciałem zaglądać przez okna do środka. Nie byłem pewny, z jakim stanem wnętrza trudniej byłoby mi się pogodzić. Wolałem nie ryzykować. Wciągnąłem do płuc powietrze, by móc zbadać wszystkie zapachy.
Rzeczywiście, rodzina wampirów!, pomyślałem spanikowany i przycisnąłem dzwonek do drzwi, słysząc jednocześnie dźwięk rozbijanego o podłogę szkła. Zdziwiło mnie to, lecz stałem nieruchomo, wyczekując jakiejkolwiek reakcji. Przecież nie mogłem ich zaskoczyć tym głośnym hałasem silnika samochodu.
Napiąłem mięśnie, kiedy kilka podmuchów wietrzyku skierowanego w moją osobę odbiło się od mojej zimnej skóry. Usłyszałem, jak sześciu osobników gromadzi się w jednym z pomieszczeń, najwyraźniej obmyślając sposób zachowania się. Trwało to może ze trzy sekundy. Nagle usłyszałem jednego z nich, podchodzącego bliżej i drzwi frontowe otworzyły się.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Scontenta dnia Śro 15:45, 20 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Bella.S
Gość






PostWysłany: Śro 15:10, 20 Maj 2009 Powrót do góry

Piszesz ciekawie, naprawdę łatwo się czyta. Przyznaję, że już na początku rozbawiło mnie strasznie imię bohatera - Aleksander Rapsod. Sama nie wiem czemu, może za bardzo przyzwyczaiłam się do sagi? Dobrze, że nie zrobiłaś tego chociażby z perspektywy Edwarda, lub kogoś innego. Tak będzie ciekawiej. Ciekawa jestem jak potoczy się dalej akcja, pozna Cullenów i co dalej? Ja nie mam żadnych pomysłów, ale to dobrze. Będę miała powód, żeby znowu tu zajrzeć i zobaczyć jak rozwinie się akcja.

Edit:
Błędów nie znalazłam, ale to raczej dla tego, że za bardzo się zaczytałam. ; )
Pozdrawiam,
B.


Ostatnio zmieniony przez Bella.S dnia Śro 15:12, 20 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Masquerade
Gość






PostWysłany: Śro 18:29, 20 Maj 2009 Powrót do góry

Kiedy to czytam, mam wrażenie, jakbym czytała jakąś dobrą książkę. To opowiadanie naprawdę zapowiada się fantastycznie. Przepraszam, ale jedyną konstruktywną rzeczą jaką mogę napisać jest to, że brakowało mi kilku przecinków. Jestem absolutnie, absolutnie zachwycona. Piękne opisy, Twój styl jest świetny, nie pędzisz z akcją, budujesz bardzo zgrabne zdania. Mam nadzieję, że to będzie długie opowiadanie :)
Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział, życzę dużo weny i pozdrawiam,
M.
angie1985
Wilkołak



Dołączył: 17 Kwi 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 20:37, 20 Maj 2009 Powrót do góry

Drugi rozdział również nawysokim poziomie. Intrygujący jest ten Aleks i ciekawi mnie co znajdzie w tym deszczowym Forks? czy to będzie miłość, czy może coś innego? Jak dogada się z Cullenami? czy będzie Bella? co bedzie tam robił i masa innych ....czekam więc na odpowiedzi...
pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
glowka
Nowonarodzony



Dołączył: 10 Kwi 2009
Posty: 21
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Środa

PostWysłany: Czw 15:50, 21 Maj 2009 Powrót do góry

Po tytule nie spodziewałam sie zbyt dużo od tego FF, ale zadziwiłas mnie :)Bardzo spodobał mi się wykreowany przez Ciebie wampir. Często trudno zrozumieć postacie z FF-ów. Twoja jest "przejrzysta"( nie umiem znależć lepszego słowa), łatwo można się z nią utorzsamić...
Piszesz w pięknym stylu, oby tak dalej.

Pozdrawiam
Główka


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Scontenta
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Lut 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z-ja

PostWysłany: Pią 15:55, 22 Maj 2009 Powrót do góry

Bardzo dziękuję Wam za wszystkie komentarze. Jestem nadal zaskoczona, że moje opowiadanie przypadło tak wielu osobom do gustu. Mam nadzieję, że kolejne części będą również przychylnie odebrane. Bardzo mnie ciekawi, czy postacie rodziny Cullenów zostały przeze mnie przedstawione w miarę kanonicznie? Co o tym sądzicie? Wiem, że po jednym rozdziale trudno jest cokolwiek określić, ale bardzo proszę o opinie. Chciałabym jeszcze przypomnieć, że opowiadanie betuje lilczur.
Teraz zapraszam do przeczytania części trzeciej!



Rozdział 3 – Cullenowie

Stanął w nich mężczyzna, oczywiście wampir. Byłem na to przygotowany, jednak moje ciało automatycznie przybrało obronną pozycję, kiedy spojrzałem w jego jasnobrązowe, prawie złote oczy. Zanim uświadomiłem sobie co zrobiłem, mój pobratymiec uniósł dwie otwarte ku mnie ręce na wysokość piersi. Miał przyjemne rysy twarzy i jasne włosy, wyglądał fizycznie na około trzydzieści lat i widocznie nie miał złych zamiarów, jednak moja reakcja nie była bezpodstawna. Te oczy mnie przerażały. Nigdy nie widziałem takiego koloru tęczówek u żadnego wampira. Czyżby miał na sobie szkła kontaktowe? Mogłoby to tłumaczyć jego wtapianie się w społeczność ludzką. Spojrzałem dokładniej, ale jego gałki oczne nie pokrywało żadne ciało obce.
Czekał na mój ruch. Nie spodziewałem się wrogości z jego strony, więc powróciłem do poprzedniej pozycji.
- Przepraszam – rzuciłem. – Nie spodziewałem się takiego…
- Widoku? – dokończył za mnie i lekko się uśmiechnął. Trwaliśmy w ciszy może sekundę i w końcu postanowiłem działać. Nie byłem tu z przyjemności, tylko z obowiązku.
-Witam, nazywam się Aleksander Rapsod – postanowiłem zacząć bardzo oficjalnym tonem. Mężczyzna przypatrywał mi się z nieokreślonym wyrazem twarzy, a chwilę potem opuścił ręce.
- Proszę, odejdź w pokoju – poprosił, a ja zamarłem. W połowie ze strachu, że nie uda mi się wykonać zadania, a w połowie z ciekawości. Ten jego przeszywający wzrok coś mi mówił.
- Nie macie się czego obawiać, jestem tu w roli posłańca – odpowiedziałem, chcąc go poinformować o swoich zamiarach. – Pan Cullen, nieprawdaż? – zapytałem, mając nadzieję, że moja mina będzie wyrażała spokój.
Wampir tylko kiwnął głową. Nieśmiały uśmiech nie schodził z jego twarzy, ale bystre oczy obserwowały każdy mój ruch, kiedy gestem dłoni zaprosił mnie do środka.
Wystrój wnętrza był mniej przewidywalny niż wygląd samego domu, zaskoczył mnie. Powitała mnie ogromna, jasna przestrzeń. Wychodząca na południe ściana była jednym wielkim oknem, za którym ciągnął się trawnik sięgający brzegu szerokiej rzeki. Nad częścią domu po prawej górowały masywne, drewniane schody. Zewsząd raziły odcienie bieli - deski podłogi, ściany, grube kilimy, a także sufit.
Na lewo od drzwi, tuż koło imponującego koncertowego fortepianu, czekali gotowi się przywitać pozostali członkowie rodziny.
- Prosimy wybaczyć to niemiłe powitanie, ale pańskie przybycie zrobiło na nas wielkie wrażenie. Spodziewaliśmy się Edwarda, mojego syna – powiedział ostrożnie mężczyzna, który otworzył mi drzwi. Stanął obok mnie i ku mojemu zdziwieniu wyciągnął rękę na powitanie. Momentalnie uderzyło mnie kilka ciepłych wietrzyków. Jeden z nich, najsilniejszy, pochodził od wysokiego, również jasnowłosego młodzieńca. Mógł być niedużo starszy ode mnie, a jego czarne tęczówki jarzyły się z wysiłku.
- Jestem Carlisle, a to moja rodzina – przedstawił się. Mogłem się domyśleć, kto inny by otworzył drzwi nieznajomemu, jak nie głowa rodziny? Chwilę potem przy jego boku pojawiła się najstarsza kobieta. Była piękna, a coś w jej twarzy i falistych, jasnobrązowych włosach przywodziło na myśl niewinne dziewczęta z poprzednich epok. Była niziutka, ale równocześnie miała najbardziej zaokrąglone kształty, co odwodziło uwagę od tego mankamentu.
Popatrzyłem na nią znacząco, chcąc uprzedzić, że zamierzam wykonać w jej kierunku jakiś ruch. Spojrzałem w równie złociste oczy i sięgnąłem po jej dłoń. Zgiąłem się lekko i musnąłem wargami delikatną skórę wampirzycy. Spojrzała na mnie oszołomiona, a coś w jej oczach kazało mi się do niej uśmiechnąć. Kiedy to zrobiłem, rozchyliła lekko usta. Była w szoku.
- Esme. Moja żona – przedstawił ją Carlisle i przeszedł do kolejnych członków rodziny. Odwróciłem wzrok do pozostałej czwórki i przekładając lewą dłoń do tyłu schyliłem się w przód, okazując im szacunek i upewniając o dobrych zamiarach.
- Alice i Rosalie – powiedział Cullen, wskazując na dwie kobiety, w tym oszałamiająco piękną blondynkę, której spojrzenie było przenikliwe, a skrywało… uznanie?
Przeniosłem wzrok na najdrobniejszą z trójki płci pięknej. Miała na ustach szeroki uśmiech. Jej ciemne, krótkie włosy, sterczące pod dziwnym kątem i ciekawskie spojrzenie przypominały mi, nie wiedzieć czemu, artystki z takich produkcji jak Moulin Rouge. Trzymała za rękę tego wysokiego mężczyznę, który ciskał we mnie swoim darem z nieukrywanym rozdrażnieniem. Mój instynkt natychmiast dał o sobie znać, kiedy zauważyłem na jego ciele liczne ślady po ugryzieniach wampirów. Powstrzymałem się od warknięcia, ale zmarszczyłem brwi, co nie uszło niczyjej uwadze.
- To Jasper – powiedział pospiesznie Carlisle, jakby chciał go upomnieć, żeby okazał mi trochę więcej gościnności, ale Jasper nadal wpatrywał się we mnie z wrogością.
Pozostał jeszcze jeden. Był potężny i nadzwyczaj umięśniony. Jego twarz nie wyrażała jednak tego, co Jaspera. Jak na mój gust wyglądał na wielkie, przerośnięte dziecko. Miał ciemne kędziorkowate włosy i jak wszyscy Cullenowie złotobrązowe oczy.
- I Emmett - zakończył Carlisle.
Popatrzyłem na wszystkich jeszcze raz i ponownie skinąwszy głową, uśmiechnąłem się.
- Bardzo miło mi was poznać! – powiedziałem przyjaznym tonem i zwróciłem się do Carlisle’a.
- Naprawdę, przykro mi, że zakłócam wasz spokój – zaakcentowałem ostatnie słowo, omiatając widowiskowo spojrzeniem całe pomieszczenie. – Niestety otrzymałem polecenie i muszę je spełnić. Przysyłają mnie Volturi. – Przystanąłem, by sprawdzić ich reakcję. Nie zawiodłem się. Na twarzach Alice i Rosalie malowało się przerażenie. Emmett napiął mięśnie, a Jasper znów zaatakował.
Miałem teraz wrażenie, że wiatr mierzwi mi włosy, tak bardzo skupił się na mojej osobie. Posłałem mu pełne irytacji spojrzenie. Delikatne wietrzyki, ocierające się o moją skórę za każdym razem, kiedy znajdowałem się w pobliżu innych wampirów, były jak natrętna mucha.
- Jasper, Jasper – zanuciłem kpiarsko. – Twoje moce nie robią na mnie żadnego wrażenia, więc proszę, odpuść sobie, bo bardzo mnie to irytuje – powiedziałem już poważnym tonem, ale zaraz tego pożałowałem. Powinienem ukrywać przed nimi swoje zdolności dla przewagi. Chociaż z drugiej strony, jeśli miałem spędzić z nimi te kilka dni, po pewnym czasie na pewno by się zorientowali.
Jasper uniósł brwi, lekko zdezorientowany i poprzestał swoich wysiłków.
- To wiele wyjaśnia – szepnął zdegustowany.
- Mów dalej, proszę – przerwał nam Carlisle, choć wiedziałem, że to, co powiedziałem kilka chwil temu, zrobiło na nim piorunujące wrażenie.
- Tak więc, mam ci do przekazania list od mojego drogiego Ara. Martwi go fakt, że nie odezwałeś się do niego przez dość długi okres czasu.
Wyjąłem z czarnej aktówki list, zaadresowany na jego nazwisko i podałem bez słowa. Wampir spojrzał na pożółkłą kopertę z lekkim niepokojem i przeniósł spojrzenie na mnie.
- Czy uraziłbym cię, gdybym przeczytał list w tym momencie? Wybacz naszą nieufność, ale naprawdę nie spodziewaliśmy się takich posunięć Volturi.
-Oczywiście, że nie. Proszę, nie krępuj się! – utwierdziłem go i gdy wampirzym tempem otworzył kopertę, ja zwróciłem się do pozostałych domowników.
- Tak tu jasno. I przestronnie – dodałem, omiatając spojrzeniem kolejny raz potężny dom Cullenów. Te wszystkie ceregiele związane z uprzejmością i manierami przychodziły mi bardzo łatwo, prawie że naturalnie.
Wychwyciłem uśmiech Esme. Jej zachowanie najbardziej mnie niepokoiło, a przecież nie było w jej spojrzeniu ani krzty wrogości. Jednak jej złote tęczówki patrzyły na mnie z nieodgadnionym blaskiem. Nie potrafiłem pojąć, co dzieje się w jej duszy.
- Usiądź proszę – wskazała miejsce na kanapie obitej białą skórą. Widząc moją niepewność, usiadła na przeciwległym końcu, nadal wpatrując się we mnie z zachęcającym uśmiechem.
W końcu się jej oparłem. Byłem nieswój. Nigdy tak szybko nie ustępowałem, ale ta kobieta miała na mnie jakiś metafizyczny wpływ. Chwilę potem w jej ślady poszły Alice, Rosalie oraz Emmet. Tylko Jasper nie ruszał się z miejsca zajętego koło Carlisle’a.
- A więc, Aleksandrze… Powiedz mi, proszę, ile masz lat? Wyglądasz tak młodo… - przerwała ciszę Esme. Zastanawiałem się, czy akurat ta informacja byłaby dla nich istotna. Spodziewałem się raczej pytań o Volturi, ale przypomniałem sobie słowa Kajusza: "To dość nietypowa rodzina".
Uśmiechnąłem się.
- Przemieniono mnie w wampira, gdy miałem dwadzieścia lat – odpowiedziałem beztroskim tonem. Siłą wyobraźni przypomniałem sobie tamten wspaniały, ale równie przerażający dzień.
- Niesamowite! – wyrwało się Alice. Spojrzałem w jej kierunku, nie bardzo wiedząc, do czego pije. Chyba wychwyciła to z mojego wyrazu twarzy, bo zaśmiała się. Był to chyba najbardziej charakterystyczny śmiech, jaki kiedykolwiek słyszałem. Przypominał tysiące rozbrzmiewających dzwonków.
- Widzisz, nasz brat został przemieniony w wieku lat siedemnastu, a wygląda na o wiele starszego od ciebie. Masz taką chłopięcą buźkę! – wytłumaczyła, a ja skrzywiłem się. Nie podobało mi się to określenie mojej osoby.
Chłopięca buźka? Co to miało znaczyć?
I wtedy uświadomiłem sobie, że wampirzyce starają się odwrócić moją uwagę. Carlisle już dawno skończył czytać list i stał przy oknie, zastanawiając się nad czymś, pochylony ku ścianie ze szkła.
Zezłościłem się na samego siebie. Wojny z wilkołakami przychodziły mi tak łatwo. Byłem doskonałym strategiem i dowódcą, ale tak błahe sprawy, jak szpiegowanie rodziny wampirów przychodziło mi z wielką trudnością. Byłem beznadziejny. Czy Volturi o tym wiedzieli i dlatego nie chcieli mnie oficjalnie przyjąć w swoje zastępy?
- Panie Cullen? – wtrąciłem, uciszając przekomarzające się ze sobą wampirzyce. Zniecierpliwienie dało o sobie znać. Nie byłem pewny, czy Carlisle zdradzi mi, co Aro napisał w liście, ale spodziewałem się poważnej rozmowy.
- Proszę, mów mi Carlisle! – powiedział. Zdziwiła mnie jego nagła zmiana. Uśmiechał się serdecznie, a ton jego głosu nie wyrażał już żadnych wątpliwości, co do mojej osoby. Usiadł koło Esme i wsunął swoje ręce w jej dłoń. Spojrzeli na siebie z uczuciem, a potem Carlisle zwrócił swój wzrok na mnie. Cała ta sytuacja zbiła mnie z tropu.
Zauważyłem, że Esme chciała się odezwać, ale uprzedził ją Jasper. Niespodziewanie zmaterializował się przy kanapie, zaraz za swoją matką i położył rękę na jej ramieniu.
- Esme? – powiedział zaniepokojonym tonem. Wszyscy spojrzeli w jej kierunku. Carlisle zmarszczył brwi, podobnie uczynił Emmett.
– Nie rozumiem... – wyszeptał Jasper patrząc to na mnie, to na swoją przyszywaną matkę.
- To nic – odpowiedziała pospiesznie Esme i posłała mu ciepły uśmiech. – Wszystko jest w porządku.
- Wybaczcie - wtrąciłem – ale nie pojmuję kilku rzeczy – zacząłem, chcąc naprowadzić rozmowę na interesujące mnie tory.
- Nie dziwię ci się. Zapewne Marek, Kajusz i Aro nie wyjawili ci wielu ciekawostek na temat naszej rodziny – stwierdził Carlisle, a mną znów zawładnęła mieszanina złości i zniecierpliwienia. Przejrzeli mnie na wylot, czułem się jak marionetka w rękach Volturi. Po raz pierwszy poczułem to aż tak dobitnie.
- Nie przeczę. Arowi bardzo zależało na czasie, więc nie było wielu okoliczności na dokładne objaśnienia. Jestem prawie tak samo zaskoczony jak wy – stwierdziłem niepocieszony. Byłem pewny, że to ja będę musiał im wszystko tłumaczyć, a wyglądało na to, że Carlisle i jego rodzina byli bardzo dobrze obeznani, przynajmniej w niektórych sprawach.
- Zastanawia mnie także, dlaczego zareagowaliście tak dwuznacznie na moją deklarację, iż posyłają mnie Volturi. Zazwyczaj taka informacja wywołuje u innych skrajne emocje.
- Znam Marka, Ara i Kajusza zapewne trochę dłużej od ciebie, Aleksandrze. Nie przypominam sobie byś był w ich szeregach, kiedy i ja tam bawiłem – odrzekł wymijająco.
- To prawda – przyznałem. – Liczę sobie tylko trzydzieści pięć lat.
Po moim przypływie zwierzeń Jasper widocznie się rozluźnił, jakby mój wiek mówił, iż jestem tylko niedoświadczonym, młodym wampirem.
Uśmiechnąłem się. Gdyby tylko Jasper wiedział, że nie tylko on posiada sporą wiedzę o walkach z pobratymcami, jak i w moim przypadku, z innymi rasami.
- W takim razie, co cię sprowadza w te strony? – ciągnął Carlisle.
- Seattle. Muszę tam wyrównać kilka rachunków – odpowiedziałem pospiesznie. – Właściwie powinienem się już zbierać – oświadczyłem i wstałem.
Ponownie zaskoczyło mnie zachowanie Esme. Kiedy zobaczyła, że podnoszę się z miejsca, podeszła do mnie i położyła mi odruchowo dłoń na ramieniu. Zszokowany znieruchomiałem.
- Proszę, zostań jeszcze! – Przeszedł mnie dreszcz, kiedy to powiedziała. Silne uczucie wypełniło moje ciało. Czułem się tak tylko jeden jedyny raz, ale było to dawno, dawno temu. Nawet nie próbowałem tego nazwać. Przeniosłem wzrok w miejsce, gdzie spoczywała jej ręka. Natychmiast ją cofnęła.
- Przepraszam - wybąkała zmieszana.
Jasper znów zareagował nazbyt pochopnie. Było z nim zdecydowanie coś nie tak. Zachowywał się jak nadwrażliwy ojciec, chcący chronić swoje dziecko. Obnażył ostre zęby.
- Nie wiem, co jej robisz, ale natychmiast przestań! – zażądał.
- Jasper, tylko spokojnie! – powiedzieli równocześnie Carlisle i Alice. Emmett i Rosalie trzymali się z tyłu, lecz było wiadomo, że w razie konfrontacji są gotowi do pomocy.
- Nie! – prawie krzyknęła Esme. – Przecież nic się nie dzieje!
- Wybacz mu Aleksandrze – poprosił Carlisle. – Jestem ci bardzo wdzięczny za przekazanie mi listu i byłbym bardzo rad, gdybyś zechciał się zatrzymać w naszym domu na czas swojej wizyty.
Na taki obrót sprawy właśnie liczyłem. Miałem szansę powęszyć w ich domu na tyle długo, na ile wymagały tego użyte przeze mnie środki szpiegowskie. Byłem wdzięczny losowi, że tak potoczyło się to całe zajście. Nie miałem dokładnego planu jak tu powiązać nasze kontakty, a tu proszę! Podano mi je jak na tacy. Oczywiście nie miałem pojęcia, o co chodziło Jasperowi, ale ja również byłem zaniepokojony dziwnym zachowaniem Esme. Jej nastawienie było równie zastanawiające, jak oskarżenia Jaspera.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie Carlisle, ale nie sądzę, żeby moja dłuższa wizyta była tak samo znośna dla ciebie, co dla pozostałych członków. Oczywiście, nie urażając nikogo – dodałem, by nie wyjść na zuchwalca. Zasiewanie niepewności było zawsze dobrą taktyką.
- Nasz dom stoi dla ciebie otworem – wtrąciła z pasją Esme. Wszyscy Cullenowie znów zerknęli na nią zaniepokojeni, ale nie skomentowali jej zachowania.
- Jeśli sprawi ci to przyjemność, z chęcią u was pomieszkam na czas pobytu w Stanach – zadeklarowałem i uśmiechnąłem się do niej. Pomimo tego, że bardzo pomogła mi z problemem zdobycia zaufania Cullenów, co prowadziło do pozostania w ich domu na dłużej, nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że nie tylko obowiązki mnie tu trzymały. Dlaczego nie potrafiłem jej niczego odmówić? Dlaczego reagowałem na nią wbrew sobie?
- Muszę cię jednak prosić o drobną przysługę – powiedział Carlisle.
- Tak?
- Osiedliliśmy się tu na stałe i nie polujemy w najbliższej okolicy, by nas nie zdemaskowano. Prosiłbym cię o to samo.
- Chyba nie będę miał potrzeby polowania w okolicy, kiedy większość czasu spędzę w Seattle – oświadczyłem i ruszyłem do wyjścia. Odprowadził mnie tylko Carlisle.
- Kiedy możemy się ciebie spodziewać? - zapytał uprzejmie.
- Raczej nad ranem. Mam nadzieję, że nie będzie to problemem?
- Skądże. Zastanawiałem się tylko, czy zastaniesz kogoś w domu. Ponieważ koegzystujemy z ludźmi, musimy sprawiać pozory. Moje dzieci chodzą do szkoły, a ja oczywiście do pracy. W domu będzie tylko Esme, kiedy wrócisz - odpowiedział lekko zatroskany, ale zaraz potem się uśmiechnął.
- W takim razie do zobaczenia - pożegnałem się i ruszyłem trawnikiem do samochodu. Carlisle nie zamykał drzwi. Przyglądał się mi nie tylko on. Esme wraz z Jasperem, Emmettem, Alice i Rosalie wyglądali przez okno salonu z zaciekawieniem. Postanowiłem nie zwracać na nich uwagi. Odwróciłem się do nich tyłem i otworzyłem drzwiczki samochodu. Pomimo mojej prośby Jasper i jeszcze jedna osoba ponowili atak. Nie był on jednak tak natarczywy jak wcześniej.
Ściągnąłem buty i białą koszulę. Miałem teraz na sobie tylko jeansy i skórzany płaszcz. Po raz ostatni spojrzałem w ich kierunku. Nadal mi się przyglądali z tym, że Carlisle dołączył do swojej rodziny. Zamknąłem drzwiczki hondy i ruszyłem biegiem w zieloną ścianę lasu, mając w głowie straszliwy mętlik.
Przynajmniej nie będę się nudzić. Mam wiele do przemyślenia, powiedziałem w duchu, mknąc przez ciemne, leśne zakamarki.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Scontenta dnia Pią 16:22, 22 Maj 2009, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Fanka Twilight
Nowonarodzony



Dołączył: 29 Mar 2009
Posty: 43
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 10:47, 23 Maj 2009 Powrót do góry

Świetne! Czyżby Esme czuła coś więcej niż tylko przyjaźń do naszego drogiego Aleksandra? Zapowiada się bardzo ciekawie. Mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się już wkrótce.
Weny i chęci do pisania
F.T.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Masquerade
Gość






PostWysłany: Sob 17:44, 23 Maj 2009 Powrót do góry

A mi się wydaje, że Esme i Aleksandra łączą jakieś więzy. Nie wybaczyłabym Ci chyba, gdybyś zrobiła z niego jej kochanka :P

Rozdział ciekawy i tak samo ładnie napisany, co poprzednie. Niekiedy brakowało przecinków, ale to bardzo sporadycznie i gdzieniegdzie wykrzykniki wydawały mi się zbędne, ale ogólnie jest dobrze :)

Jestem bardzo ciekawa jak dalej potoczą się losy Cullenów i gdzie, u licha, jest Edward?!

Pozdrawiam i weny życzę,
M.
Scontenta
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Lut 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z-ja

PostWysłany: Nie 20:25, 24 Maj 2009 Powrót do góry

Cześć! Dodaje kolejny rozdział :)
I spokojnie, Edward już przybywa. Taki to musi mieć wielkie wejście Wink
Kurde, dlaczego wszyscy mają takie skojarzenia, że Aleks i Esme... No dobra, czytajcie, a zostaniecie oświeceni! :D



Rozdział 4 – Trzeci syn

Biegłem szybko przez leśne ostępy, a głowę miałem pełną Cullenów. Intrygowali mnie, przerażali i sam nie wiem, co jeszcze. Było we mnie tyle wątpliwości i niewiedzy, że chciałem jak najszybciej zawrócić i dowiedzieć się o nich czegoś więcej. To już nie było zadanie wyznaczone dla mnie przez Volturi. Chciałem zostać w Forks z własnej ciekawości i pragnienia, którego nie byłem w stanie pojąć. Było takie… nikłe pośród wielu innych uczuć, ale jednak istniało.
Zatrzymałem się o krok od przepaści. Las w tym miejscu rozstępował się i mogłem ujrzeć panoramę Seattle w pełnej okazałości. Było takie piękne, z tysiącami migoczących w ciemnościach punkcików, wydobywających się z miliona mieszkań. Potężne wieżowce tak bardzo zaskakiwały swoją okazałością, że nawet ja, stojący na wysokiej skarpie, nie mogłem ich przewyższyć.
Przykucnąłem, by podziwiać ten piękny widok. Spojrzałem na niebo. Zachmurzone, nie chciało pokazać światu ani jednej gwiazdy. Brakowało mi tego. Włoskie niebo było takie przejrzyste, wydawało się, że leżąc pośród traw, można dotknąć błękitnego sklepienia opuszkami palców. Obraz rodzinnego kraju nabiegł do mojej wyobraźni nieproszony, chociaż dobrze było zająć głowę czymś przyjemnym, żeby czas szybciej upływał. Musiałem na tej skarpie przesiedzieć dobrych parę godzin, a znając aż za dobrze swoje zniecierpliwienie, mogłem się spodziewać trudności.
I jak spostrzegłem wcześniej, rozprawianie o krajobrazach nie przyćmiło moich rozterek. Zacząłem ustalać plan działania. Z każdą nową myślą przychodził kolejny punkt regulaminu, którego nagłówek mógłby nosić nazwę: „Co mogę i czego nie mogę, a co wręcz muszę.” Byłem pewny, że pod moją nieobecność Cullenowie omówią dokładnie każde swoje i moje posunięcie. Minusem było to, że nie znałem treści listu, który napisał Aro. Także charaktery Cullenów nie były mi znane. By podjąć odpowiednie kroki, musiałem ich lepiej poznać.
Bardzo powoli, mozolnie wręcz, pierwsze promienie słońca zaczęły napływać zza horyzontu. Wypalały się gwiazdy i w końcu zniknął nawet księżyc. Niebo zrobiło się czerwonoróżowe, ale ja zwlekałem. Wiedziałem, że zachowuję się jak tchórz i bardzo gryzło to moje ego, lecz nie potrafiłem zmusić się do powrotu.
W końcu słońce stanęło wysoko na niebie. Południe. Nie było rady, więc postanowiłem wrócić. Droga powrotna nie zajęła mi wiele czasu. Gnałem poprzez zielone zarośla szybciej, niż było to konieczne. Zgadywałem, że biegłem jak oparzony ze zdenerwowania. Oto nadszedł czas spędzenia sam na sam z Esme, która przerażała mnie bardziej niż obłąkany Jasper i potężny Emmet razem wzięci. Moje obawy nie płynęły jednak z umysłu. Wykrzykiwała je dusza. Szarpała moim nieczułym sercem, jakby chciała obudzić je do życia. Intrygowały mnie moje własne odczucia, czułem, że w tej rozsypanej układance brakuje kilku elementów, choć pełny obraz nie był jeszcze ułożony.
Kiedy stanąłem na skraju polanki, skąd tylko kilka kroków dzieliło mnie od werandy domu, usłyszałem cichy głos Esme. Krzątała się po kuchni, nucąc jakąś wesołą melodyjkę. Kiedy ten dźwięk dotarł do moich uszu, całe ciało przebiegł niemiły dreszcz. Nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje.
Powoli udałem się przez zielony dywan świeżo skoszonej trawy do drzwi i zapukałem delikatnie o framugę. Esme odpowiedziała natychmiast.
- Wejdź Aleksandrze! Dla ciebie ten dom zawsze jest otwarty, nie musisz pukać – powiedziała na przywitanie, ale jednak podbiegła do drzwi i otworzyła je. Moim oczom ukazała się jej piękna twarz, obdarzona serdecznym uśmiechem.
- Witaj! – odpowiedziałem, a w moim głosie dało się wyczuć nutkę zmieszania. Byłem przekonany, że minę mam również niepewną. Uśmiech na twarzy Esme powoli przygasał. Gestem ręki, jak uprzednio Carlisle, zaprosiła mnie do środka.
- Nie chcieli zostawiać mnie tu samej, ale ja się uparłam – stwierdziła, a mnie zatkało. Po cóż miałaby zdradzać tematy, które zostały poruszone na rodzinnej naradzie?
– Chciałam się wytłumaczyć.
Bez słowa przeszedłem za nią do kuchni. Zdziwiło mnie jej zakłopotanie. Czyżby żywiła do mnie jakieś nietaktowne uczucia?
Patrzyłem jak zajmuje swoje poprzednie stanowisko i przymierza się do szorowania blatu ze stali nierdzewnej, który jak dla mnie był już idealnie czysty. Domyślałem się, że Esme w taki sposób odreagowuje stres. Mieliśmy coś wspólnego.
- Nie rozumiem – podjąłem temat, bo wampirzyca widocznie się wahała. Naprawdę chciałem poznać jej zdanie.
- Wiem, że zachowuję się w stosunku do ciebie, jak wariatka, ale… - urwała, przyśpieszając swoje ruchy. Nie potrafiła spojrzeć mi w oczy. - … Tak bardzo przypominasz mi… moje dziecko, mojego syneczka… - urwała. Każde słowo wypowiadała tak szybko i z taką żarliwością, że ogarnęło mnie współczucie.
Współczucie? Do cholery, co się ze mną dzieje?! Chciałem coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Stałem sparaliżowany i wpatrywałem się w tę drobną kobietę. Moje milczenie musiało wywrzeć na niej spore wrażenie, bo w końcu przestała szorować meble i stanąwszy przede mną spojrzała mi prosto w oczy. Jej złote tęczówki aż raziły swoją jasną barwą. Kryło się za nią tyle ciepła i uczucia. Nikt nigdy tak na mnie nie patrzył. Byłem oburzony, ale jednocześnie podobało mi się to.
- Jesteś do niego taki podobny. Masz taki sam uśmiech, taką samą chłopięcą buzię… - przyznała, a jej oczy jakby się zaszkliły. Nadal milczałem zszokowany.
- Syn? – zapytałem ogłupiały, jakby tylko to słowo do mnie dotarło.
- Tak. Nie wiedziałeś, że straciłam dziecko – usprawiedliwiła mnie, jakby dobrze rozumiała moją reakcję na te rewelacje.
- Nie - wymamrotałem, zastanawiając się, czy doszło do tego przed czy po jej przemianie.
- Tak było. Moje pierwsze i jedyne dziecko. Mój syneczek! Biedactwo, zmarł zaledwie kilka dni po urodzeniu. - Westchnęła ciężko. - Złamało mi to serce. To dlatego rzuciłam się z klifu do morza - dodała bez cienia zmieszania.
- W takim razie, jak to możliwe, że ja, fizycznie dwudziestoletni wampir, przypominam ci kilkudniowe dziecko? – zapytałem, próbując być na powrót zimny i niedostępny. Nie mogłem angażować się uczuciowo w żadne misje. Dlaczego Aro nie zlecił mi zabicia kolejnego wilkołaka, tylko to?, jęknąłem w duchu, czekając aż Esme odpowie na moje pytanie.
- Te jego malutkie usteczka były zupełnie jak twoje. Poza tym wspomnienia bledną, stają się zamazane, a mózg zaczyna dorysowywać sobie szczegóły i kontury na swój własny sposób. Kiedy cię zobaczyłam po raz pierwszy, wydawało mi się, że jesteś dokładnie taki sam jak on – powiedziała, a jej wytłumaczenie wydało mi się bardzo logiczne. W końcu się uśmiechnąłem. Delikatnie, ale to jej wystarczyło.
Powoli, jakby się bała, podniosła swoją dłoń i z pytaniem w oczach położyła mi ją delikatnie na policzku. Nie protestowałem. To, co teraz działo się w mojej głowie, nie pozwalało mi myśleć racjonalnie. Jej dotyk działał kojąco. Poczułem się tak, jakbym znów miał rodziców. Tylko jak mogłem się tak czuć, jeśli nigdy ich nie posiadałem?
- Cóż za ironia! – jęknąłem cicho. Już dawno pogodziłem się z myślą, że byłem sam na tym świecie, a teraz los zsyłał mi to przeklęte stworzenie, tak czule obejmujące moją twarz. Ból, rozdrażnienie, ciepło, nieufność… Wszystkie te emocje huczały w mojej duszy, a ja starałem się je w miarę możliwości tłumić. Jednak to ciepło bijące od jej osoby robiło ze mną, co chciało. Byłem głodny takich czułych, matczynych gestów, więc posmutniałem, gdy Esme odsunęła się, źle interpretując mój komentarz.
- Przepraszam! – szepnęła zmieszana. – To już się więcej nie powtórzy – obiecała. Kiedy tylko skończyła mówić oboje usłyszeliśmy, jak w leśną drogę, prowadzącą do domu Cullenów, wjeżdża samochód. Esme spojrzała na mnie jeszcze raz z czułością i powoli skierowała się do drzwi.
- To Carlisle – oznajmiła.
Nie ruszyłem się z miejsca. Nie byłem w stanie. To, co działo się kilka chwil temu, tak bardzo wytrąciło mnie z równowagi, że potrafiłem tylko wpatrywać się tępo w oddalającą się Esme.
- Witaj Aleksandrze! – wyrwał mnie z rozmyślań serdeczny głos Carlisle’a, który właśnie wchodził do kuchni.
- Dzień dobry! – przywitałem się. Wampir zauważył moje rozdarcie i spojrzał na Esme z niepokojem.
- Powiedziałaś mu? – zapytał, choć dobrze znał odpowiedź.
- Musiałam – szepnęła.
- Naprawdę, nic się nie stało… To tylko taki zbieg okoliczności, że Esme widzi akurat we mnie swojego syna – zapewniłem, że nie chowam urazy. Było mi już trochę lepiej, więc mogłem powrócić do swojej zwyczajnej postawy. Wyprostowałem się i spojrzałem gdzieś w bok. Moją uwagę przykuł niebieski zegar tarczowy, wiszący ponad naszymi głowami. Wskazywał godzinę czternastą. Zmarszczyłem brwi.
- Zwolniłem się wcześniej – oznajmił Carlisle, jakby czytając w moich myślach.
- Rozumiem – odpowiedziałem. – Nie musicie się obawiać, nie zabawię tu długo. Myślę o wyjeździe za dzień, może dwa.
- Ależ to nie o ciebie…
- Carlisle, gdyby obcy wampir wpakował mi się do domu i miał zostać sam na sam z moją żoną, też byłbym nieufny. Naprawdę, nie musicie niczego udawać – przerwałem mu niegrzecznie, ale widocznie się rozluźnił. Moja deklaracja chyba utwierdziła go w przekonaniu, że naprawdę nie szukam z nimi zwady.
- Przejdźmy może do salonu – zaproponował Cullen. – Chciałbym z tobą porozmawiać o Volturi, dawno ich nie odwiedzałem! – Znów się uśmiechał i rozluźniony, poprowadził mnie do potężnego pokoju dziennego. Usiedliśmy na skórzanych kanapach tak, jak poprzedniego dnia.
- Opowiedz mi Aleksandrze, co słychać u Marka, Kajusza i Ara – poprosił, a ja uśmiechnąłem się zdawkowo.
- Cóż… Wydaje mi się, że są znużeni, chociaż ostatnio mają sporo na głowie. Wiadomo, dla nich czas płynie troszkę inaczej – stwierdziłem z własnych obserwacji.
- Tak, to prawda, dlatego zastanawia mnie, dlaczego skontaktowali się ze mną tak szybko – zadumał się Carlisle.
- Aro bardzo ciebie ceni – odpowiedziałem, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Ciebie najwidoczniej także, skoro zaufał ci na tyle, by powierzyć korespondencję.
Poczułem, jakby moja pierś wypięła się z dumy na te słowa.
- Tak, można powiedzieć, że uważa mnie za swoją prawą rękę. Nikomu tak nie ufa jak mi, a to bardzo wiele, zważywszy na fakt, że jego dar na mnie nie działa! – odpowiedziałem dumnie, a Esme zmrużyła oczy jakby to, co powiedziałem nie spodobało się jej.
Po raz kolejny tego dnia usłyszałem silnik samochodu wjeżdżającego na podwórze domostwa. Chwilę potem do salonu weszło pięcioro wampirów. Uśmiechnięta Alice, idąca z naburmuszonym Jasperem, pomachała mi na przywitanie. Emmet z Rosalie również posłali mi serdeczny uśmiech. Ostatniego członka rodziny Cullenów jeszcze nie znałem. Z wczorajszej rozmowy zdołałem się tylko dowiedzieć, że nazywał się Edward i był prawdopodobnie najmłodszym „dzieckiem” Cullenów. Był to mężczyzna wysoki, z wyrzeźbionym ciałem, choć nie tak muskularnym, jak Emmet’a. Miał jasną cerę i rudawe, rozczochrane włosy.
Spojrzeliśmy sobie w oczy w tym samym momencie. To, co stało się chwilę potem, zaskoczyło wszystkich na tyle, by każdy przyjął pozycję ataku.
Poczułem na sobie burzę. Dosłowne tornado. Najpierw zaparło mi dech w piersiach i odskoczyłem niemalże pięć metrów do tyłu, przybierając postawę obronną, a zaraz potem zacząłem oddychać tak nierównomiernie, jakbym wystawił głowę za okno w kolejce górskiej i nie mógł złapać tchu. Dar Edwarda był silny, silniejszy niż Jaspera. Czułem jak ciepłe wietrzyki liżą moje ciało, gdy cała piątka weszła do pokoju, ale w momencie kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy było tak, jakby potężna fala wiatru chciała mnie zdmuchnąć jak piórko. Z mojego i Edwarda gardła wydobyły się groźne warknięcia.
-Chłopcy, tylko spokojnie! – zawołała Esme, rozdzielając nas swoim ciałem. Stanęła pośrodku i zerkała smutna to na mnie, to na niego.
- Edwardzie, proszę. Rozmawialiśmy już na ten temat. Obiecałeś – przypomniała mu Esme i Edward momentalnie się wyprostował, ale nadal ciskał we mnie swoim darem. Byłem bliski szaleństwa, bo wietrzyk zamieniał się w gorący podmuch. Moje całe ciało zaczęło swędzieć.
- Proszę, przestań! – krzyknąłem do niego, a ten, zdezorientowany ponowił atak. Wszyscy zmarszczyli brwi. Teraz już było pewne, że będę musiał im wszystko wytłumaczyć.
Byłem przekonany, że Edward posiada dar natury psychicznej, dlatego wiedziałem jak postąpić. Stanąłem na równe nogi i zacisnąłem z wysiłku pięści, próbując ignorować natarczywy wiatr.
- Czy możesz przestać na mnie działać?! Jestem bliski szaleństwa! – zażądałem.
-Co masz na myśli? – odezwał się do mnie ze złością i jednocześnie rozczarowaniem w głosie. Pomimo tego, że wyraźnie biła od niego niechęć, jego przyjemny baryton zdawał się płynąć do moich uszu jak zaczarowana melodia.
- Jakiego rodzaju dar posiadasz? – zapytałem podenerwowany. Całkowicie nie panowałem nad swoimi emocjami, a co dopiero nad głosem. Brzmiał pół tonu wyżej niż powinien. Zauważyłem, że Edward zerknął ukradkowo na Carlisle’a, a ten kiwnął w zgodzie.
- Czytam w myślach – odpowiedział.
- To proszę, przestań próbować czytać w moich! I tak nic nie usłyszysz! – stęknąłem, tym razem błagalnie.
- Nie mogę, słyszę myśli wszystkich tak, jakby wypowiadali je na głos. Przychodzą do mnie mimowolnie.
- To chociaż nie patrz mi w oczy, może jakoś to zniosę – szepnąłem poirytowany. Chciałem odejść stąd jak najszybciej, byle znaleźć się z dala od Edwarda.
Chwilę później tornado jednak ustało. Było teraz podobne do tego wysyłanego przez Jaspera, więc rozluźniłem się i zrobiłem głośny wdech.
- Dziękuję – powiedziałem z ulgą. Zauważyłem, że wzrok Edwarda skierowany jest gdzieś w okolice moich warg. Z trudem nie patrzył mi prosto w oczy.
- To jakaś paranoja! – skomentował wesoło Emmet. Popatrzyłem na niego krzywo.
- Chętnie zamienię się z tobą miejscami – odgryzłem się i popatrzyłem po reszcie rodziny. Jasper stał oparty o framugę drzwi, widocznie zadowolony z zaszłej sytuacji, Esme patrzyła na mnie i na Edwarda zatroskana, a w wyrazie twarzy Carlisle’a dało się dojrzeć nutkę niedowierzania i ciekawości.
- Myślę, że jesteś nam winny dokładne wyjaśnienia, Aleksandrze – powiedział spokojnie, wskazując gestem ręki moje poprzednie miejsce na kanapie.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Scontenta dnia Nie 21:30, 24 Maj 2009, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Masquerade
Gość






PostWysłany: Nie 20:46, 24 Maj 2009 Powrót do góry

Wiedziałam! Moja kobieca intuicja mnie nie zawodzi! Wiedziałam, że Esme widzi w Aleksandrze swojego synka, ale nie chciałam sprzedawać swojej teorii Wink I proszę! Nie myliłam się :)
Trochę niepokoi mnie to, jak Aleksander opisywał głos Edwarda... Zaleciało mi homoseksualizmem :P
Poza tym, oczywiście, bardzo mi się podobało :) Lubię Twoje opisy. Rozmyślania głównego bohatera też mi się podobają :) na razie pniesz się w górę, czekam na więcej :)
Pozdrawiam,
M.
Ewelina
Dobry wampir



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 574
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 58 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: z biblioteki:P

PostWysłany: Nie 20:53, 24 Maj 2009 Powrót do góry

Komentuję Twoje opowiadanie po raz pierwszy, bo dopiero po tym rozdziale czuję się "spełniona" :) Kiedy czytałam poprzednią część myślałam, że Esme zakochała się w Aleksandrze. I naprawdę miałam wielką ochotę, aby tu nie zaglądać. Ale oczywiście ciekawość wygrała. I nie zawiodłam się, chociaż ta sprawa z synkiem... Dziwna trochę. Podoba mi się to, że Edward ma taki silny dar :)
Mam pytanie: czy w Twoim ff występuje Bella i czy jest ona z Edwardem?
Czekam na dalsze części.

Pozdrawiam.E.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Scontenta
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Lut 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z-ja

PostWysłany: Wto 17:33, 26 Maj 2009 Powrót do góry

Ponieważ już zadawano mi pytanie odnośnie Belli, postaram się na nie odpowiedzieć. Nie chcę zdradzić za dużo, bo to jeden z ważniejszych wątków.
Otóż Bella wystąpi w moim opowiadaniu, ale czy będzie z Edwardem? Tego już nie napiszę :D
A homoseksualizmem zawiało, bo za bardzo się rozpędziłam i zapomniałam, że Aleks to nie dziewczyna Wink Czasem jest mi ciężko przestawić się na myślenie faceta, szczególnie jeśli chodzi o Edwarda. Kolejna gafa... :D



Rozdział 5 – Dar

Spojrzałem na Carlisle’a z triumfującym uśmieszkiem. Oto nadeszła chwila, kiedy miałem przerazić Cullenów swoimi zdolnościami tak, jak to robiłem ze wszystkimi, z którymi chciałem się podzielić swoją subtelną tajemnicą. Stan w kanistrze z dumą i pewnością siebie nagle podwyższył się prawie do maksimum. Grzecznie usiadłem na miejscu wskazanym przez głowę rodziny i chwilę później również pozostali członkowie zajęli swoje miejsca. Nie ruszyli się tylko Jasper, po którym mogłem się tego spodziewać i Edward, który bardzo się starał nie patrzeć w moje oczy.
- W takim razie słuchamy, mów! – zażądał podekscytowany Emmett.
- Jak każdy wampir posiadam dar, oto cała historia – grałem na zwłokę. Osiłek się tylko zaśmiał.
- Jeśli się nie pospieszysz, wypróbujemy na tobie mój dar – powiedział radośnie, napinając mięśnie.
- Oh, cicho bądź Emmett! – żachnęła się Rosalie.
Nastała cisza. Wszyscy wyraźnie oczekiwali aż coś powiem, dlatego westchnąłem teatralnie i spojrzałem po ich twarzach, jakbym czegoś szukał.
- Tak Emmett. Wydaje mi się, że tylko twój dar mógłby na mnie zadziałać… i oczywiście wyczuwam go tak jak inne – stwierdziłem.
- Czyli wyczuwasz dary innych wampirów – powtórzył Carlisle zadumany. – Znam kogoś, kto ma bardzo podobny dar.
- Tak, wyczuwam je, ale nie potrafię sprecyzować, na czym one polegają – wyjaśniłem. – To bardzo przydatna umiejętność, tym bardziej, że mogę określić siłę daru. Zresztą, małą prezentację już przedstawiłem, przy nieświadomej pomocy Edwarda – dodałem i uśmiechnąłem się kpiarsko w stronę rudowłosego młodzieńca. Zauważyłem, że Jasper, Edward i Carlisle zmrużyli oczy, zastanawiając się nad czymś.
- Czyli kiedy zwijasz się z bólu, dar jest silny? – zapytał Jasper. Wiedziałem, że ta odpowiedź ma dla niego wielkie znaczenie, bo wyraźnie oczekiwał jej w napięciu i wielkim skupieniu.
- Ja wcale nie zwijam się z bólu! – odpowiedziałem nieco niegrzecznym tonem. – To nie jest ból. Czuję, jakby moje ciało owiewały ciepłe wiatry. Im dar jest silniejszy, tym wiatr natarczywszy i cieplejszy. Ty – przeniosłem wzrok na Edwarda – kiedy patrzysz w moje oczy sprawiasz, że ciepło aż swędzi i czuję, jakby wiatr mierzwił mi włosy. To nie jest przyjemne, wręcz irytujące.
- Czujesz więc coś takiego tylko w stosunku do Edwarda? – zapytał zainteresowany Carlisle. To nie było pytanie zadane przez wampira, martwiącego się o dobro swojej rodziny, tylko od naukowca.
- Tak. Równie silnie odczuwam Jaspera, choć tylko wtedy, kiedy skupi się na mnie całkowicie. Ciebie Rosalie – zwróciłem się do urzekająco pięknej blondynki – wyczuwam minimalnie, tak samo jak Esme i ciebie, Carlisle. Za to Emmett'a tylko wtedy, kiedy napina mięśnie. To właśnie jest twój dar? Siła, tak? – zapytałem, a chłopak potaknął głową w uśmiechu.
- W takim razie siła, - przeniosłem wzrok na Edwarda – czytanie w myślach.
Reszta, jakby za moim przykładem, zaczęła wyjawiać swoje zdolności.
- Współczucie – odrzekł krótko Carlisle.
- Upór – podniosła rękę Rosalie, jakby była w szkole.
- Wielkie serce – powiedziała cicho Esme. Spojrzałem na nią z zaciekawieniem, ale zaraz zwróciłem się do Jaspera.
- Manipulacja emocjami. Czysto fizycznie – wyznał.
- Ciekawe! – skomentowałem. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z czymś takim. Ale nie chciałem tego rozważać, bo pozostała jeszcze jedna osoba, która od pojawienia się w domu Cullenów jeszcze ani razu się nie odezwała.
- Alice? – Chciałem zwrócić na nią swoją uwagę, ale robiłem to na próżno. Dziewczyna miała dziwnie nieobecny wzrok.
- Alice, co widzisz? – zapytał spokojnie Carlisle. Zza moich pleców dało się słyszeć prychnięcie.
- Myślę, że nasz kochany gość nie jest z nami do końca szczery – odpowiedział Edward, który doskonale wiedział, co dzieje się w głowie Alice. Moja twarz musiała wyrażać zdumienie, bo Alice już otrzeźwiała i odpowiedziała na zadane pytania:
- Nic nie widzę, a powinnam widzieć przyszłość! – pożaliła się.
- Widzisz przyszłość? Moją też? – zapytałem z niedowierzaniem.
- No przecież mówię, że nic nie widzę! – zastękała.
- Nie powinno mnie to dziwić – stwierdziłem, kiedy mój entuzjazm stygł.
- Co chciałeś przez to powiedzieć, Edwardzie? – zapytała Esme, jakby nie usłyszała mojej wymiany zdań z Alice.
- To, że Rapsod coś przed nami ukrywa – odpowiedział chłodno. Zmarszczyłem brwi. Ja coś ukrywałem? Teraz naprawdę się zezłościłem, bo oskarżanie mnie o kłamstwo było wielką zniewagą.
- Ukrywam?! – zapytałem poirytowany.
- Dlaczego Alice nie widzi cię w swoich wizjach? – odpowiedział pytaniem z groźną miną, a cała rodzina popatrzyła na mnie gniewnie.
- Przecież mówiłem wam, że dary innych na mnie nie działają! Myślałem, że się domyślicie – rzuciłem zniecierpliwiony. Przeniosłem wzrok z powrotem na Alice i natychmiast połączyłem niektóre fakty.
- To ty! – krzyknęliśmy w tym samym momencie, podnosząc się ze swoich miejsc. Alice patrzyła na mnie z miną wyrażającą niedowierzanie, a potem ponownie jej wzrok stał się nieobecny. Poczułem na sobie wietrzyk, który wypłynął od niej z wielką siłą.
- Przestań! – powiedziałem z uśmiechem. – To ty przez cały czas, odkąd dowiedziałem się jakie zostało mi przydzielone zadanie, próbujesz zobaczyć mnie w swoich wizjach! – wypowiedziałem na głos swoją hipotezę. Pamiętam doskonale te momenty u Volturi i na lotnisku, kiedy wampirzyca starała się użyć wobec mnie swojego daru.
- To dlatego widziałam salę Volturi i odprawę paszportową! Chociaż ciebie tam nie było, wizje dotyczyły dokładnie twojej osoby! – wytłumaczyła. – To takie irytujące!
- Przynajmniej w pewnym aspekcie wiesz, jakie to wkurzające – szepnąłem, próbując pocieszyć sam siebie.
-Ale, jak to możliwe? – odezwał się Carlisle.
- Mam tak odkąd stałem się wampirem. Już od najmłodszych lat ta umiejętność była u mnie bardzo dobrze rozwinięta – odpowiedziałem, jakby to przesądzało o całej sprawie.
- Czyli Aro, Jane …? - Zacząłem kiwać głową, a lekki uśmiech mimowolnie wpełzł mi na usta. – O to ci chodziło, kiedy mówiłeś, że „nikomu tak nie ufa, jak tobie, a to bardzo wiele, zważywszy na fakt, że jego dar na ciebie nie działa”?
- Dokładnie – potwierdziłem dumnie.
- Niesamowite! – powiedzieli jednocześnie Esme, Carlisle i Alice.
- W takim razie wiedzieliście, że yy… coś wam grozi? – zapytałem, nie wiedząc, jak dobrze sformułować pytanie.
- Alice widziała Volturi, ale nie ciebie, więc nie patrzyła już w twoją przyszłość tylko w ich, a tam nic się nie działo – wyjaśnił Edward.
- A potem, tam na lotnisku, widziałam tych wszystkich ludzi, tylko nie ciebie. A zapewne ten obraz ukazał się w mojej głowie, bo o nas pomyślałeś, coś planowałeś w związku z nami? – zapytała ciemnowłosa wampirzyca, a ja tylko pokiwałem głową na zgodę.
- Chciałbym dowiedzieć się jeszcze jednego – powiedziałem, zerkając teraz na Carlisle’a. – Bardzo zadziwiła mnie wasza reakcja, kiedy pojawiłem się przed waszym progiem… - nie dokończyłem, by sam mi wyjaśnił, ale do głosu doszła Esme.
- Ponieważ spodziewaliśmy się Edwarda, nikt nie przypuszczał, że może to być ktoś inny, niż właśnie on. Tylko, że kiedy zapukałeś do drzwi już wiedzieliśmy, że to nie Edward, bo żadne z nas nigdy tego nie robi. Alice zobaczyła w swojej wizji, jak Carlisle otwiera drzwi, a za nimi nikogo nie ma.
- I to ty coś rozbiłaś? – zapytałem małą Alice, która uśmiechnęła się nieśmiało.
- Zaskoczyło mnie to – odpowiedziała przepraszająco.
- A dlaczego Carlisle zareagowałeś tak dziwnie, kiedy się przedstawiłem? – Wampir wyraźnie się zmieszał. Przez chwilę zastanawiał się, co odpowiedzieć i kiedy przemówił, nawet na mnie nie spojrzał.
- Wydawało mi się, że gdzieś już słyszałem to nazwisko – odpowiedział, jakby to pytanie wcale nie zrobiło na nim wrażenia.
Nastała niezręczna cisza, w której siedem par oczu wpatrywało się w moją osobę z niedowierzaniem, złością, nieufnością, uznaniem…
- Wydaje mi się, że zaplanowaliśmy małe polowanie – oznajmił nagle Emmett, a jego donośny głos potoczył się po całym salonie i powrócił z cichym echem. Nikt nie zareagował, zajęty własnymi myślami.
- Jestem głodny! – stęknął, łapiąc w swoje objęcia Rosalie. Dopiero po tym stwierdzeniu przyjrzałem się nieco uważniej Cullenom. Wszyscy mieli oczy czarne jak węgielki i do tego jarzyły się dziko w promieniach powoli zachodzącego słońca. Jednocześnie przypomniałem sobie, że ja także powinienem zapolować.
- Jeśli nie macie nic przeciwko, udam się z wami – powiedziałem, będąc pewny, że tak właśnie będzie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Carlisle powoli pokiwał przecząco głową, a stojący za mną Edward prychnął po raz drugi.
- Przykro mi Aleksandrze, ale to chyba nie jest najlepszy pomysł – odpowiedziała Esme z zatroskaną miną.
- Dlaczego? – zapytałem zaciekawiony.
- Widzisz, jesteśmy dość nietypową grupą – zaczął powoli Carlisle, ważąc każde słowo. Natychmiast przypomniał mi się Kajusz, który wygłosił podobne myśli na ich temat. Oczekiwałem w ciszy, aż dokładnie wyjaśni mi tę „nietypowość”.
- Nie żywimy się ludzką krwią – wyrzucił z siebie na wydechu i zerknął na mnie niepewnie, jakbym miał zaraz zaatakować całą rodzinę. Kolejna tego dnia dawka szoku uderzyła w moje ciało i myśli tak, że przez chwilę nie wiedziałem, co się dookoła mnie dzieje. Słowa Cullena dźwięczały mi w uszach, jakby non stop je powtarzał. Powoli przenosiłem wzrok z jednego wampira na drugiego, aż natchnąłem się na spojrzenie Edwarda. Od razu utkwił wzrok gdzieś w dole mojej twarzy i bardzo mnie to cieszyło, choć w tym momencie przydałaby mi się terapia pobudzająca. Zanim straciłem z nim kontakt, zauważyłem, że jego oczy są nadal jasnobrązowe.
- Czy to dlatego macie taki nienaturalny kolor oczu? – Zapytałem, by przerwać tę cholerną ciszę.
- Tak – szepnęła z ulgą Esme. Zapewne spodziewała się z mojej strony jakiegoś wybuchu złości, podejrzenia, czy co tam jeszcze.
- A więc dobrze… Nie pójdę z wami… na cokolwiek byście nie polowali – powiedziałem bezbarwnym tonem. Emmett już podchodził do drzwi, a Rosalie z Alice wstawały.
- Zostanę z tobą – oznajmił wampir stojący tuż za mną. Obejrzałem się w jego kierunku, choć dobrze wiedziałem, że to Edward. Chciałem zobaczyć jego wyraz twarzy. Minę miał zaciętą i pewną, więc nie było sensu negować jego woli. Przynajmniej pozyskałem towarzysza, który wyjaśniłby mi, o co tu chodzi.
Bez słowa wszyscy ruszyli w stronę drzwi wychodząc na tyły domu, skąd można było obserwować, jak zanurzają się w zieleni lasu, a wcześniej przeskakują rzeczkę. Najwyraźniej uznali, że Edward w zupełności wystarcza do upilnowania gościa. Szczerze mówiąc, wybrali najodpowiedniejszego kandydata, bo Edwarda obawiałem się najbardziej, może tylko odrobinę mniej Jaspera.
Trwaliśmy przez chwilę w ciszy, aż w końcu Edward podszedł do wielkiego, koncertowego fortepianu i zasiadł na drewnianym stołku, obitym białą skórą. Obserwowałem jak delikatnie przejeżdża opuszkami palców po równie białej strukturze nakrywy górnej i po chwili usłyszałem pierwsze, pojedyncze nuty, które wydobywały się z dna rezonansowego. Usiadłem powoli na kanapie i nie odrywając wzroku od poczynań Edwarda, postanowiłem w końcu się odezwać, ale Edward mnie ubiegł.
- Staramy się, jak możemy - wyjaśnił powoli - i zazwyczaj nam wychodzi. Taka dieta do końca nie zaspokaja, ale mamy dość sił, by nie ulegać pokusom. Przeważnie - sprostował. – Czasem jest naprawdę ciężko.
- Powiedz mi, dlaczego…? - poprosiłem i dziękowałem za to, że Edward domyślił się o co mi chodzi, bo wątpiłem, bym mógł coś jeszcze z siebie wykrztusić.
- Nie chcę być potworem - powiedział cicho. Zmarszczyłem brwi. Zauważył to.
- Nie pojmuję, po co tak bardzo walczysz ze sobą. Co cię do tego skłoniło? - Zawahał się, zanim odpowiedział.
- Nie jesteś pierwszą osobą, która za¬dała mi to pytanie. Wszyscy zastanawiają się po co się ograniczamy. Ale zrozum, to, że jesteśmy, kim jesteśmy, nie znaczy, że nie wolno nam próbować być lepszymi, że nie wolno nam próbować zmierzyć się z przeznaczeniem, które zostało nam narzucone. Pragniemy pozostać jak najbardziej ludzcy. – Była to najdłuższa przemowa, jaką usłyszałem w tym domu i była ona tak niesamowita, że przestałem oddychać. Nie mieściło mi się w głowie, po co się ograniczać i walczyć z tym „przeznaczeniem”, jak to nazwał Edward. Osobiście, ponad wszystko wychwalałem życie wampira i nigdy nie pozwoliłbym na zamianę z powrotem w człowieka, gdyby tylko była taka możliwość. No i ludzka krew. Czy było coś bardziej nieprawdopodobnie przyciągającego, coś, czego bardziej bym pragnął i kochał, niż ludzka krew? Spojrzałem na ogarniętego w melancholii Edwarda, na jego złotobrązowe tęczówki…
Oni są naprawdę psychiczni!, stwierdziłem, kiedy próbowałem sobie wyobrazić życie w takich męczarniach, na jakie skazywali się Cullenowie.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Masquerade
Gość






PostWysłany: Wto 18:06, 26 Maj 2009 Powrót do góry

Hm... Ciekawy był ten odcinek, jednak wyłapałam sporo błędów. Jak choćby to, że 'każdy wampir ma dar'. Jeśli chodzi o wampiry Szmeyer, to akurat, podobno, zdarza się to u wampirów dość rzadko. Jeszcze kilka rzeczy mi zgrzytnęło, ale dziś akurat wolę czytać, niż wypisywać błędy, ale przy kolejnym odcinku postaram się być bardziej konsekwentna.
Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejny odcinek. Ciekawa jestem czym tym razem zaskoczysz.
Pozdrawiam,
M.
glowka
Nowonarodzony



Dołączył: 10 Kwi 2009
Posty: 21
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Środa

PostWysłany: Wto 18:21, 26 Maj 2009 Powrót do góry

Twoje FF zaciekawiło mnie dlatego, że dzięki niemu mogę sie wczuć(przynajmniej mniej-wiecej) w sytuacje Volturi. W ksiązce są oni tylko jakąś tam negatywną postacią, autorka nie pokazuje ich zalet (o ile są xD). Dzięki Tobie zaczęłam ich bardziej rozumieć.
FF napisany pięknie, nawet jeżeli są błedy, to ich nie widać, bo tak Cię wciąga fabuła. Spodobał mi się dar głównego bohatera. Reakcje Cullenów na tę nowość opisałaś bardzo realistycznie, łatwo to sobie wyobrazić.
Oby tak dalej! :)
Mam nadzieję, że nie będziesz nam kazała czekać dług na kontynuację :)
Główka


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Scontenta
Nowonarodzony



Dołączył: 22 Lut 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z-ja

PostWysłany: Pią 15:39, 29 Maj 2009 Powrót do góry

I kolejny... Ach! Właśnie! Ostrzegam, że w rozdziale szóstym znajdują się sceny przemocy!
Nie wiem czy ktoś się zorientuje, ale popełniłam jeszcze jedną gafę. Zorientowałam się za późno i teraz nie mogę tego zmienić, bo jest to główna przyczyna tak szybkiego odejścia Aleksa od Cullenów.
Betowała lilczur


Rozdział 6 – Życiowa ideologia

- I wy wszyscy…? – znów urwałem, bo słowa jakoś nie chciały przejść mi przez gardło.
- Tak – odpowiedział beztrosko Edward, nadal wygrywając pojedyncze nuty, które, o dziwo, uspakajały mnie. Nigdy nie miałem do czynienia z fortepianem, ba! Ja nawet nie widziałem jak ktoś gra, a co dopiero sam miałbym się obchodzić z muzyką. Poczułem się jak ostatni dzikus. Myślałem, że tylko Volturi byli wszechstronnie wykształceni, a tu proszę! Można było żyć inaczej, spokojniej. Ja przez całe swoje trzydzieści pięć lat tułałem się po wschodniej Europie, zabijając wilkołaki. Nie miałem czasu na „pierdoły” jak to wtedy nazywałem. Teraz, kiedy widziałem przed sobą Edwarda grającego na tym pięknym instrumencie, zapragnąłem właśnie taki być. Wykształcony, dystyngowany, a nie tylko sprawiać pozory kogoś takiego.
- Skąd to się u was wzięło? – chciałem podtrzymać rozmowę, by moje rozczulone myśli, które skupiły się na muzyce, zająć istotniejszą sprawą.
- Żeby to zrozumieć, musiałbyś poznać historię Carlisle’a. To on zapoczątkował tę ideologię, w którą wprowadził całą naszą rodzinę.
Zamilkł. Myślałem, że przejdzie do opowieści o swoim przyszywanym ojcu, ale Edward ponownie skupił się na grze.
- Chętnie poznam jego historię – zachęcałem, ale wampir nie był skory do rozmów. Popatrzył na mnie krzywo i rozpoczął właściwą grę. Jego obie ręce to unosiły się, to opadały na jasne klawisze wykonane z kości słoniowej. Delikatna melodia potoczyła się po pomieszczeniu. Przez chwilę pomyślałem, że Edward znów wysyła na mnie swoje moce, ale pomyliłem się. To ja zadrżałem słysząc tę przepiękną melodię. Przypatrywałem się mu z zapartym tchem i całkowicie skupiłem na muzyce. Jedyne, co mogłem o niej powiedzieć to fakt, iż chwytała za serce. Nie potrafiłem jej porównać do niczego konkretnego. No, może do gwieździstego nieba.
- Naprawdę, chcę poznać historię Carlisle’a – oznajmiłem, gdy ostatnia nuta wygrywana przez Edwarda zgubiła się w ciszy.
- Nie wiem, czy on by sobie tego życzył - odpowiedział. Przeniósł wzrok na widok lasu za oknem i westchnął.
- I ty tak od razu przystałeś na jego chore ideologie? – zapytałem pewnie, a Edward posłał mi wrogie spojrzenie. Momentalnie napiąłem mięśnie, bo fala nieopisanego huraganu zderzyła się z moim ciałem. Kiedy uznał, że wystarczająco mnie ukarał, odwrócił głowę. Zdziwiła mnie jego szczerość.
- Cóż, jak każdy młody człowiek nieco się buntowałem. Byłem zły, że ktoś mnie ogranicza.
Więc jednak byłeś odrobinę niegrzeczny!, pomyślałem i nagle uświadomiłem sobie, że jestem bardzo wdzięczny losowi za to, że Edward nie słyszy moich myśli. Na pewno poszczułby mnie kolejną dawką nawałnicy, gdyby usłyszał o czym rozmyślałem.
- Z początkiem nowego życia - podjął opowieść Edward - zyskałem dar czytania w myślach. Znalem i rozumiałem szlachetne pobudki Carlisle’a. Również znałem myśli moich ofiar. Wybierałem sobie zawsze zwyrodnialców, ale i to nie zagłuszyło mojego sumienia. Wystarczyło kilka lat bym powrócił do Carlisle’a i Esme.
Nastała cisza. Długo wpatrywałem się w Edwarda i próbowałem wczuć w jego sposób myślenia. Cóż było złego w zabijaniu ludzi? Jakoś trzeba było przeżyć na tym świecie. Każdy wampir był na samym początku drzewa pokarmowego. To jak jastrząb i ryba. Wampir, a pod nim człowiek. Skoro taka była kolej rzeczy, po cóż miałbym się temu sprzeciwiać? Było mi dobrze z moim pragnieniem ludzkiej krwi. Kto by się przejmował jakimś słabym człowieczkiem? Nie wiedzieć czemu zdenerwowałem się. Byłem zły na wszystkich Cullenów. Zły o to, że mieli takie szlachetne zapędy, że tym sposobem oczerniali naszą rasę. Kto to widział dobrego wampira? Wampira wegetarianina? Pfu! To bluźnierstwo!
Teraz już doskonale wiedziałem, dlaczego Volturi pragnęli monitorować wszystkie posunięcia Cullenów i jak najbardziej się z tym zgadzałem. Postanowiłem jak najszybciej opuścić ich posiadłość. Wystarczająco dużo nasłuchałem się od Edwarda i wolałem nie zakłócać więcej ani ich, ani mojego spokoju. Te rozważania tylko pogłębiły mój głód.
- Wychodzę! – rzuciłem cicho i powstałem w wampirzym tempie. Edward zmarszczył brwi i przekrzywił głowę, jakby miał ochotę zapytać, gdzie to się wybieram. Na jego twarzy malowała się frustracja.
- Wrócę rano i najprawdopodobniej już przed południem wyjadę – odpowiedziałem. Tylko kiwnął na zgodę głową. Lekko poirytowany jego biernym zachowaniem, rzuciłem się do drzwi. Kiedy się za mną zatrzasnęły, usłyszałem dźwięczny głos Edwarda:
- Chyba go to przerosło...
Nawet nie zastanawiałem się do kogo mógł kierować te słowa. Byłem wściekły i nic do mnie nie docierało. Rzuciłem się w zieloną ścianę lasu i pognałem najszybciej jak potrafiłem w stronę Seattle.
Skupiłem się wyłącznie na omijaniu pni drzew, które wirowały wraz ze mną po leśnej ściółce. Przyjemny wiatr mierzwił mi włosy, a w połowie drogi zaczęło padać. Luty we Włoszech wyglądał jak wczesna wiosna na Wschodzie, a tu, zamiast opadów śniegu, na głowę kapały mi olbrzymie krople wody. Bardzo spodobał mi się dźwięk odbijanych o liście kropli deszczu. Przypominały mi muzykę Edwarda, a przecież ta uspokajała mnie przyjemnie. Gniew jaki we mnie wrzał lekko ustąpił, choć nadal czułem złość do rodziny Cullenów.
Zatrzymałem się, jak poprzedniej nocy, na skarpie, z której rozciągał się niesamowity widok na miasto. Postanowiłem tam przeczekać do północy. Przemyślałem sobie dokładnie każdy dar siódemki wampirów i stwierdziłem, że przez tę przeklętą Alice będę musiał pojawić się w mieście choćby po to, by uśpić ich czujność. Może wampirzyca nie widziała mojej osoby, ale zaglądając w moją przyszłość widziała miejsca i wydarzenia, z którymi byłem związany, a miałem przecież w Seattle do załatwienia ważne interesy.
Godziny przemijały zadowalająco szybko, jakby były przychylne mojemu planowi. Chciałem pożywić się w Seattle, pożegnać z Cullenami i jak najszybciej powrócić do Volterry. Zdałbym raport i udał się na wschód, robić to, co do mnie należało - tropić wilkołaki.
Zeskoczyłem z urwiska i ostrożnie przebiegłem przez pola uprawne, aż do mostu, który łączył miasto z resztą świata. O dziwo, na drogach nie było wielkiego ruchu, więc zaryzykowałem i przebiegłem po stalowej konstrukcji, oświetlonej milionami maleńkich świecidełek, które odbijały się od tafli wody zatoczki, podwajając efekt.
Polowanie. Uwielbiałem oddawać się własnym instynktom. Budziły we mnie żądze, tak upajające i podniecające, że nie zwracałem uwagi na nic więcej niż otaczające mnie zapachy. Nie byłem jednak głupcem. Omijałem centrum Seattle, szukając swojej ofiary na obrzeżach miasta. Było tam wiele możliwości manewru, jako że ulice nie były zatłoczone, a i policja czy straż miejska nie zapuszczała się w tamte rejony. Morderstwa, kradzieże i zniknięcia były tam zapewne na porządku dziennym.
Idąc przez ciemną uliczkę, moją uwagę przykuł niewielki pub, z którego dochodziły dźwięki tłuczonego szkła, rockowej muzyki i dziesiątek ludzkich głosów. Jednak zapach nie był przyciągający. Nie lubiłem krwi wymieszanej z ludzkimi używkami. Nie wiem, czy byłem wampirem z zasadami czy można by to było raczej nazwać dumnymi urojeniami, ale nie brałem do ust byle czego. Obrzydzały mnie ciała starców i maleńkich dzieci. Nie lubiłem pijaków i zaniedbanych bandziorów. Moja idealna krew była noszona przez młodych mężczyzn i kobiety pięknej urody, od których biła powaga i szlachetność. Kiedyś mój towarzysz Dong powiedział mi, że to nie ma znaczenia, że każda krew czy to starca, czy młodej osoby, smakuje tak samo. Ja jednak widziałem i wyczuwałem różnicę. Wszystkie te cechy można byłoby przyrównać do nakrycia stołu. Ludzie lubią ładną, czystą zastawę i biały obrus. Takie szczegóły zwiększają apetyt. Ja również czułem, że wszystkie te szczegóły zostają zachowane, kiedy stoi przede mną ofiara młoda, zadbana i piękna. Aż jad sam napływa do ust, nie trzeba jej było poczuć, wystarczył tylko widok.
Niestety, dzisiejszej nocy musiałem się bez tego obejść. Skręciłem w kolejną przecznicę, ignorując zatłoczony ludźmi pub i zagłębiłem się w ciemność. Znalazłem się w slumsach. Stare kamienice z powybijanymi szybami zatkanymi gazetami, śmieci na ulicach, niedziałające latarnie i ta grobowa cisza, przypominała mi Budapeszt, w którym gościłem zanim Volturi zesłali mnie do Forks. Wytężyłem słuch, bo pomyślałem, że zakradnę się do któregoś z mieszkań i tam poszukam ofiary, ale nagle, z jednej z wielu klatek schodowych, przez drzwi wybiegła niewielka postać. Bez problemu zgadłem, że to kobieta przed trzydziestką. Przyodziana w szary płaszcz z kapturem, biegła ile sił w nogach ze szlochem. Zaraz za nią ruszył potężny, łysy facet. Rzucał w jej stronę obelgami, których nawet ja nie znałem.
Wyczułem okazję. Postanowiłem wstrzymać oddech i ruszyć za nimi, by w odpowiedniej chwili rzucić się na ofiarę. Nie chciałem robić tego na środku ulicy, bo nie byłem pewny czy ktoś nas nie obserwuje.
Szedłem szybkim, ludzkim krokiem i straciłem ich z oczu za kolejnym zakrętem, ale doskonale wiedziałem, gdzie znajduje się ta dwójka. Słuch miałem sto razy lepszy od ludzkich istot.
Wszedłszy w ślepy zaułek, gdzie przy lewej ścianie budynku o pomarańczowoczerwonych cegłówkach stały dwa blaszane pojemniki na odpady, wskoczyłem bezszelestnie na jeden z nich i niecierpliwie oczekiwałem dalszego rozwoju wydarzeń. Mężczyzna stojący do mnie tyłem kilka metrów dalej dyszał ciężko, a pięści miał mocno zaciśnięte, jakby szykował się do wymierzenia dziewczynie ciosu. Ta jednak ufnie stała naprzeciw niego i czekała, aż towarzysz coś powie.
- Mówiłem ci, że tak właśnie będzie! – szepnął, a jego basowy głos potoczył się cicho w moją stronę. Dłużej nie mogłem wytrzymać. Zeskoczyłem ze śmietnika i sekundę później znalazłem się przy mężczyźnie. Nawet nie zauważył, że ktoś koło niego stoi. Jednym ruchem ręki, trochę za mocno, pchnąłem go na ścianę. Odbił się od niej z jękiem, a potem runął na ziemię nieprzytomny. Dziewczyna stała jak wryta, z szeroko otwartymi oczami. Szok blokował jej wszystkie instynkty obronne. Wpatrywała się to we mnie, to w leżącego mężczyznę, aż zaczęła się cała trząść. Chwilę potem znalazłem się tuż przy niej i brutalnie oplotłem jedną ręką jej talię, a drugą zatkałem usta, bo z jej gardła zaczęły wydostawać się pierwsze krzyki.
Wciągnąłem zachłannie powietrze, ocierając zimnym nosem o jej gorącą szyję. Pragnienie wybuchło w moim gardle niczym ogień. Wargi piekły z wysuszenia. Nawet świeży przypływ jadu nie rozwiał tego uczucia. Mój żołądek skręcał się z głodu. Było to echem mojego pragnienia. Mięśnie przygotowały się do ataku.
- Nie, proszę… – usłyszałem zlękniony szept, przytłumiony moją dłonią. Nie wiedzieć dlaczego wycofałem głowę od jej szyi i popatrzyłem prosto w jej niebieskie oczy. Nie była piękna, wręcz przeciętna. Chociaż stała spokojnie, jej oczy wyrażały całe przerażenie i panikę, jakie się w niej tliły. Kosmyk jej prostych, kasztanowych włosów przecinał twarz na ukos, co dodawało widokowi jeszcze więcej dramaturgii. Intuicja podpowiedziała mi, że dziewczyna nie będzie więcej krzyczeć, dlatego oderwałem swoją dłoń z jej ust i chwyciłem niesforny kosmyk, ustawiając go wedle swojego gustu, za ucho dziewczyny. Jej ciało zaczęło się trząść, oddech jeszcze bardziej przyśpieszył, aż musiała zaciągać powietrze przez usta i przy każdym wydechu moją twarz owiewał jej słodkawy zapach.
I wtedy, nadal patrząc w jej zapłakane oczy, w mojej głowie przepłynął spokojny baryton Edwarda:
Ale zrozum, to, że jesteśmy, kim jesteśmy, nie znaczy, że nie wolno nam próbować być lepszymi, że nie wolno nam próbować zmierzyć się z przeznaczeniem, które zostało nam narzucone…
O nie
, pomyślałem. To jedna wielka bzdura! Chore urojenia!
Moje mięśnie napięły się momentalnie i dałem upust emocjom, skręcając kark przerażonej dziewczynie. Nie trwało to nawet sekundę, więc na pewno nic nie poczuła. Zatopiłem zęby w jej szyi, gdzie przepływ krwi był największy, przedarłem się przez odrzucającą skórę i tłuszcz, by sekundę potem wyssać z niej kuszący swoją ciepłotą i zapachem płyn.
*
Zasępiony, ale miło rozluźniony świerzym przepływem krwi w moim organizmie, przedzierałem się przez leśne ostępy, by jak najszybciej znaleźć się w domu Cullenów.
Mając już minimalne rozeznanie w tutejszych lasach i wiedząc, że trasą, którą do tej pory się poruszałem, wydłużałem sobie bieg o dobre pięć mil, skręciłem w gęstwinę paproci.
Po kilku sekundach wyłapałem jakieś dziwne odgłosy, zbliżające się w moją stronę. Postanowiłem nie reagować, ale przyśpieszyłem nieznacznie. Milę później, nadal słysząc jakby sapanie i delikatne tupanie dwóch par łap, poczułem obrzydliwy odór pozostawionego tropu. Aż się skrzywiłem, ale postanowiłem nie zatrzymywać się nawet na chwilę. Najprawdopodobniej było to jakieś potężne zwierze, ale wolałem zachować ostrożność. Odwróciłem głowę w tym samym momencie, gdy potężny, czarny wilk rzucił się na mnie z zaskoczenia i powalił na ziemię, próbując odgryźć rękę. Obaj poturlaliśmy się w cierniste krzaki i osunęliśmy po niewielkim urwisku, wprost w bagniste jeziorko. Wyskoczyłem z niego jako pierwszy i zacząłem przypatrywać się zwierzęciu, które wychodziło pospiesznie na drugi brzeg. Było potężne, większe od konia albo innego równie okazałego ssaka parzystokopytnego. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, z gardeł wyrwały się złowieszcze powarkiwania. Wilk otrzepał się z wody i rzucił na mnie z szczeknięciem. Jego ostre zębiska napawały mnie lękiem. To na pewno nie było leśne zwierzę. Wyczuwałem każdy cios zadany mi przez wielkie łapy, zakończone ostrymi pazurami, a przecież jedyną rzeczą, która mogła zranić lub zabić wampira, był drugi wampir bądź wilkołak. Ten tutaj na pewno nie był wampirem, ale na wilkołaka też nie wyglądał.
No i co z pełnią? Zostało do niej jeszcze jakieś dwa tygodnie!
Rozszarpał mi skórzany płaszcz i w momencie, w którym jego pazury wbiły się w skórę na obojczykach, poczułem przeszywający ból i usłyszałem zgrzyty, jakby ktoś próbował przekroić kamień tępym nożem. Odskoczyłem od wilka i posyłając mu ostatnie, zdezorientowane spojrzenie, rzuciłem się do ucieczki. Nie miałem pojęcia jak z nim walczyć. Skoro mógł tak łatwo zatopić pazury w moim ciele, co by było, gdyby jego zębiska znalazły się za blisko?
Co to za stwór?, myślałem gorączkowo, biegnąc ile sił w nogach, pomimo, że nie słyszałem już odgłosów szczekania i łap w zetknięciu z mokrym od deszczu podłożem. Nie zatrzymałem się ani na polance, ani przed drzwiami domu Cullenów. Bez pukania wszedłem do hallu i zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Byłem wściekły. Nie próbowałem nawet udawać powagi. Teraz nawet krew ani muzyka nie uspokoiłyby mojego palącego gniewu. Byłem zły na Cullenów, że nie powiedzieli mi o swoich chorych ideologiach wcześniej i o dziwnych stworach, które są silne prawie na równi z wampirami. Byłem wściekły na siebie, że nie zareagowałem wcześniej na te dziwne dźwięki w lesie. Może uniknąłbym tak palącej porażki.
To zwierze kompletnie mnie zaskoczyło! Nikt by się nie spodziewał czegoś takiego! Próbowałem siebie usprawiedliwić.
- O mój Boże! – wrzasnęła Esme, która zmaterializowała się przede mną. Byłem zbyt poruszony by zauważyć, ile w jej oczach czaiło się przerażenia i współczucia. Jakby jej krzyk był dzwonkiem alarmowym, cała rodzina stanęła w hallu, przypatrując mi się ze zdziwieniem.
- Aleksandrze, co się stało? – zapytał poruszony Carlisle.
- Co się stało?! – wykrzyknąłem ze złością i odrazą. – Czy ktoś powie mi w końcu, co tu się dzieje, do cholery?!
Wszyscy popatrzyli po sobie z oniemiałymi wyrazami twarzy. Ich widok napawał mnie obrzydzeniem, dlatego spuściłem głowę, ale było to złe posunięcie, bo sznyty, które otrzymałem od potężnego wilka, piekły niemiłosiernie. Zasyczałem z bólu. Esme już zrobiła niepewny krok w moją stronę, ale zatrzymałem ją gestem ręki.
- Nic mi nie jest! – powiedziałem cierpko. – Miałem gorsze rany – szepnąłem i zdjąłem z siebie strzępy płaszcza. Ich oczom ukazały się moje blizny na żebrach po licznych starciach z wilkołakami. Dopiero teraz zrozumiałem, jak musiałem dla nich wyglądać. Mokry, cuchnący, ubłocony, z ranami po walce i mocno rubinowymi oczami, stałem wściekły w sieni ich domu i krzyczałem rozdrażniony, jakby to oni byli wszystkiemu winni. W sumie, po części byli.
- Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że w tych lasach grasuje coś na wzór wilkołaka? – zapytałem już trochę spokojniej, ale mój głos nadal był nieprzyjemny. Carlisle i Edward popatrzyli sobie w oczy. Esme podeszła do mnie bez ostrzeżenia i złapała za ramię. Zaczęła gładzić z wolna moje stare i nowe rany, a jej mina wyrażała wielką boleść.
- Wilkołaka? – zapytał Carlisle z niedowierzaniem.
- Tak, wilkołaka. Zaatakował mnie kilka mil stąd – odpowiedziałem, nie zwracając uwagi na wampirzycę, na jej czuły dotyk.
- Nic nam nie wiadomo o żadnych wilkołakach w tych stronach – westchnął Jasper. Zmrużyłem brwi w przypływie złości. No tak, jak utrzymaliby się przy życiu, skoro nawet człowieka nie potrafią upolować?!
- Przyszedłem tylko zabrać swoje rzeczy. Wyjeżdżam – rzuciłem oschle, oddalając się od Esme. Wszyscy pokiwali głową na zgodę, ale wampirzyca stojąca najbliżej nie dała za wygraną.
- Musisz się najpierw ogarnąć. Chodź, przyniosę ci świeże ubrania – poprosiła Esme, niemal błagalnym tonem.
- Nie, dziękuję. Mam wszystko w samochodzie – odpowiedziałem nie patrząc jej w oczy, bo wiedziałem, że gdybym to zrobił, trudniej byłoby mi odmówić. – Dziękuję za gościnę i przepraszam za wszystkie niedogodności – powiedziałem na odchodne, siląc się na grzeczny ton.
- Może jednak…? – ciągnęła Esme, ale ja nie miałem zamiaru zostawać tu ani minuty dłużej.
- Naprawdę, muszę już iść.
- Jeśli kiedykolwiek będziesz miał ochotę, albo sposobność, to zapraszamy. Nie możemy zapewnić, że ciągle tu będziemy, ale mimo wszystko… - urwał Carlisle z serdecznym uśmiechem na twarzy. Byłem bliski rzucenia się na niego, ale szybko pohamowałem te myśli wiedząc, że Alice cały czas czuwa. Carlisle wydał mi się w tym momencie tak fałszywy, że aż mnie zaskoczył. To jednak nie zmniejszyło mojej złości.
- Dziękuję za zaproszenie, chociaż mam nadzieję, że więcej nie będę musiał opuszczać Włoch. – Dałem do zrozumienia, że nie mam zamiaru pojawiać się w ich domu już nigdy więcej i otworzywszy drzwi, ruszyłem w stronę swojej hondy.
- Esme, nie patrz tak na mnie. Zrobiliśmy, ile mogliśmy. Sam o siebie zadba – usłyszałem szept Edwarda. Wykrzywiłem usta w grymasie, ale postanowiłem nie reagować.
Teraz już bardziej przezorny, popatrzyłem w stronę ciemnego lasu i przez chwilę nasłuchiwałem odgłosów natury. Miałem nadzieję nie spotkać już więcej olbrzymiego basiora, ale plan walki miałem już co do tego obmyślony. Tak na wszelki wypadek…


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Scontenta dnia Pią 16:22, 29 Maj 2009, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
glowka
Nowonarodzony



Dołączył: 10 Kwi 2009
Posty: 21
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Środa

PostWysłany: Pią 17:54, 29 Maj 2009 Powrót do góry

Bardzo Ciekawy rozdział!
Nie myślałam , że w ten sposób rozwinie się sytuacja. Dziwi mnie, że zakończyłaś rozdział tak, jakby po tym nie miało niczego nie być... Czyżby to był koniec??? Jestem przerażona! Mam nadzieję, że nam coś jeszcze napiszesz?? Jak nie w tym FF-ie to w innym??
Bardzo zaciekawiła mnie reakcja Aleksandra na wszystkie nowości. Myślałam, że przyjmie to lżej, może polubi Cullenów, a tu masz! Mimo to uważam, że wybrnęłaś świetnie. Wciągnęło mnie :)
Życzę Weny
Główka


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin