FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Pod powiekami [NZ] Nowy rodział 7! [15.11.10] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Nadia vel Ariana
Człowiek



Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 53
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Stolica...

PostWysłany: Nie 22:00, 11 Lip 2010 Powrót do góry

Oznaczenia:
[NZ] – na razie Wink
[OOC] – w pewnym stopniu…
[AU] – akcja dzieje się głównie w Los Angeles. Tak myślę.
[AU/AH]
Co do ograniczeń wiekowych nie jestem pewna, ale przed wstawianiem takiego rozdziału napiszę stosowne oznaczenia.


„Pod powiekami to dopiero mój drugi fanfick (pierwszy ma jednak cały czas zaledwie cztery rozdziały), pierwszy w narracji trzecioosobowej. Został spisany i wymyślony dopiero niedawno, dlatego nie jestem jeszcze do końca pewna czy pomysł jest dobry i czy wszystko wypali – na próbę wstawiam dość obszerny (prawie pięć stron) rozdział. Zobaczę czy się nadaję i ewentualnie będę kontynuować, albo zabiorę go z forum i jeszcze dopracuję. Właśnie w związku z tym, że ff nie ma jeszcze określonej przyszłości (podobnie jak stałej bety) liczę na trochę konkretniejsze opinie, które powiedziałyby mi co powinnam zrobić – stwierdziłam, że to czytelnicy będą bardziej obiektywni niż ja, ale teraz trochę się denerwuję Embarassed
„Pod powiekami” nie jest chyba w żadnym określonym rodzaju opowiadania – romansem, angstrem, dramatem psychologicznym, komedią… Chciałabym, żeby było wszystkiego po trochu, ale to nie zawsze się udaje. Tak czy inaczej, pierwszy rozdział nie jest zbyt… wesoły. Może z czasem to się zmieni, ale to okaże się dopiero wtedy, gdy przeczytam jakąś konkretną opinię Wink

Pod powiekami

muzyka do rozdziału - Goodbye Cruel Word, Pink Floyd
- [link widoczny dla zalogowanych]

Rozdział pierwszy

Pierwszą rzeczą, która zaniepokoiła Jessicę był zapach. Nie należała do tych studentek, które używają kuchenki – biorąc pod uwagę dbałość o szczegóły i prawdopodobieństwo potencjalnej diety panny Stanley, Jess nie była właściwie do końca pewna jak się obsługuje czajnik – herbata nie wchodziła w skład napojów, które codziennie spożywała, chociaż Stanley, szczerze mówiąc, nie miała najwyraźniej pojęcia, ile herbata może mieć procentów.
Tak czy inaczej, zapach dobiegający z mieszkania Jessici był, jej zdaniem, okropnie nieznośny. Przez chwilę nasunęło jej się na myśl, że może tak idiotka, która jest jedną z jej współlokatorek, Isabella, używa takiego gówna jako perfum – przekręcając kluczyki w zamku do domu zachichotała piskliwie i niedyskretnie, aby po chwili westchnąć z irytacją. Przekręcanie kluczyka w drzwiach było dla dziewczyn takich jak ona operacją niezwykle złożoną i strasznie męczącą – zwłaszcza że miała starannie pomalowane, długie paznokcie w kolorze krzykliwego fioletu, a w drzwiach były aż cztery zamki. Gdyby to od niej zależało, zamków mogłoby nie być wcale – właściwie to nie posiadała zbyt drogich rzeczy, a otwieranie drzwi, nie dość że bezsensowne i męczące, to zajmowało jeszcze strasznie dużo czasu. Na domiar złego, pomimo że Isabella powinna być dziś w domu, wszystkie zamki były zaryglowane.
Podczas gdy Stanley klęła płynnie pod nosem i upuszczała klucze na przemian z krztuszeniem się papierosem o podejrzanie truskawkowym zapachu, jej towarzyszki, Lauren Mallory i Angela Weber, wymieniały znudzone spojrzenia. W przeciwieństwie do specyficznego rodzaju perfekcjonistki jaką była Jessica, nie poczuły nic dziwnego – nie były zresztą tak jak ona wyczulone na brak truskawek i cukru w powietrzu.
Lauren i Angela były zupełnie różne i to nie tylko dlatego, że ta pierwsza była niska, miała porcelanową cerę, prawie białe włosy i błękitne oczy, a druga azjatycką urodę, czyli długi wodospad kruczoczarnych włosów i ciemnobrązowe oczy, była bardzo wysoka i miała ciemną karnację. Po pierwsze, Lauren była raczej znudzoną, melancholijną zakupocholiczką jeżdżącą jaskrawoniebieskim kabrioletem. Była też najbliższą przyjaciółką Jessici i nie lubiła się odzywać, jeśli nie zachodziła taka potrzeba – gdy jednak się to zdarzało, ze swoją chłodną obojętnością zmyślała w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe. Zazwyczaj jednak nie zwracała na nic uwagi. Angela zaś była miłą, uprzejmą i rozumną dziewczyną z lekką wadą wymowy, której główną rozrywką było pedałowanie na rowerze do kościoła w celu śpiewania psalmów. Miała pogodny, miły sposób bycia i najbardziej uległą naturę z jaką kiedykolwiek Jess i Lauren się spotkały. Dawała manipulować sobą jak marionetką.

Gdy Jessica otworzyła drzwi, do każdej z nich dotarło, że coś jest z całą pewnością nie tak. Główną cechą Isabelli było to, że nigdy, przenigdy nie sprzątała, co doprowadzało Angelę i Jessicę do szewskiej pasji. Tym razem w przedpokoju nie było ani jednej pary spodni, żadnych kubków z niedopitą kawą, mokrych ręczników i kartek zapisanych starannym, pochyłym pismem. Właściwie… wszystko było czyste.
Lauren ograniczyła się do pogardliwego parsknięcia.
Brwi Jessici podjechały wysoko w górę.
- Nie ma jej – stwierdziła, krzywiąc się lekko i przystępując z nogi na nogę.
Angela zacisnęła usta w wąską linię i rozejrzała się lekko spłoszona, jakby nie była pewna, czy wejść dalej do mieszkania.
Wszystkie trzy wiedziały, że Isabella nie miała pomiędzy trzynastą trzydzieści, a czternastą czterdzieści pięć żadnych zajęć – ale tylko to wiedziały na pewno. Isabella zawsze gdy nie miała zajęć siedziała w swoim pokoju – żadna z jej współlokatorek nawet nie pomyślała o tym, że Isabella mogłaby się nie pojawić. Nie wyszła przecież z przyjaciółmi – nie miała przyjaciół i nie uczestniczyła w niczym, co byłoby nadprogramowe.

Jako pierwsza do kuchni weszła Lauren.
Lauren Mallory nigdy nie krzyczała. Krzyczenie sprawiało, że ludzie zwracali na ciebie uwagę, a to było coś, czego nie zrobiłaby za żadne skarby świata. Lauren zawsze miała za punkt honoru wtapianie się w tłum, jej głównym celem było pozostanie nierozpoznawalną. Była, na swój własny sposób, nieśmiała.

Czasem bywa tak, że człowiek widział w życiu po prostu za dużo, że zbyt długo siedział cicho albo że dusił w sobie zbyt wiele emocji – pewnego dnia coś w nim po prostu pęka, żelazny pancerz zaczyna się rozbijać, konstrukcja odporności zaczyna się wykruszać w jednej sekundzie, jakby jej nigdy nie było.

Kiedy Lauren Mallory weszła do kuchni poczuła to wszystko na raz i to sprawiło, że pękła – poczuła strach, litość, wyrzuty sumienia, przerażenie, lekką pogardę, niedowierzanie, złość, żal. Tysiące emocji uderzyło ją w jednej chwili. Poczuła jak zgina się w pół, chociaż zazwyczaj stała prosta jak struna. Jej policzki nagle stały się czerwone i trochę mokre, chociaż przecież nie miała powodu, by płakać. Krzyczała, szlochała i trzęsła się z histerią wymalowaną na twarzy. Skuliła się w rogu podłogi drżąc ze strachu i mażąc o wybiegnięciu z pokoju, zapomnieniu o tym, co widzi – bo to nie mogła być prawda, po prostu nie.
Tym, co zobaczyła przed wbiegnięciem Angeli, Jess i przed straceniem przytomności, była Isabella – jej długie, kasztanowe loki wystawały z kuchenki, drobne ciało leżało na podłodze. Wydawała się być jeszcze bledsza niż zazwyczaj.
- Zabiła, zabiła… - wybełkotała Lauren przed zasłabnięciem.

Na ścianie, centralnie nad głową Isabelli była przyklejona mała, biała kartka z wypisanym drukowanymi literami pytaniem:
A TERAZ JEST WAM PRZYKRO?

***

To nie był pierwszy raz, kiedy Jasper Whitlock stał się ofiarą potężnego dupka, Emmetta Cullena i apatycznego, mrukliwego gnojka, Edwarda Cullena, braci tej szalonej suki, Alice Cullen.
Nie pierwszy i z całą pewnością nie ostatni.

Jasper osobiście wolał, kiedy zwariowana idiotka zlecała jego pobicie tylko Edwardowi – melancholijna natura Edwarda sprawiała, że właściwie nigdy nie był skory do bójek. Jasper zazwyczaj umiał dochodzić z nim do, w pewnym stopniu, porozumienia. Jeśli można to oczywiście tak nazwać, czego Whitlock nie był do końca pewien, z racji tego, że z Alice i Edwardem właściwie nikt nie mógł się dogadać. Tak czy inaczej, Edward był zdecydowanie bardziej zapalony do powtarzania kolejnych utworów na pianinie (Jasper wiedział o tym, bo podczas ucieczek czasem zdarzało mu się wysypać zawartość skradzionej Edwardowi torby do ścieku kanalizacyjnego i właściwie prawie zawsze były w niej nuty).
Gdy Alice kazała „dać Whitlockowi nauczkę” za pomocą obu braci było gorzej, bo jeden zawsze chciał zaimponować drugiemu.
Natomiast gdy robotę miał tylko Emmett… Cóż. Jasper nigdy, przenigdy nie próbowałby zawierać z nim układu. Nie dlatego, że się o bał. Nie. Jasper nie był żadnym nudnym, nic nieznaczącym młodym studentem. Miał pozycję, którą długo zdobywał i której nie chciał stracić. Nie był typem osoby, którą się ignoruje… przynajmniej przez większość czasu. Jasper czuł w pewnym stopniu jakiś szacunek do Emmetta, do którego nigdy by się nikomu nie przyznał. Szacunek… może było to zbyt wielkie słowo. Emmett na pewno był dużo bardziej oddany siostrze od Edwarda. Nie lubił jednak robić złych rzeczy, które mu zlecała – Edward nigdy nie miał z tym kłopotów. Właściwie, Edward przypominał robota – jego oczy zawsze wydawały się być puste i zimne. Jednak w spojrzeniu jego brata było coś więcej – dużo, dużo więcej. Nie tylko podczas tych krótkich sesji sam na sam z Jasperem, kiedy czuł się zobowiązany w pewien sposób służyć „chorej psychopatce”, jak Jasper lubił nazywać Alice, ale też na co dzień. Była w nim jakaś radość i beztroska, które Whitlock zauważył już dawno, dawno temu. Szczerze mówiąc, Whitlock zauważył Cullenów na długo przed tym, kiedy Alice zauważyła jego. Ani ona, ani Edward nie mieli w sobie tej swobody jaką miał Emmett, nie byli tak szczerzy. Czasami Jasper odnosił wrażenie, że ktoś uwięził ufne, wesołe dziecko w ciele umięśnionego dwudziestopięciolatka – prawdziwe były tylko te oczy, jasne i duże, w których odbijały się wszystkie uczucia, te dobre i te złe.

Gdy tylko dwójka Cullenów zaczaiła się na niego przed wejściem do mieszkania i zdążyli wymienić kilka ciosów, które Jasper z goryczą nazywał „rozgrzewką” (Jasper nie był jednak osobą, która poddaje się bez walki), chłopak zrozumiał, że coś jest inaczej niż zazwyczaj. I na pewno nie w Emmecie.
Edward zazwyczaj miał wypisany na twarzy ten zwyczajny, lekceważący wyraz, który współlokatorka Jaspera, Rosalie, z niesmakiem porównywała do modeli (to właśnie Rosalie była jego najlepszą przyjaciółką i osobą, która przeczyszczała wszystkie jego rany spirytusem, gdy już wracał do domu). Tym razem jednak krzywił się nieznacznie i Jasper pomyślał, że gdyby nie ten wyraz i zmarszczony nos (Whitlock stwierdził, że wyglądało to trochę tak, jakby ktoś przysunął mu gówno do ust) rzeczywiście mógłby uchodzić za przystojnego.
Cullenowie, cała trójka, nie mieli na uczelni zbyt dobrej opinii, przynajmniej wśród studentów. Studentki, to była już inna sprawa. Wiele z nich zapałało płomienną, choć beznadziejną miłością do któregoś z braci (albo nawet obydwu naraz) i uznało Alice za „cudowną, słodką dziewczynę”. Jasper nigdy ich nie rozumiał. Cóż, Alice mogłaby zmylić wiele osób udając „cudowną, słodką dziewczynę”, ale na pewno nie był nią Jasper.
Pamiętał, jak pewnego dnia, być może jeszcze na pierwszym roku, zastanawiał się nad przyczyną jej awersji do niego. Przejechała wtedy ostrym, długim paznokciem po jego klatce piersiowej, wolno, powolutku, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy stali na korytarzu. Uśmiechnęła się w sposób, który Jasper uważał za złośliwy, trochę niebezpieczny. Jej czarne oczy ciskały błyskawice – była zła. Właściwie, Alice zawsze była zła, gdy ktoś zadawał pytania.
- No cóż… - rozpoczęła swoim słodkim, niewinnym tonem, który tak gryzł się z wyglądem i charakterem. Jej długie, czarne włosy opadały miękko na czoło. Jasper pomyślał, że wygląda trochę jak czarownica. – Co zrobiłeś? Sam fakt, że istniejesz, jeśli wiesz co mam na myśli…
Nie wiedział. I pomyślał, że tak naprawdę wcale nie chce wiedzieć. Alice po prostu była, razem ze swoją chorą obsesją, łatwo się z tym pogodził. Jak z większością faktów, taki po prostu miał charakter.

Tamtego października, gdy Edward cały czas miał ten dziwny, nieprzyjazny grymas, a Emmett zaczął podchodzić do Jaspera, chłopak pomyślał, że – w sumie – wygląda to trochę dziwnie, a trochę śmiesznie, zupełnie jakby grali w farsie. Niepewny, umięśniony dwudziestopięciolatek zbliżał się do niego, zacierając ręce i chcąc zrobić coś bardzo szczeniackiego, albo po prostu prostackiego – Jasper pomyślał też, że gdyby tylko chciał, mógłby złożyć oskarżenie za pobicie (może nawet pobicia, miał kilku świadków, nie tylko Rosalie, ale też parę zaprzyjaźnionych, bogatych znajomych Cullenów) i że rodzice braci bardzo zręcznie zaczęliby posługiwać się kartami kredytowymi i sprawiać, że to on stałby się oprawcą, a Cullenowie ofiarami. To byłoby ciekawe, gdyby sprawy nie umorzono, tylko skazano Whitlocka. Chociaż nie niemożliwe. Właściwie nie. Jasper nie zdziwiłby się, gdyby tak było, wolał nie prowokować losu.
- Do cholery, Emmett, ona nie ma przecież z nim zajęć w tym tygodniu – jęknął Edward, przystępując z nogi na nogę. – Jedzie przecież z Lauren Mallory, Angelą Weber, Mike’m Newtonem i Benem Cheney’em na tydzień jego terenówką. Mógłbyś pozbawić go obydwu nóg i Alice zorientowałaby się dopiero w środę. Nie zrobi jej to żadnej różnicy, a ja jestem znudzony – Na potwierdzenie swoich słów przeciągnął leniwie sylaby i wsunął ręce w kieszenie. – Przestało mnie to bawić. Ten koleś jest tak sztywny, jakby ktoś wsadził mu kij do tyłka. Niech Alice sama go załatwi, jeśli sprawia jej to taką przyjemność. Ona uważa, że to banał. Założę się, że złamałaby sobie paznokieć na jego szczęce i zaczęłaby ryczeć. – A gdy Emmett nie wyglądał na przekonanego, Edward dodał spokojnym, głębokim głosem. – Emmett. Wiesz równie dobrze jak ja, że Alice to suka. Wolałbym mieszkać z Jess Stanley i Lauren Mallory niż z nią, one nie są tak chore, bo nie mają mózgów. Zrobimy jej większą przyjemność zapisując ją do terapeuty.

Jasper był przez chwilę niemal pewny, że Emmett odwróci się i zamiast jego, strzeli swojego brata po twarzy. Po chwili uznał, że gdyby Edward się zachwiał, stracił swoją naturalną równowagę lub zaczął krwawić, chyba runąłby cały jego światopogląd – jeśli ktoś tutaj był wyjątkowo sztywny, to z całą pewnością Edward Cullen.
Ale Emmett nie zrobił nic takiego. Whitlock niemal słyszał przeskakujące trybiki w jego mózgu i bezcelowe pytania – kogo się posłuchać? Siostry czy brata?
Niespełnienie „prośby” Alice sprawiało mu niemal fizyczny ból, z kolei przystanie na propozycję Edwarda pozbawiłoby go wyrzutów sumienia.
Edward wyciągnął paczkę papierosów i zapalniczkę. Była taka, jaką Jasper zawsze chciał mieć – duża, metalowa, firmy ZIPPO. Uderzyło go to, a trochę rozdrażniło – Cullenowi zdawali się nie kupować rzeczy, które chcieli mieć – wbrew pozorom, byli raczej samowystarczalni, nie potrzebowali pomocy rodziców (cóż, pomocy w postaci konta w banku) – chcieli tylko pokazać, że mają wszystko, nawet najmniejszą drobnostkę, którą ty chciałbyś mieć. A Alice… Alice była najgorsza. Pokazywała, że ma w małym palcu każdego, na kim ci zależy.
- Ty – warknął Emmett. Jasper był trochę zdezorientowany – bracia zawsze mówili o nim w trzeciej osobie, więc to nie mogło być skierowane do niego – z drugiej strony, zawsze zachowywali dystans w stosunku do siebie, nie kłócili się i starali się… współpracować. Byli chorobliwie uprzejmi, przynajmniej Emmett. Edward był raczej apatyczny i zamyślony.
Whitlock stał oparty o ścianę bloku, Emmett był kilka kroków od niego, marszcząc czoło, a Edward opierał się o niedalekie drzewo, wydmuchując dym. Gdyby Jasper mógł, pewnie roześmiałby się głośno – Edward, student medycyny, ten Edward, który brał udział we wszystkich akcjach charytatywnych i był uznawany a abstynenta bez nałogów – palił papierosy, camele, jeden po drugim! Wyglądało to trochę dziwnie, jakby palił tylko na pokaz – dochodził do połowy papierosa, wyrzucał go na chodnik i odpalał następny.
Bogaty, marudzący dupek, pomyślał Jasper i z trudem zwalczył ochotę splunięcia.

***
Rosalie Hale, kiedy tylko mogła, wychodziła z domu. To wydawało jej się dziwne (miała jakieś niewyjaśnione wrażenie, że mimo wszystko jest próżna i to ją trochę niepokoiło), ale bardzo, bardzo nie lubiła brzydkich, nieestetycznych rzeczy. Praktycznie nie mogła na nie patrzeć, a, no cóż, jej mieszkanie było jednym z najbrzydszych, najbardziej brudnych i zaniedbanych pomieszczeń w jakich dotychczas przebywała.
Siedząc w jednej z najlepszych kawiarenek w Los Angeles (ze zdziwieniem zauważyła, że jedyne na co ją stać to mała, czarna kawa), ubrana w sukienkę, którą Jasper dał jej na urodziny pół roku temu, buty na wysokim obcasie (ku jej radości, wyglądały trochę tak, jak najnowsza kolekcja Manola – Rosalie była na bieżąco z modą i wiedziała, że każda dziewczyna, która patrzy na nie z daleka, może dać się nabrać), bez makijażu (na szczęście, już w wieku dwunastu lat zorientowała się, że prawie nie jest jej potrzebny) i w dużych okularach przeciwsłonecznych czuła się naprawdę Dziewczyną Z Towarzystwa. Wiedziała, że to głupie i dziecinne, ale właśnie tak było.
Przed nosem miała laptop swój i Jaspera, który kupili na spółkę już na pierwszym roku. Wachlując się ręką i sącząc powolutku kawę, przeglądała strony na Ebay’u, z radością napawając się tą beztroską, upałem i popołudniem. Z pewnością przesiedziałaby tak jeszcze dobre półtorej godziny, poczym schowałaby komputer do torby i śmiałym krokiem powędrowałaby na pływalnię, gdzie miała wykupiony stały karnet, gdyby nie coś, a właściwie ktoś, kogo zauważyła.

Przy stoliku naprzeciwko siedzieli właśnie Emmett i Edward Cullen, dwie wyjątkowe łajzy, które Rosalie z pogardą nazywała osobami „bez krztyny charakteru”. Mieli raczej niewyraźne miny (uznała, że wyglądają jak ludzie, którzy właśnie wyszli z toalety i nie są do końca pewni, czy podtarli się czy nie) i z zapałem wlewali w siebie dwa duże kufle piwa. Panna Hale przez chwilę zastanawiała się, czy dzisiaj też mieli „małe spotkanie” z Jasperem. Jeśli tak było, powinna do niego zadzwonić – chociaż przeważnie to on dzwonił do niej, a jej telefon milczał od ostatniej godziny. Rosalie zmierzyła braci uważnym spojrzeniem.
Z dwojga złego, zadecydowała, wolę Edwarda. Edward kiedy tylko mógł, nie mieszał się w cudze sprawy. Hale wiedziała, że brak swojego zdania nie świadczy o nikim dobrze, ale jeszcze nigdy nie słyszała kogoś, kto potrafiłby gadać takie bzdury jak Emmett Cullen. Miała nieszczęście chodzić na pływalnie dokładnie w tym samym czasie, kiedy starszy z Cullenów. Co ciekawe, Emmett zazwyczaj próbował nawiązywać z nią konwersację – i był w tym po prostu beznadziejny. Najwyraźniej robił to bardziej z jakiejś osobistej, idiotycznej potrzeby zachowywania się jak normalny człowiek, a nie dlatego, że chciał z porozmawiać akurat z nią. Już pierwszego dnia powiedziała mu, że wtorkowe wieczory to jedyny czas, kiedy może przyjść na basen – niestety, postąpiła nieroztropnie. Najwyraźniej postanowił robić jej na złość, bo zawsze pojawiał się o tej samej porze co ona i tego samego dnia, zawsze też do niej podchodził i zaczynał pieprzyć głupoty o meczu futbolowym w którym miał wziąć udział (jakby Rosalie miało to cokolwiek obchodzić – a poza tym tak się ciekawie złożyło, że zazwyczaj kibicowała jego przeciwnikom), albo o tym, jak bardzo lubi pływać (Hale poważnie w to wątpiła, zazwyczaj siedział sobie po prostu na krzesełku obok ratownika – oczywiście naprzeciw toru, na którym pływała. Pewnie chciał się z niej wyśmiewać, tym bardziej starała się nie dawać mu tej przyjemności. Właściwie to często się popisywała). Rosalie niezwykle to irytowało.

Jednocześnie w drogiej, ekskluzywnej kawiarence („Amelia i irysy” – coś w tej nazwie sprawiało, że Rosalie, nie wiedzieć czemu, zaczynała się uśmiechać) bardzo zabawnie było patrzeć, jak Emmett stacza ze sobą wewnętrzną walkę – niewątpliwe zauważył ją wcześniej niż brat, ale nie był do końca pewien, czy powinien ją pozdrowić – są znajomymi czy nie? Jego zachowanie w stosunku do jej najlepszego przyjaciela jakim był Jasper wybitnie do tego nie pasowało.
Edward zdecydował się szybciej – nie podszedł do niej, nie powiedział „dzień dobry” ani nie uśmiechnął się, po prostu skinął głową. Emmett, z trochę niezadowoloną miną, poszedł w ślad za bratem. Rosalie nie zwróciła na nich uwagi (wiedziała, że obydwoje nie znoszą, kiedy się ich ignoruje) i po prostu zatopiła nos w komputerze.
Kiedy po dwudziestu minutach podniosła głowę, Cullenów już nie było. Nie zdążyła zdecydować, czy jest zadowolona, czy nie, bo w tej samej chwili zadzwoniła jej komórka.

- Halo?
- Słucham?
- Z kim mam przyjemności?
- Czy dodzwoniłem się do Rosalie Hale? Urodzonej w… chwileczkę… New Jersey, piętnastego lipca roku tysiąc dziewięćset…?
- Przy telefonie.
- Dzwonię ze szpitala dobrego Samarytanina w Los Angeles, Witmer Street 616.
- Ja… - Blondynka zawiesiła głos i przełknęła ślinę. Wzięła oddech. – To chyba pomyłka.
- Czy jest pani siostrą Isabelli Swan urodzonej w Phoenix? – spytał rzeczowy, suchy głos po drugiej stronie. Rosalie poczuła, jak zaczyna brakować jej powietrza.
- Można tak powiedzieć – odparła ostro.
- To znaczy tak, czy nie? – spytał nadgorliwy głos z północno-wschodnim akcentem. – Pani numer jest wpisany jako osoba kontaktowa w razie nagłych wypadków…
- Ona jest córką… jedną z córek… mojej matki – wyrzuciła z siebie dziewczyna, poczym dodała trochę opryskliwie. – Coś jej się stało? Nie mogliście dodzwonić się do jej ojca?
- Niestety – Głos stał się nagle głębszy i łagodniejszy. – nigdzie nie było wpisanego numeru kontaktowanego, jedynie nazwisko: Charles Andrew Swan. Zawód: bezrobotny. Miejsce zamieszkania: Seattle, Lucas Avenue…
- To stare dane – wyjaśniła niezadowolonym tonem.
- Cóż – Głos nie wydawał się być przejęty. Był tylko bardzo, bardzo spokojny i bardzo, bardzo miękki. Rosalie z doświadczenia wiedziała, że to nie oznacza nic dobrego. Taki sam głos usłyszała, gdy ktoś miły postanowił opowiedzieć jej o tym, że Renee Swan, jej matka, podcięła sobie żyły. – Mam dla pani niezbyt dobre wieści…
A to niespodzianka, pomyślała Rosalie. Nie zauważyła, że ręka, którą trzyma telefonie drży nieznacznie.
- … chodzi o pańską siostrę… myślę, że to nie jest rozmowa na telefon.
- Chyba źle pan myśli – skomentowała chłodno panna Hale. Głos wziął głęboki oddech.
- Wczoraj w godzinach popołudniowych próbowała popełnić samobójstwo. Chciała zatruć się gazem…
- Co to znaczy: chciała? – wtrąciła piskliwie Rosalie.
- Jest w szpitalu, jej stan jest ciężki, ale stabilny… Właściwie… myślę, że powinienem przekazać to pani osobiście, pani Swan jest…
- A kim pan w ogóle jest? – warknęła dziewczyna, czując coraz większą gulę w gardle. To było dziwne uczucie, coś ściskało ją w klatce piersiowej, chociaż wcale nie płakała – jej policzki pozostawały suche.
- Jestem jednym z lekarzy zajmujących się pańską siostrą. Nazywam się Royce King, pracuję razem z Carlisle’em Cullenem.

***

Alice Cullen otworzyła szeroko oczy i przycisnęła telefon do ucha, jedną ręką malując sobie paznokcie na szmaragdowozielony kolor. Zmarszczyła ciemne brwi.
- Nie, nie rozumiem. …Jess, uspokój się. Kto? A skąd mam wiedzieć, kim jest panna jakaś-tam z nikąd Isabella? Podaj nazwisko. Znam ją?... jesteś pewna? O’Neal, Demongeot, Preist… Co?... Nie ta liga? Swan… Swan, Swan, Swan. …no przecież mówię, że nie kojarzę. I jak chciała się zabić?... Mój Boże, biedna Lauren! Ale nic jej się nie stało?... przecież nie pytam o Isabellę, mam na myśli Lauren!... jest taka wrażliwa… Zaczekaj. Dobrze zrozumiałam? Chodzi o Isabellę Swan, tą z Phoenix?... uch, ona mieszka chyba na Brigham Street. Nie chcę, żeby mój ojciec ją leczył… dam głowę, że to jakaś psycholka… i ty z nią mieszkałaś?... Cóż, pewnie i tak jej się nie uda. To znaczy, nie to chciałam powiedzieć, ale wiesz. Bądźmy poważni, pewnie umrze, co?... Oooch, jak wolisz. Ale jeszcze do ciebie oddzwonię, musisz mi wszystko opowiedzieć!... Jestem pewna, naprawdę. Powiedz Lauren, jak bardzo jej współczuję... aha. Cóż. Nie, nie powiem… najwyżej Edwardowi. Jak uważasz. Na pewno… jasne. No to cześć!

Rzuciła telefon na miękki, czerwony koc, który leżał na kanapie. Zakręciła buteleczkę z lakierem i włożyła ją do błękitnej szkatułki, leżącej na śnieżnobiałej toaletce. Przyjrzała się swojemu odbiciu w dużym, nieoprawionym lustrze, które zajmowało prawie całą ścianę.
Powinnam ściąć włosy, zawyrokowała, krzywiąc się lekko. Była niemal pewna, że Jasper lubił krótko ścięte włosy, ale sama jakoś nie mogła się pożegnać ze swoimi – cóż, gdyby ścięte przynajmniej do ramion mu się nie podobały, nie umawiałby się z tą idiotką, Marią. Poza tym wciąż łaził gdzieś z jedną ładną, aczkolwiek biedną dziewczyną ze slumsów, która miała kręcone, jasne włosy. Bodajże Rosalie. Alice często widział ich razem, wyglądali prawie jak rodzeństwo. Dziewczyna była tak ładna, że na początku Alice myślała, że stanowi zagrożenie – gdy Rosalie zaczynała się śmiać, to jakby rozdzwoniły się dzwonki. Miała taką upartą minę, gdy z nim rozmawiała i próbowała do czegoś przekonać, a on, Jasper, chyba czuł do niej jakiś respekt, którego – z niewiadomych przyczyn – nigdy nie czuł do Alice i co tak ją irytowało.
Właściwie sprawa Isabelli Coś-tam nie bardzo ją obchodziła, tak samo jak Jessica Stanley i Lauren Mallory, z których jednak byłą tępa, a druga ponura. Ale to było dziwne, Cullen nie lubiła i jednocześnie lubiła takie sprawy. Czuła jakiś niepokój, który wydawał jej się nienormalny, gdy słyszała o kimś, kto ze sobą skończył – a jednocześnie maniakalnie gromadziła informacje o takich przypadkach. Trochę ją fascynowały. Co do Stanley – była głupia, nieco irytująca, ale pożyteczna. Jess była stałym źródłem najnowszych plotek, bzdur i części informacji – Alice czuła, że powinna być z nimi na bieżąco, jak przystało na osobę jej pokroju.

Kiedy lakier na paznokciach wysechł już całkowicie, Alice znów wzięła komórkę do ręki i wykręciła numer Bena Cheney’a.
- Ben?... Tak, tu Alice. Posłuchaj, dzwonię do ciebie, bo chcę odwołać nasz tygodniowy wypad do Brentwood… Przykro mi. Naprawdę… - Tutaj zaczęła używać swojego przygnębionego głosu, który nie działał tylko na jej ojca i matkę.
Gdy skończyła rozmawiać była już najwyższa pora, by zadzwonił dzwonek do drzwi. Delikatny, srebrny zegarek na ręce Alice wskazywał grubo po siódmej. Dopiero o ósmej dwadzieścia, kiedy doprowadzona do białej gorączki panna Cullen podskakiwała po całym mieszkaniu, za drzwiami mieszkania pojawił się gość. Ale wcale nie ten, którego oczekiwała.

- Royce? Co ty tutaj robisz?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nadia vel Ariana dnia Pon 22:36, 15 Lis 2010, w całości zmieniany 18 razy
Zobacz profil autora
belongs_to_cullens
Wilkołak



Dołączył: 27 Sty 2010
Posty: 126
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 9:06, 12 Lip 2010 Powrót do góry

Wszystko jest jet do góry nogami:) Bella nie sprząta, Jasper nie cierpi Alice, Edward i Emmet tłuką go, Rosali nie lubi Emmeta, Bella chciała popełnić samobójstwo, no a Alce jest suką!

Super:) takiej historii jeszcze na oczy nie widziałam, więc jak dla mnie pisz, pisz, pisz!! i zaskakuj:)

Opowiadanie czyta się dobrze, ale jakoś nie jestem mocna w wyłapywaniu błędów, więc albo ich nie widziałam, albo po prostu ich nie ma:)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
zawasia
Dobry wampir



Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 1044
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 20 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Barcja:D

PostWysłany: Pon 10:48, 12 Lip 2010 Powrót do góry

przyznam się, że troszkę się pogubiłam...
ale odwrotnośc charakterów postaci może byc ciekawa, tylko ważne jak dalej to zostanie pociągnięte...
ale źli Cullenowie, Rose i Bella rodziną, Jasper ciekawe te koligacje rodzinne:D
więc czekam do następnego
pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
xxxvampirexxx
Wilkołak



Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraina Czarów ;)

PostWysłany: Pon 12:22, 12 Lip 2010 Powrót do góry

Pisz! To jest cudo.
Zakochałam się w tej Alice. Nie jest wreszcie jakąś pozytywną postacią, gdzie w większości ff taka właśnie jest.
Edzio i Emmett. Wykreowałaś je na bardzo ciekawe postacie. Edzio, który ma wszystko gdzieś i niczym się nie przejmuje oraz Emmett, który (jak zauważyłam) pała do Rose większymi uczuciami. To było można się łatwo domyśleć i widać, jak Rose błędnie myśli, że chce się z niej śmiać itd.
Po tym, jak czytałam go, to myślałam, że to będzie zmiana charakterów (wielka), ale znowu Jasper i Rose są przyjaciółmi i Alice jest tak jakby o nią zazdrosna. Nie wiem. Alice ma dziwne podejście. Jakby próbowała zwrócić na siebie jego uwagę, chociaż brutalnie. Dziwnie, to sobie wytłumaczyłam...
Ale najbardziej i tak jak najmniej podobał mi się fragment z Bellą. Zawsze miałam ją za zorganizowaną, podporządkowaną, niezawadzającą i bezkonfliktową nastolatkę. A tu... Najbardziej podobały mi się opisy oraz ten napis. Wstrząsnął mną totalnie i jakoś nie mogę się wybudzić. Najmniej podobało mi się, to, że ukazałaś realistyczne życie. Ta obojętność ludzi na krzywdę i samotność innych. Jest okropna. A Bella sama o tym wiedziała. Nawet można by powiedzieć, że naprowadziła je, jakie były itd.
Zdenerwował mnie Jasper. Nosz! Nie walczył, nawet nie próbował. Ta obojętność. Zrobią to i sobie pójdą. I tak dalej... Powinien walczyć! A widać, że Edziowi znudziło się to albo nie czuje nienawiści do niego. Emmett trochę mniej, no ale... Może się zmieni?!
Pisz, bo to cudo i nie wyobrażam sobie, jakbyś tego nie zrobiła.
Czasem denerwowały mnie te nawiasy. Według mnie, trochę ich za dużo.
Życzę weny i zapału na to, byś napisała ten drugi rozdział.
Pozdrawiam.

xxx.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nadia vel Ariana
Człowiek



Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 53
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Stolica...

PostWysłany: Śro 20:59, 14 Lip 2010 Powrót do góry

No toście mnie trochę podbudowały co do kontynuacji tego oto tworu Wink Cieszę się, że nie ma buntów w sprawie Alice i że ogólne charaktery są okej, bo tego się trochę bałam. W opowiadaniu... nie, w ukazaniu tych wszystkich postaci chodzi głównie o to, że wszyscy jesteśmy ludźmi Idea
I mam nadzieję, że zaskoczę was jeszcze nie raz i że z upływem wakacji czytelników będzie coraz więcej… Rolling Eyes
Co do waszych komentarzy, to niewiele mogę zdradzić, bo akcja się jeszcze albo rysuje, albo jeszcze nie powinniście wiedzieć… Tak czy inaczej, ograniczyłam nawiasy. Niestety, fragmenty z Bellą i Edwardem nadal są króciutkie, ale pewnie z biegiem czasu się rozwiną. Bo razie trzeba Was zapoznać z ich realiami Wink
PS. Zapomniałam dodać, że jest (i będzie) trochę wulgaryzmów... lepiej by było, żeby dzieci z podstawówki tego nie czytały, ale oprócz tego chyba każdy z nas wie o istnieniu takich słów, więc zbyt wielkie ograniczenia nie są potrzebne, tak myślę - oceńcie sami...


Rozdział drugi


- Royce?
Alice zamrugała kilkakrotnie, ale chudy, niewysoki mężczyzna cały czas stał przed drzwiami wejściowymi i uśmiechał się w ten szczególny dla siebie sposób – szeroko, bez cienia radości.

Skąd wiedział że będę akurat tutaj, u Edwarda, a nie u siebie?
Idiotko, przecież to jasne, że wiedział. To jest Royce King, on wie wszystko. Jeszcze się nie nauczyłaś?


Royce King, pomyślała sarkastycznie, brzmi trochę jak z czasów Robin Hooda.
Alice była wielką fanką Robin Hooda, chociaż nigdy nie powiedziała tego ani Edwardowi, ani swoim rodzicom. Edward pewnie by się z niej wyśmiewał, właściwie to z nich, z niej i Emmetta, gdy godzinami przesiadywali w bibliotece.
Alice uderzyła odległość tego wspomnienia – zdaje się, że mieli wtedy po dziesięć lat. Dziwne. Wszystko było wtedy inaczej, a przecież… przecież nic szczególnego się nie stało, nic się nie zmieniło między nią, a jej braćmi, prawda?

- Co ty tu robisz? – spytała trochę za ostro, żeby zamaskować niepewność i … strach? Cóż, mimo wszystko, King nie był osobą z którą chciałaby zadzierać.
- To i owo – odparł wesoło Royce, wpraszając się do mieszkania i obgryzając paznokcie jednej ręki. Wyglądał na trochę zdenerwowanego.
- Edwarda ani Carlisle’a tutaj nie ma! – zawołała brunetka, gdy był już w salonie. Wzruszył ramionami, ale nie mogła tego zauważyć.
Weszła do pokoju, podczas gdy Royce przeglądał bez większego zainteresowania półkę z książkami.
- Stephen King, Eric Emmanuel ktoś-tam, Jonathan Carroll, Etgar Keret, hmm… Lewis Carroll, Jerry Spinelli Janet Fitch i… Jacqueline Wilson? Joanne Rowling? – Obrócił książkę ze śmiechem i spojrzał na Alice, wyraźnie rozbawiony. – Harry Potter, Alice? Naprawdę? Mam nadzieję, że to twoja półka z książkami jeszcze z czasów dzieciństwa, co? Czytałaś bardzo zróżnicowane książki, kochanie.
Zacisnęła usta.
- Odstaw to na miejsce – wymamrotała. – Teraz. Po co tutaj przyszedłeś? Edwarda ani Carlisle’a nie ma! – pisnęła nieco histerycznie.
Spojrzał prosto na nią, jego stalowoszare oczy błyszczały trochę dziko.
- Wiem. Spokojnie, Alice. Już mówiłaś. Nie mogę odwiedzić starej… przyjaciółki? – uśmiechnął się połową ust. Nigdy nie nazywał jej po prostu siostrą, podkreślał różnice, które ich dzieliły. – Stęskniłem się a tobą, kochanie – powiedział szczerze i po chwili zamykał ją już w żelaznym uścisku.

Alice jednocześnie lubiła i nie lubiła przytulać się do jej przybranego brata. W jego zachowaniu zawsze było coś dziwnego, niepokojącego – na pozór był łagodny, mówił miłym, przyjaznym tonem, ale miał w sobie coś szorstkiego, coś, co przypominało Alice, że to dla niej obcy człowiek, że nigdy tak naprawdę nie staną się rodziną, niezależnie od tego, co sądziła panna King.
Panna King zapukała do drzwi rodziców Alice i jej braci, Carlisle’a i Esme już jakiś czas temu, (wszyscy bardzo dobrze to zapamiętali), jeszcze przed rozpoczęciem studiów przez nią i jednego z jej braci – zdaje się, że Edward, młodszy od Emmetta, kończył właśnie high school. Alice pozostał jeszcze rok. Tak czy inaczej, panna King przyprowadziła ze sobą wyraźnie rozbawionego, mizernego dwudziestolatka i oznajmiła wszem i wobec (cóż, dokładniej rzecz ujmując, Carlisle’owi) że pan Cullen, szczęśliwie dla wszystkich, okazał się być dawcą plemników jej uroczej pociechy i że teraz, po dwudziestu latach, poczuła gwałtowną potrzebę ogłoszenia tego światu.
Państwo Cullen byli osłupiali.
Alice wiedziała, że Esme nigdy właściwie nie pogodziła się z perspektywą posiadania i nie posiadania równocześnie jeszcze jednej latorośli, którą podczas wybuchów złości nazywała „paskudnym, bezczelnym, pałętającym się bękartem”. Co do Carlisle’a, sprawa miała się co najmniej dziwnie – czuł on bowiem ogromną, głęboko zakorzenioną niechęć do panny King, co sprawiało, że drzwi państwa Cullenów trzaskały bardzo wiele razy, niezależnie od tego, czy trzaskała Esme, panna King, Royce czy Edward, którego „gówno to wszystko obchodziło”, aczkolwiek bardzo przeszkadzały mu się uczyć „te wasze popieprzone melodramaty” i który stwierdził, że jego nowy brat jest „superaroganckim, wkurzającym ku***em”, naprawdę zbyt mało interesującym, by sobie nim zawracać głowę. A to co absorbowało Edwarda, powinno – w jego opinii – absorbować też wszystkich innych na całej kuli ziemskiej. Alice chyba to po nim odziedziczyła.
Jednakże Royce i Carlisle odnaleźli wspólny język… albo może coś więcej. Royce studiował medycynę. Carlisle wynajął mu mieszkanie. Royce zaczął pracować w szpitalu ojca. Oczywiście na tym samym oddziale co ojciec. W pewnym momencie wyrobili sobie rodzinny rytuał chodzenia wspólnie na kręgle w każdą sobotę. Royce wpraszał się na obiady do Esme w piątki. Nabrał interesującego zwyczaju pożyczania sobie kluczyków do czerwonego jeepa Emmetta, karty kredytowej (okej – jednej z kart) Alice i… jeśli chodzi o rzecz, którą zabierał Edwardowi (nie licząc czasu) nie miał w tym korzyści dla siebie, chyba raczej lubił po prostu go denerwować – zazwyczaj kradł mu nuty, ważne notatki, dokumenty, telefon komórkowy – bo chciał sobie „obejrzeć”. Edward rzadko się irytował, także te momenty były, zdaniem Royce’a, bardzo interesujące. Royce uważał się za badacza ludzkich charakterów – „akcja wywołuje reakcję” – lubił powtarzać.

Alice założyła ręce na piersiach i zmrużyła czarne, błyszczące oczy. Ciemne włosy opadały jej miękko na czoło. Przygryzła wargę.
- Po co tutaj przyszedłeś, Royce? Oczywiście nie licząc tego, że miałeś nadzieję powkurzać wszystkich obecnych w domu? Bez urazy, ale to nienajlepszy moment…
Chłopak wywrócił oczami.
- Tak naprawdę to chodziło o Carlisle’a. Nie obierał telefonu i…
- No proszę – wtrąciła brunetka lekko poirytowanym tonem. – Mówiłam ci że go nie ma, ale stwierdziłeś że wiesz. Niby wszystko wiesz, co Royce? Uch, nie znoszę tej twojej maniery. Czego w ogóle chciałeś od tatusia? Mogę mu przekazać.
Brunet nie uśmiechnął się. Usiadł na kanapie i zaczął obracać w dłoniach pilot od telewizora, marszcząc czoło.
- Chodzi o jedną z naszych pacjentek – odparł po chwili, trochę tajemniczym tonem, wolno sącząc słowa. – Cóż, chciałem z nim o niej pogadać, a Esme mówi, że nie ma go w domu. Myślałem, że to może go zainteresować… zaniepokoić, bo…
- Świetnie, Royce, świetnie – burknęła Alice obrażonym tonem. – Ale mnie to nie interesuje. A poza tym zaraz mam wyjść, bo umówiłam się z moim prawdziwym bratem, więc z łaski swojej możesz już iść i dać mi spokój.
Wiedziała, że była, delikatnie mówiąc, nieuprzejma, ale ona i Royce nigdy nie zachowywali pozorów przebywając tylko we dwójkę.
- A co do Carlisle’a i Edwarda niedługo też, to przecież wszyscy pracujecie w jednym miejscu, nie? Co to za laska, która była na tyle ważna, żebyś musiał przyprowadzić tutaj swoją szanowną dupę? Twoja znajoma? – Nagle w głowie Alice pojawił się świetny pomysł. – Proszę, Royce, powiedz że to twoja matka! – zachichotała. – To mogłoby być nawet zabawne.
Wywrócił oczami.
- Odwal się od mojej matki, lepiej spójrz na swoją. Co do dziewczyny, to potrzebuję jego pomocy. Może mam jakąś obsesję na punkcie takich rzeczy, ale sprawa jest dziwna. I jeszcze ta jej niby-siostra, Hale…
- Wszystko zrozumiałam, nie martw się – brunetka pomachała mu ręką przed nosem. A teraz sobie idź, muszę się przygotować… - w tym momencie uśmiechnęła się do siebie złośliwie, ale on nie zwrócił już na to uwagi.

***

Włosy Heidi Volturi różniły się od włosów Rosalie Hale – były ciemniejsze, dłuższe, jakby cieńsze.
Heidi miała duże, błękitne oczy. Bardzo, bardzo błękitne, Emmettowi wydawały się być trochę białe.
Oczy Rosalie były dziwne, trochę ciemnoniebieskie, trochę ciemnozielone. Zazwyczaj prowokacyjnie zmrużone.
Heidi była raczej drobna i ruchliwa. Rosalie miała wysoką, smukłą sylwetkę i zawsze poruszała się z jakąś gracją.
Gdyby Emmett kazał Rosalie siedzieć przez dziewięćdziesiąt minut na siłowni, biegając na bieżni i oglądając w kolorowym (zupełnie niegustownym) szaliku mecz w telewizorze naprzeciwko, na pewno otrzymałby szpilkę buta panny Hale w samym środku swojego tyłka, która to niechybnie rzuciłaby w niego piękną wiązanką przekleństw z rodzinnej Francji (ani ona, ani jej ojciec, o matce nie wspominając, nie byli rodowitymi francuzami, ale gdy mając parę lat zamieszkała na stałe z ojcem i jego narzeczoną, przeprowadzili się do Cannes, a później do Paryża, gdzie pan Hale dostał pracę – dlatego też Rosalie zawsze była z tym krajem szczególnie związana).
Heidi, zlana potem, przystała na te warunki ze spokojem i posłuszeństwem, które prawie zirytowały Cullena. Prawie… bo, w sumie, posłuszeństwo nie jest takie złe. Niemniej jednak gdyby zrobił coś takiego Rosalie, a ona by na to przystała, runąłby cały jego światopogląd – a tak się nieszczęśliwie złożyło, że Rosalie była aktualnie jedyną osobą płci żeńskiej z którą miał ochotę spędzać czas.

Włosy przykleiły się Heidi do czoła, policzki przybrały szkarłatny kolor, oczy miała nienaturalnie szeroko otwarte, a szalik opadł jej na ramiona. Po chwili westchnęła:
- Emmett, ja zupełnie nie rozumiem tych kolorowych kartek.
Emmett wewnętrznie przewrócił oczami.
- Już ci tłumaczyłem – są żółte i czerwone. Żółte gdy…
- Nie rozumiem – powtórzyła z zapałem maniaka Volturi. – Możemy już iść ciebie? To nudne.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Mi się podoba – oznajmił beztrosko.
- Emmett – warknęła Heidi, przełykając gwałtownie ślinę. – rzecz w tym że to mi się nie podoba.
Cullen zmarszczył brwi.
- Musi być ci ciężko – rzekł ugodowym głosem. – Nie martw się, zostały nam jeszcze czterdzieści dwie minuty i dwadzieścia… parę sekund.
Heidi westchnęła.
- Gdybyś był dobrym chłopakiem – powiedziała pretensjonalnym tonem, marszcząc lekko brwi. – pozwoliłbyś mi sobie pójść.
- Możesz sobie iść – powiedział radośnie.
- Chcę iść do ciebie.
- Musisz zaczekać czterdzieści jeden minut i pięćdziesiąt sekund.
- Emmett – mruknęła z oczami wcelowanymi w swoje buty. – Czasami jesteś taki wkurzający.
Nie odezwał się. Mogło to wyglądać tak, jakby był zbyt zaabsorbowany meczem, ale aktualnie w jego myślach pojawiała się tylko ładna, jasnowłosa dziewczyna. Nie było jej wczoraj na pływalni, pomyślał ponuro. A przecież ostatnio Rosalie nie wyglądała na przeziębioną.
Heidi spróbowała z innej strony.
- Emmett – wyłączyła swoją bieżnię i położyła mu rękę na ramieniu. Zamrugała oczami i zrobiła zmartwioną minę. – Co się stało? – Znów nie uzyskała odpowiedzi, więc opuściła rękę i spytała ponuro. – Jaki jest twój problem… kochanie?
„Kochanie”… to słowo ostatnio brzmiało w jej ustach coraz dziwniej, coraz mniej właściwie.
Emmett zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.

Więc ona powiedziała, ''Jaki masz problem, kochanie?''.
Jaki mam problem? Nie wiem.
Cóż, może jestem zakochany?
Myślę o tym cały czas.
Zastanawiam się.
Nie mogę przestać o tym myśleć!

Jak długo zajmie mi wyleczenie tego?
Właśnie leczenie powoduje, że nie potrafię tego zignorować, jeżeli to jest miłość. Miłość!
Sprawia, że chcę kręcić się dookoła i stawić sobie czoło, ale ja… nie wiem nic o miłości!

(…)

Jestem zakochany,
Przypadkowo zakochany.
Niechcący zakochany.*


***

- Jasper – jęknęła Maria Constantine swoim marudnym, wkurzającym głosem. – Nie słuchasz mnie.

Jej głos był tym bardziej marudny i wkurzający, bo Jasper Whitlock miał olbrzymiego, obezwładniającego kaca i czuł się tak, jakby ktoś wsadzał mu śrubokręt w sam środek mózgu – idiotyczny pomysł na upicie się wpadł mu do głowy, gdy próbował dodzwonić się do Rosalie po raz dwudziesty pierwszy tej nocy, ponieważ gdy jeden raz, płaczliwym tonem powiedziała mu, że jej siostra, Isabella (to znaczy kto, do kurwy nędzy?!), jest w śpiączce, natychmiast się rozłączyła i nie odbierała – ku*** - telefonu, cały cholerny wieczór. Przez moment, siedząc, gapiąc się na ściany, pijąc i martwiąc się, Jasper pomyślał, że kocha Rosalie właściwie nawet bardziej od Marii – ale z jakiegoś powodu ta myśl nie poprawiła mu samopoczucia.

Maria upięła swoje sięgające do ramion brązowe włosy w wyjątkowo nudny, płaski kok z tyłu głowy, umalowała się tak mocno, jakby była lalką w teatrze, chociaż Jasper powtarzał jej milion razy, że bez niego wygląda lepiej – a teraz stała naprzeciwko niego w ciemnofioletowej bieliźnie i czarnych rajstopach z dwoma żakietami przewieszonymi przez każdą rękę i białą, koszulową bluzką pod pachą.
- Jasper – zawołała, podczas gdy on siedział sobie wygodnie na skórzanej kanapie, oglądając jakieś powtórki meczu z zeszłego weekendu i sącząc ciepłe piwo, które smakowało jak letnie siki psa jego babci – tak mu się przynajmniej zdawało, nie miał jeszcze okazji sprawdzić tego osobiście. – Lepsza jest ta jasnozielona czy ta nowa w biało-granatowe paski?
Spojrzał na nią wyrwany z zamroczenia i zmarszczył brwi.
- Ale co? – spytał ponurym tonem. Maria zacisnęła pięści tak mocno, że niemal pobielały jej palce.
- Marynarka, Jasper, marynarka! – warknęła poirytowanym tonem. – To moja pierwsza rozmowa kwalifikacyjna, a ciebie to gówno obchodzi! – Przez chwilę wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. – Jasper – jęknęła. – Co zrobię, jeśli mnie nie przyjmą?
- Możesz iść na drugie studia – poradził, ale gdy spróbowała zabić go spojrzeniem, dodał: – albo na drugą rozmowę kwalifikacyjną. – wzruszył lekceważąco ramionami. – Weź tą zieloną. Jest bardziej elegancka.
- Chyba żartujesz – wybałuszyła oczy. – Zielona jest przecież brudna, w dodatku kupiłam ją jakieś trzy lata temu!
- Może być ta w paski – mruknął bez większego zainteresowania, zatapiając nos w puszce piwa.
- Proszę cię – Constantine założyła ręce na biodra. – Naprawdę nie widzisz, że ta w paski jest zbyt wulgarna jak na rozmowę kwalifikacyjną? Ośmieszyłabym się wchodząc tam w czymś takim.
- Czy to był właśnie rodzaj subtelnego przekazu „Pożycz mi swoją kartę kredytową, ponieważ muszę iść na zakupy, kochanie?” – spytał powoli, trochę ze zdezorientowaniem, a trochę z pobłażaniem.
- Do cholery, nie – wymruczała z zaciśniętymi ustami – naprawdę, nie zabolałoby, gdybyś chwilę pomyślał!
- No dobrze – westchnął ponuro. – Oświecisz mnie?
- Nie-mogę-iść-na-żadne-ku***-pierdolone-zakupy-bo-jestem-umówiona-na-za-piętnaście-czwarta! Dotarło, Jasper? Nie zdążę nic kupić i wybrać się w dwie godziny, na litość boską!
- Mam pójść za ciebie?
- Nie będziesz wiedział co kupić – wywróciła oczami. – Bez urazy, Jasper, twój gust w stylu Abercombie & Fitch jest beznadziejny. A poza tym nie o to chodzi, przecież…
- Lubię sklep Abercombie & Fitch – wtrącił trochę obrażonym tonem. – Wiadomość do Marii – nie jestem milionerem i nie będę chodził do sklepu, gdzie jedna para skarpetek kosztuje osiemset dolarów. Uspokój się, kochanie. Wygląd nie jest najważniejszy… a ładnemu we wszystkim ładnie, prawda? – Uśmiechnął się delikatnie i po raz kolejny odwrócił wzrok w kierunku ekranu.
Maria wyglądała tak, jakby z uszu miała zacząć zaraz lecieć jej para.
- Nie obrażaj mnie, Jasperze Wchitlok! – Po chwili jęknęła: - mój boże, czym sobie na to zasłużyłam? To było po prostu bezczelne! Czasem naprawdę nie rozumiem dlaczego cały czas się ciebie trzymam – I z tymi słowami wyszła z salonu do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi.

Minę Jaspera można by porównywać do turysty, który wmieszał się podczas wakacji w grupę ludzi upośledzonych umysłowo.
Dźwignął się z kanapy i zapukał delikatnie do drzwi łazienki. Nie odezwała się. Zrobił zmartwioną minę.
- Maria? Powiedziałem coś nie tak?

***

Esme i Carlisle Cullenowie siedzieli w jednej z tych eleganckich, drogich restauracji, do których panie przychodzą tylko w długich, ładnych sukienkach, dania składają się z pięciu potraw i przystawek, a kelnerzy mają starannie przylizane włosy.
Esme zmarszczyła brwi.
- Chcę, żebyś pozbył się tej kobiety – oznajmiła niepodobnym do siebie, pewnym i szorstkim głosem. Obydwoje wiedzieli o kogo chodziło. Pan Cullen westchnął.
- Od jakichś dwóch lat nie robię nic innego poza tym i pracą, Esme. Ta kobieta jest niezbywalna, musisz to zrozumieć – zachichotał ponuro. – Jest w końcu matką mojego dziecka, nie mogę pozwolić żeby…
- Ja też jestem matką twoich dzieci, Carlisle – mruknęła gorzko pani Cullen. – Royce jest pełnoletni. Jego wizyty u nas nie wymagają ciągłej obecności jej.
Carlisle skinął głową.
- Więc jej to powiedz. Wiesz dobrze, że ona mnie nie słucha i zawsze mówi tym swoim wydumanym, telenowelowym tonem „A kim ty dla mnie jesteś, żeby mnie pouczać?”.
- A kim ja dla niej jestem, żeby gotować dla nie obiady? – burknęła kobieta, przesuwając ze zniecierpliwieniem idealnie kwadratowe, malutkie kawałeczki kurczaka oblane sosem o dziwnej, gęstej konsystencji i kremowo-zielonej barwie.
Nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, bo w tej samej chwili rozdzwonił się jego telefon. Gdyby zdążył odebrać, mogłaby zauważyć numer Jamesa Normanda na wyświetlaczu.

***

- Oczywiście – Elazar pokiwał energicznie głową, usłyszawszy o załamaniu Marii.
- Ostatnio zupełnie nie mogę się z nią dogadać – wymamrotał żałośnie Jasper.
- Oczywiście – powtórzył Elazar tym samym nieświadomym niczego, ale mimo wszystko wesołym tonem, wyrzucając na pokaźny stosik kart dziesiątkę pik, z miną błogiej nieświadomości. – Z kobietami w ogóle trudno się dogadać. Już dawno to zauważyłem. Spójrz tylko na Carmen – ona tak jakby nie jest kobietą, no nie? Fajniej by było, gdyby wszystkie się tak zachowywały.
Jasper nie skomentował tego – jego zdaniem Carmen, narzeczona Elazara, była jedną z bardziej kobiecych dziewczyn w tym kraju. A Alice… cóż. Była kobieca, ale jednocześnie jakaś taka… zaborcza. To sprawiało, że postrzegał ją bardziej jako wroga niż dziewczynę. Co do Marii… była trochę taka, trochę taka… często histeryzowała. To przypominało Jasperowi Alice i czasem irytowało go, a czasem… no, czasem po prostu przypominało mu Alice. I tyle. Nie potrafił określić, jak się z tym czuje, bo Alice gdy się denerwowała zawsze potrzebowała czynnej pomocy – gdy próbował ją zapewnić Marii, ta zawsze go odtrącała.
Chłopak westchnął i potarł sennie ciemnoniebieskie oczy.
Dlaczego zawsze musiał zawracać uwagę na to, czego nie powinien? Dlaczego każda jego dziewczyna musiała mieć przynajmniej jedną, charakterystyczną cechę Alice? I dlaczego z żadną nie mógł się dogadać, chyba że z panną Cullen, którą czasami, bardzo, bardzo rzadko mógł manipulować… najczęściej uspokajać.
Dlaczego zawsze musiał zrobić coś niewłaściwego względem niewłaściwej osoby?

***

Trzeba przyznać, że pokój był bardzo… ciepły, jak na te szpitalne, zauważył to od razu. Rosalie Hale musiała o to zadbać – kto by pomyślał, że to pokój niedoszłej samobójczyni. Ściany miały wyjątkowo ładny jak na to miejsce, jasnoniebieski kolor, a na większości półek ustawione były wazony z kwiatami.
Szkoda że wszystkie od jednej osoby, pomyślał ponuro. Tak czy inaczej, liczą się chęci. Rosalie mogła równie dobrze nie zrobić nic.
Dziewczyna wyglądała trochę jakby spała. Miała przymknięte, ale wyraźne piwne oczy, długie, brązowe włosy. Była uderzająco blada i chuda, jakby zrobiona z papieru. Jej lewa ręka zjechała z łóżka i wisiała bezwładnie w powietrzu. Usta były lekko różowe, rozchylone, a oczy puste, jak okna opuszczonego domu.

Tanya Denali uśmiechnęła się ciepło do Edwarda Cullena.
- Nie ma sensu – powiedziała łagodnie… trochę pobłażliwie.
Podskoczył na krześle i przerwał mruczeć do siebie jakieś niezrozumiałe zdania. Po odrobinę zbyt długiej chwili wstał i zmarszczył brwi, przywracając na swoją twarz maskę lekceważenia.
Zasmuciła się, ale tylko w duchu.
- Doktor Cullen pana wołał – rzekła raźnie, jego zdaniem trochę za wesoło, cały czas z tym miłym, opanowanym wyrazem twarzy. – A ja muszę teraz zmienić pannie Swan kroplówkę – mówiąc to wskazała ruchem głowy dziewczynę leżącą na łóżku, zastygłą w śpiączce, z przerażającymi, półotwartymi oczami.


*kawałek przetłumaczonej, słynnej piosenki ze Shreka - „Accidentally in love” - [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nadia vel Ariana dnia Pią 13:50, 16 Lip 2010, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
belongs_to_cullens
Wilkołak



Dołączył: 27 Sty 2010
Posty: 126
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 21:50, 14 Lip 2010 Powrót do góry

Gdy przeczytałam pierwszy rozdział, to w oczy rzuciło mi się przede wszystkim to, jak inne niż zazwyczaj są postaci. Teraz, gdy etap szoku mam już za sobą, muszę przyznać (hm.. nie muszę, chętnie to zrobię:), ze, Nadia vel Ariana, Ty ŚWIETNIE piszesz! Twój tekst płynie, połknęłam go jednym kłapnięciem, brakuje mi określeń:) Zmieniasz często narratora, zaczynasz poszczególne części od ciekawych rozmyślań, bohaterowie zdają się być bardzo dokładnie obmyśleni, różnią się od siebie, bez problemu można wyłapać ich charaktery.

A konkrety, które mi się podobały:
- Alice przedstawiająca relacje Royce'a z innymi członkami rodziny
- Edward w sali szpitalnej Belli
- Jaspera podejście do związku
- nieśmiały? Emmet
- tumiwisizm Edwarda - kocham Twojego Edwarda!!

Co mi się nie podobało? No cóż, w kk powinnam coś wymienić chyba.. ale z ręką na sercu musiałabym kłamać, po podobało mi się w stu procentach. Moja dusza czytelnicza jest usatysfakcjonowana.
Czekam na więcej - bardzo dziękuję:)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
zawasia
Dobry wampir



Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 1044
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 20 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Barcja:D

PostWysłany: Śro 21:58, 14 Lip 2010 Powrót do góry

tak szczerze mówiąc mam nadzieję, że w następnych rozdziałach akcja będzie jakaś lub bardziej się wszystko rozwinie
chociaż już troszkę co nie co się wyjasnia... chociażby to, że Carlise ma nieślubne dziecko Royca... Emmet kocha Rose, a Jasperowi podoba się Alice.
nie mam nic co do charakterów postaci, bo to tylko bardziej ubarwia opowiadanie
ale dopiero następne rozdziały pokaża więcej, więc czekam na nie
pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
xxxvampirexxx
Wilkołak



Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraina Czarów ;)

PostWysłany: Śro 22:34, 14 Lip 2010 Powrót do góry

Alice to su*a. I to jaka. Rozumiem, King może na swój sposób jest wkurzający, ale tak do niego mówić?! Bezczelność ma chyba w krwi.
Rozbawił mnie fragment o Carmen. Boże! Jak ona czasem przypomina nie które kobiety?! Ja nie rozumiem żadnej z takiego rodzaju. I chociaż moja siostra zachowuje się identycznie, jak Carmen (potrafi przebrać się 10 razy, ale i tak na końcu weźmie coś mojego), co mnie bawi i denerwuje. Nie dziwię się, że Jasper jest zagubiony. Zwłaszcza ta końcówka i to pytanie. Roześmiałam się Very Happy
Alice fajnie opisała Edzia. Ten nonszalancki styl bycia. I ta końcówka, rozczulająca. Widać, że coś ciągnie go do Belli, ale dlaczego dopiero teraz?! Przecież Bella nie zrobiłaby tego jeśli miałaby chociaż (!) jedną osobę jako podporę i nadzieję dla dalszego życia. Chyba, że robi to z ukrycia, co mnie zdenerwuje, jak okaże się prawdą.
A Emmett. Jejku. On już chyba zrozumiał, że Rose jest czymś więcej niż kolejną osobą do zaliczenia (sory za porównanie, ale jakoś pasuje). I te właśnie porównania utwierdziły go w przekonaniu, że coś jest ,,nie tak" z jego uczuciami. Takie oświecenie miał Very Happy
Eh, Esme robi się... taka nie... jak ona. Miałam ją zawsze za osobę pełną miłości, nawet jeśli coś jej się nie podoba, to i tak nie zwróci ci na to uwagi, bo za bardzo cię kocha. Coś koło tego. Chociaż nie dziwię jej się. Jak ja bym miała gotować obiady (wciąż!) dla osoby, która się wprasza, to by mnie szlag trafił i bym dawno mu wygarnęła, bo ja osoba szczera do bólu jestem Wink Wracając do opowiadanie, bo to one jest ważniejsze niż mój charakter Very Happy Carlisle tak jakby był na to obojętny. Esme mówi, że jej coś się nie podoba, a on się z nią zgadza. Dobra, powiedział, że próbował dwa lata. Ale do cholerci! Nic nie zrobić przez te dwa lata! To trzeba mieć naprawdę dar.
A się rozpisałam. Mam jakiś dziwny zwyczaj rozpisywania się pod twoim opowiadańkiem, bo większość komentarzy (moich) nie przekraczają sześciu linijek. I o wiele lepiej się czytało, jak nie było tyle nawiasów.
Życzę weny na dalsze rozdziały i by były coraz lepsze (nie to, że te są okropne, no ale... no! pewnie się domyślisz o co chodzi)... Jestem słaba w tłumaczeniu czegoś...
Pozdrawiam Wink

xxx.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nadia vel Ariana
Człowiek



Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 53
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Stolica...

PostWysłany: Pon 16:40, 19 Lip 2010 Powrót do góry

belongs_to_cullens – bardzo dziękuję, schlebiasz mi. Cieszę się, że się podobało Wink
Tylko że teraz się boje, żeby nie zniszczyć tego Edwarda… i jeśli mi się nie udało, błagam o wybaczenie, ale wszyscy wiedzą jaka to trudna postać…
zawiasa – to że Jasperowi podoba się Alice to za dużo powiedziane, on ma dziewczynę, zapomniałaś? Marię. Opowiadanie będzie się rozwijać, ale nie jest z tych, których akcja goni (odsyłam do „wystarczy tylko odważyć się sięgnąć…?”), raczej z tych, które pokazują sytuacje, charaktery, dziwactwa ludzi… Tak czy inaczej, na razie wprowadzam akcję, mam nadzieję że się nie pogubicie…
xxxvampirexxx – Nie będę tłumaczyć Alice, bo… właściwie masz rację. A to nie Carmen się przebierała, a Maria. Coś Ci się pomieszało Wink j/w, boję się waszej opinii o Edwardzie po tym rozdziale. Emmett nie miał być nieśmiały, ale… co ja tam będę tłumaczyć. Zobaczycie. Esme jest taka jak pierwowzór (raczej) tylko ma taką awersję do panny King… to nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że obydwie mają dziecko z jednym facetem, nie? Nawiasów chyba już nie ma tak dużo, a co do rozpisywania to ja bardzo lubię długie komentarze, więc wiesz Wink

Aha - za niedociągnięcia przepraszam, aletroszkę się śpieszyłam pisząc - gdyby zrobiła gdzieś błąd to bardzo proszę o powiedzeni, a zaraz poprawię Wink
Na razie rozdziały są często, ale nie przyzwyczajajcie się, bo niedługo wyjeżdżam na dwa tygodnie i będzie trzeba uzbroić się w cierpliwość… Confused

Rozdział trzeci

Poglądy są jak dupa, każdy jakieś ma, ale po co od razu pokazywać?
Andrzej Sapkowski

Edward Cullen bardzo często miał to dziwne, niekontrolowane wrażenie, że jest od urodzenia jaką smutną, trochę żałosną karykaturą króla Midasa – wszystko, czego dotykał od razu zamieniało się w gówno.
To się zaczęło kiedy tylko się urodził i nie opuszczało go aż do teraz.
Na przykład Esme – zazwyczaj cierpliwa, dobra, kochana Esme. Ale z jakiegoś chorego, pieprzonego powodu nie potrafił jej okazać swoich dobrych uczuć. Nie potrafił jej nigdy pomóc i to sprawiło, że nabrała do niego dystansu i że patrzyła na niego tak ostrożnie, jakby był jakiem cholernym, płochliwym zwierzątkiem.
Carlisle, którego niezmiennie uważał za zadufanego gnojka (nie mógł się tego pozbyć, jak bardzo by się nie starał), którym w rzeczywistości był sam. Carlisle zawsze chciał mieć Edwarda przy sobie, jak nieoswojonego psa, który czasem może ugryźć. Nie chodziło o to, że się nie dogadywali, po prostu patrzył na Edwarda z tym swoim powątpiewaniem, który doprowadzał go do szału i przez które wydawało mu się, że z jakiegoś chorego powodu Carlisle jest zawiedziony.
Emmett, który w duchu też pewnie uważał brata za przypadek niestwierdzonego autyzmu, ale który czuł do niego zbyt duży szacunek, by się postawić. Emmett był po prostu zbyt dobry, pomyślał z kwaśną miną Edward, zbyt naiwny… i łatwowierny. I gdy tylko ktoś kogo lubił go o coś prosił, niezależnie od zadania i konsekwencji, wykonywał je. I chociaż miał swoje zdanie, nigdy się nim nie chwalił. Emmett był niestosownie beztroski, dziwny, jego zachowania były tak odruchowe.
Edward nieodparcie czuł, że Emmett jest po prostu obrzydliwie inny od niego.
Royce, ta mała kreatura do której nie mógł zapałać innymi uczuciami niż odraza i która zwyczajnie się go bała. Czy to nie powinien być żal i troska wobec brata? Więc dlaczego nie mógł poczuć tego wszystkiego, czego inni oczekiwali, co powinno być normalne, jasne…?
Alice, którą zepsuł i zniszczył, zabierając jej wszystkie szczątki jej ludzkich uczuć i która z powodu jakiegoś zwarcia w swoim umyśle wzięła go sobie za kogoś do naśladowania.

Wszystkich i wszystko co miał zmieniał w gówno.
A najgorsze, że wcale nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia.
Wcale.
Właściwie nigdy.

- Nie bądź śmieszny - skomentowała Alice. Edward nienawidził, gdy ktoś patrzył mu prosto w oczy, ale ona zawsze to robiła, jakby chciała przekazać mu przez nie swoje emocje.
Alice byłą beznadziejna, jeśli chodzi o mówienie na temat swoich emocji. Nie pochwalał wielu jej zachowań, ale była osobą, którą najbardziej lubił w rodzinie, bo najłatwiej było mu się z nią kontaktować. Miała najbardziej zdystansowane podejście… może nie obojętne, ale tolerancyjne. Niestety dobrze wiedział, że tylko w stosunku do niego, ale to nie było czymś, czym by się jakoś strasznie gorszył. Obydwoje byli w pewnym stopniu egoistami, nie zauważali prawie nic poza sobą nawzajem.

- Royce był dzisiaj u ciebie, kiedy ja siedziałam w twoim domu. Wiesz, mówiłam ci, że chłopak mojej współlokatorki urządził sobie dzisiaj z nią pożegnalny dzień w łóżku. Raaany… – Alice jęknęła przeciągle i wywróciła oczami. – ta dziewczyna to zwykła dz***a. Nie mam pojęcia, jak ona opłaca czynsz. Serio, miała już chyba z dziesięciu chłopaków odkąd ją znam. Tylko czekam, aż w rubryce „zawód” będzie wpisywać „przydrożny zakład masażu erotycznego dla dwojga” – zachichotała złośliwie, wpychając sobie do ust wielki kawałek mięsa. Edward pomyślał, że gdyby nie makijaż, mógłby jej dać dziesięć lat, z tą jej okrągłą buzią, drobnymi rączkami, leniwym, nieprzyjaznym uśmiechem i beztroskim sposobem bycia. Wyglądała zupełnie tak, jak kiedyś.
- Royce – Edward wyłapał jedyną informację, jaka była dla niego przydatna i potarł palcami skronie, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Na wargach chłopaka igrał delikatny uśmiech, ale zielone oczy wpatrywały się w siostrę uważnie. – Głupi, pałętający się, zakompleksiony ku***. Czego chciał? Założę się, że niedługo zacznie łazić po dworcach z kubkiem na kasę. Przysięgam, jeśli ten koleś jeszcze jeden raz zwinie mi komórkę, złożę na niego skargę o kradzież – Westchnął, zmierzwił sobie włosy i upił łyk ze swojej kawy, stojącej na stoliku. Po chwili znów podniósł głowę i spojrzał na Alice znacząco. – Mam nadzieję, że nie wyrzuciłaś mi domu w powietrze, co? Ci dziadkowie u których mieszkam chyba podostawaliby zawałów. Mówię ci, są połączeniem cyników, histeryków, choleryków i męczenników.
Alice nie oderwała się od przeglądania menu restauracji ze średnio zainteresowaną miną (Edwardowi wydawało się to być zupełnie bezcelowe, skoro przed nią leżał już gorący talerz, ale udał, że nie zwraca na to uwagi, tak jak na większość, jego zdaniem bezsensownych rzeczy, które widział na co dzień), ale na jej twarzy również widać było mały półuśmiech.
- Och, nie, dość szybko wyszłam. Musisz uchodzić za strasznie snobistycznego dupka, bo nie miałeś nic w lodówce. Jadłeś kiedyś w domu coś innego niż pizza na wynos? – spytała patrząc na niego spod przymrużonych powiek i nakręcając sobie makaron na widelec. Wzruszył ramionami.
- Nie, szczerze mówiąc nie. Ale odpowiedz mi na pytanie, Alice – ten mały cwaniak znów chciał ode mnie pieniędzy? Może jest jakiś prawny paragraf dzięki któremu dałoby się go skazać na parę lat za wyłudzanie kasy, co nie? Jeden kłopot z głowy.
Oblizała usta i po chwili wzruszyła ramionami, ale na jej twarz zawitał lekko dostrzegalny grymas.
- Nie wiem co mu się ubzdurało, szukał taty. A my mamy ważniejszy kłopot – to mówiąc spojrzała na brata znacząco i przygryzła lekko wargę.
Grał na zwłokę żując kurczaka, wywracając oczami, popijając i wzdychając.
- Jasper Whitlock – stwierdził po chwili zmęczonym tonem, chociaż jego zdaniem sytuacja zaczynała się już robić zabawna.
Alice skinęła głową, patrząc mu twardo w oczy.
Edward wziął głęboki oddech.
- Już ci mówiłem, że facet taki jak Jasper Whitlock jest…
- Wiem co mi mówiłeś – ucięła krótko, lekko rozdrażniona. – On z dnia na dzień robi się coraz głupszy, mniej rozumie. Zaczyna mnie wkurzać jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe – Brunetka wlepiła wzrok w róg blatu. – Czy… mam nadzieję, że ty i Emmett załatwiliście go wczoraj, prawda? Czekam i czekam, aż to da mu coś do myślenia…
Chłopak zrobił niezadowoloną minę.
- Wiesz jaki jest Emmett – zaczął zmienionym, łagodnym tonem. Alice uniosła brew. – Zrobiłby to o co byś go poprosiła, ale ma też swój rozum. Nie powinnaś go wciągać w coś, co go boli i… Nie zaprzeczaj! – Podniósł głos, gdy brunetka nabierała właśnie powietrza by coś powiedzieć. Zacisnęła ręce na stole, ale się nie odezwała. – Nie wiem jakie masz zamiary w związku z Whitlockiem, ale nie licz już na niego, okej? On…
- Och, daruj sobie – przerwała Alice poirytowanym tonem. – Mówisz zupełnie jak Jacob, sratatata… Co się z tobą dzieje, Edward? Przecież nie cierpisz Jaspera-mam-kij-w-tyłku-Whitlocka. Mam wrażenie, że twoja pochwa zaczyna się ujawniać, Eddie.
Edward wywrócił oczami spojrzał na siostrę twardo. Miała zaciętą minę założyła ręce na piersiach.
- Możesz grać sobie ile chcesz, Al – powiedział kończąc kawę i odsuwając talerz z jedzeniem. Wstał i podsunął krzesło do stołu, poczym wziął swoją teczkę i zmrużył oczy. – Ale mnie więcej do tego nie mieszaj.
Spojrzała na niego trochę urażona, a trochę zaskoczona.
Drzwi restauracji zamknęły się cicho.
Została sama.

***

Z Nowego Jorku dojechał do Los Angeles o trzynastej trzydzieści.
O piętnastej dwadzieścia trzy James Normand przeszedł niespokojnie pomiędzy labiryntem korytarzy, minął wielu lekarzy w białych fartuchach i zatrzymał się tuż przed drzwiami do Sali Isabelli Swan. Położył dłoń na szybie i zmrużył oczy, ale z takiej odległości nie widać było wnętrza pokoju.
- Pan z rodziny? – rozległ się uprzejmy głos Carlisle’a Cullena. – Bo jeśli nie, przykro mi, ale chyba nie będę mógł wpuścić pana na salę, chyba że pokaże pan odpowiedni dokument tożsamości albo…
James zacisnął wąskie wargi i uśmiechnął się połową twarzy.
- Tak jakby – odparł szorstkim tonem.
- Co: tak jakby? – spytał z roztargnieniem lekarz, drapiąc się lekko po głowie. – Jest pan przyjacielem, osobą wpisaną jako druga osoba kontaktowa w razie nagłych wypadków? Z tego co mi wiadomo musiałby pan otrzymać zgodę odpowiedzialnej za pannę Swan siostry, panny Hale, bo nic nie zagraża stanowi pacjentki na tyle, by ktoś nie mógł jej odwiedzić – Mężczyzna spojrzał na Normanda wyraźnie zatroskany. – Do osób w jej stanie należy jak najwięcej mówić, żeby…
- Tak, wiem – James wzruszył ramionami nie spoglądając na rozmówcę. – Jestem pewien, że zostałem wpisany jako „osoba kontaktowa w razie nagłych wypadków” – powiedział z przekąsem. – A panna Hale również z pewnością mnie rozpozna.
- Mogę wiedzieć kim pan jest dla pacjentki? – spytał lekarz trochę zaskoczony, lekko naciskając klamkę do pokoju. Royce stojący na końcu korytarza skinął na niego wyraźnie zaniepokojony, ale ojciec pokazał mu ruchem ręki, że jest w tej chwili zajęty.
James ponownie uśmiechnął się, tym razem jakby z zadowoleniem.
- Jestem jej narzeczonym, doktorze.

***

Otwieranie drzwi kobietom zanim wejdą do samochodu ma swoje dobre strony, stwierdził kiedyś radośnie Emmett. Nawet jeżeli trzeba przez to odmrażać sobie tyłek o piętnaście sekund dłużej niż one, nim ich leniwe ego zwlecze się z siedzenia.
Jedną z takich dobrych stron, pomyślał zadowolony, jest to że przez dwie pełne minuty czują do ciebie całkowity respekt, szczęście, bo jesteś dżentelmenem i można je zabrać dokąd się tylko chce, a one i tak nie odmówią, zbyt zamroczone przetwarzaniem faktu, że byłeś taki miły i że tacy faceci jak ty na pewno na co dzień się nie zdarzają i nie mają takich genialnych odruchów.
Naiwne. Emmett znał ten numer z drzwiami, noszeniem siatek i puszczaniem przodem niemal od przedszkola. Esme go nauczyła i prawie zawsze działał.
Przynajmniej jeśli nie sprawa nie dotyczyła jego dziewczyn.
Emmett zawsze wybierał sobie dziewczyny z którymi było zdecydowanie coś-nie-tak. I z ich naturalnymi odruchami po otworzeniu drzwi, westchnął z goryczą.

Z Heidi rozstali się w taksówce. Tak to się nazywało, rozstanie, mimo jej ciągłych nalotów po tym wydarzeniu.
Powiedziała mu to wtedy, gdy mieli już wysiadać przy jej mieszkaniu – oznajmiła, że zdecydowanie sobie nie życzy, żeby wysiadał z nią. Ani żeby kiedykolwiek ją odwiedzał, ani dzwonił na jej telefon, ani wiózł ją gdzieś. Ani ją nachodził, ani o coś pytał, ani w ogóle z nią rozmawiał. Powiedziała że już od dawna mieli problemy, ale on po prostu ich nie dostrzegał i jeśli teraz nie rozumie, to ona mu nie wytłumaczy, bo to tak już jest, że powinniśmy być odpowiedzialni za swoje czyny.
Emmett przez dłuższą chwilę zastanawiał się, dlaczego wszystkie rozstania z jego udziałem muszą się odbywać w taksówce. Heidi wyszła trzaskając drzwiami o wiele za głośno niż zachodziła potrzeba. Wyglądała na smutną.

Taksówkarz był w sumie facetem w porządku, jeśli jakikolwiek facet oglądający jak dziewczyna cię rzuca może jakimś cudem zachowywać się w porządku. Miał może z pięćdziesiąt lat, szpakowate włosy, długi i prosty nos, szarą koszulę i melancholijny wyraz twarzy.
- Ciężko jest, ciężko, prawda? Takie życie, ciężko jest, wie pan sam, co nie? No ciężko, ja to wiem o tym coś więcej – powtarzał. – Ha, wie pan, ja mam już duży brzuch, żonę fajną, ale rozwódka, wie pan, rozwiedliśmy się kiedyś, dawno. Tak mi się zdawało, że to w porządku, ona stara, starsza niż ja, ale starości to jakoś nam się razem nie chciało, to żeśmy sobie dali spokój, wie pan? I panu też to radzę. To ona chciała, ale lepiej zawsze jak się je uprzedzi w rozstawaniu. Trzeba będzie zaczekać na odpowiednią chwilę, jak jej już to nie robi różnicy, bo się chce zmieniać, a jak i po co to już nie ważne, prawda? Teraz pan myśli że to tak bez sensu, ale to prawda, powtórzy pan moje słowa, jak znajdzie ładniejszą dziewczynę od swojej, no nie? No, mamy z żoną trójkę dzieci, wie pan, same córki. Ciężko, ciężko, bo córki i niemądre. Ona mówi, że o swoich dzieciach tak nie wolno mówić, ale jak głupie to dobrze, że wiem i nie płaczę, prawda? Tak, ciężko… Jakbym wiedział jakie będą z nimi problemy to chyba by ich nie płodził, co nie, ale człowiek to się zawsze po czasie orientuje, a gumka pękła, żona rodzi i już nie ma odwrotu, bo dzieci są takie małe, różowe, wrzeszczą, bo wrzeszczą, ale oddać ich to się nie chciało, jeszcze pan zobaczy, jak będzie pan miał swoje, że to trudno na takie nie patrzeć, nie brać na ręce, nawet jak wrzeszczą. A zresztą z czasem to nawet już mniej, robią się spokojne. Potem gadają, ale co tam, same bzdury to nie ważne, ważne że gadają, łażą i dobrze, nie wywalają się, wiedzą gdzie przecinek i piszą. A jeszcze potem to problemy, bo zaczynają nie chodzić tylko biegać i wie pan, nie tam gdzie by człowiek chciał, bo córki to zawsze wiedzą lepiej, co nie? Można mówić, ale to jak zdarta płyta i tak nie posłuchają, bo nudno i po co? Ciężko… najstarsza ma chłopaka, gówniarz w dresie, co lubi na mecze chodzić. Aro na niego mówią, idiotycznie brzmi, taka ksywka, mówią. I ona do mnie, że on taki zły nie jest, że tylko raz go aresztowali, ale to go kumpel wrobił. Ha, widzi pan? To ma chłopak charakter, że tylko takich kumpli ma, nie? Ech, szkoda gadać. Ciężko. Żal mi pana, pan teraz też sam będzie. I córki mi żal, jakbym mógł to był jej w ogóle nie dawał na studia, tam ją skrzywili, ech… I chłopaka mi żal, bo kibic i głupi i ile to dwa razy pięć nie wie, ciężko z nim, prawda? Ciężko, powiedział, się uczyć jak się nie chce, na dworze deszcz, ale mecz też jest. A wie pan, on zapomniał parasola, chyba nawet nie ma i tak, ciężko jest, zmókł idiota… Ech, ja mu mówię, żeby takiego męczennika nie zgrywał, ale widzi pan, młodzi to w ogóle nie słuchają, prawda? Pan to pewnie wie, pan ile ma lat? Trzydzieści? Trochę stary, ale nie za bardzo, to nawet dobry wiek jest, w sumie. Z takimi mięśniami to trzydzieści, do cholery, ja to już tak nie mam. Żona często mi powtarzała, że mam za duży brzuch, niski jestem, że ona mnie niby rozpieszczała, ale to tak ciężko, ona jest dobrą kucharką. Czasem to do niej przychodzę, zjeść coś, bo ona zawsze coś zrobi, chociaż jej też jest ciężko, bo ten jej drugi mąż, kompletny kretyn, nauczyciel francuskiego. Taaak, je ser, żaby i ślimaki, ciężko z nim, nie wymawia „r”, mówi do mnie per „sir” i nosi takie śmieszne spodnie w kolorowe paski... Ale barek ma, wino dobre, co mi tam, ja to już właściwie nic do niego nie mam, spoko facet, tylko trochę zamroczony przez to wino i żaby pewnie też, ech, ciężko mu, ale za to ja z żoną możemy więcej czasu razem spędzać, bo on pije dużo i gotuje ślimaki… Szczerze panu powiem, moja żona lepsze robi, ale wie pan, nie mówię, bo pewnie się obrazi albo coś. Marek ma na imię, głupio trochę, co?...

To było trochę jak słuchanie radia, co jakiś czas Emmett się włączał i dodawał coś od siebie, albo próbował wytłumaczyć, że ma dwadzieścia pięć lat, ale facet był trochę dziwny, słabo kontaktował z otoczeniem. Niby jechał, ale jakby miał jakiś niewidzialny film przed oczami i nie dostrzegał nic poza swoją historią.
Przed wyjściem Emmetta podał mu swoją wizytówkę ze starannie wypisanym imieniem i nazwiskiem:
Kajusz Volterra.

- Jak pan chce trochę taniej pojechać to pan dzwoni, ja do tego mam taki mały sklepik niedaleko, no nie mój, Marka właśnie, ale jak pan chce to fajnie tam jest. Powie pan że mnie zna, co, że ciężko panu, ja widzę, dziewczyna pana rzuciła, to Marek coś panu kopsnie za darmo, no pół darmo, co? – uśmiechnął się krzywo. – No, bierze pan, pewno się przyda, pan też jest w porządku, trochę za wielki, ale tak to bywa. Emmett, tak? Kto wie, może pan Ara zobaczy, moją córkę, Jane, sam pan powie, że coś jest z nimi tak, hę? Ej, Jane jest miła, troszkę rozpieszczona i czasem odrobinkę złośliwa, ale w sumie dobre dziecko, chociaż niemądre wcale, bywa… Ciężko… A jak ich nie będzie to taki maluch, pomocnik, Alec się nazywa, on panu coś da, on wszystkim daje za pół darmo. Nie tak że trawkę, taki mały jest przecież, ale tego wina z Francji panu da, hę? Ucieszyłby się, mały, to jest syn tego francuza, to właściwie bardziej jego sklep, on mało sprzedał, ale to na razie, bo zaczął miesiąc temu, wie pan…

Emmett stwierdził, że gość jest trochę smutny, ale w sumie całkiem zabawny, gdyby tylko nie mówił do niego cały czas per „pan”. Ale ta rozmowa sprawiła, że mimo smętnych myśli na temat Heidi i swojego nieczystego sumienia w sprawie Jaspera Whitlocka, ciężko było mu zachowywać cierpiętniczy nastrój wychodząc z taksówki.

Z Heidi poznali się jakieś trzy miesiące temu. Grała w drużynie dziewcząt koszykówkę, a Emmett, świeżo po sportowych studiach, był wtedy pomocnikiem trenera. Grała koszmarnie, przynajmniej jak na kogoś z reprezentacji, rozpoznawał ją po wielkiej szesnastce na plecach, chudych nogach, włosach nieustannie związanych w pseudo-niedbały kok i ładnej buzi, której się nie spodziewał po spoconej dziewczynie. Był z nią dziesiątki razy w knajpach i kinie zanim odważyła się wejść do jego domu i uwierzyła, że nie ma zamiaru wykorzystać jej na dywanie przy kominku. Mimo tego że lubiła sport i potrafiła ciekawie opowiadać, a także zadawać celne pytania na które nigdy nie oczekiwała odpowiedzi, była raczej znudzona wszystkim – Emmett postawił sobie za punkt honoru ożywienie jej odważnej, rozrywkowej albo chociaż buntowniczej natury, którą sam posiadał w dużych ilościach. Szkoda tylko, że potrafił stawiać się wyłącznie osobom które znał i o których wiedział, że nic mu nie zrobią.
Gdy zaczęli ze sobą sypiać, co ciekawe, bo poprzednie dziewczyny Emmetta nigdy na niego nie narzekały, Heidi stała się jeszcze bardziej znudzona wszystkim co ją otaczało. Tak znudzona, że Emmett zastanawiał się nad radykalnymi środkami, jak wsypanie jej czegoś pobudzającego do coli light, którą z zapałem maniaka piła codziennie o szóstej trzydzieści pięć. Heidi stale się odchudzała, jadła seler na obiad i sok z cytryny na deser (nie odważyłaby się zjeść banana – to przecież całe siedemdziesiąt pięć kalorii!), biegała codziennie przed śniadaniem złożonym z dziwnej, rozpuszczalnej i różowej tabletki, którą Emmett oględnie określał „slim-gówno”, dwóch podłużnych, fioletowych pastylek na szczupłe nogi, jabłka i szklanki wody. Nie była typem „odrażająca-anorektyczka”, ale z czasem stawała się coraz większą perfekcjonistką. Miała wahania nastrojów i była chudsza od Emmetta o jakieś trzydzieści parę kilo, a on sam nie potrafił zrobić nic, żeby jej pomóc. Heidi była nieugięta i uważała, że wciskając jej zbożowe batoniki Emmett ją „demotywuje i nie wspiera psychicznie, bo wszyscy są tacy sami i nie rozumieją potrzeb innych”. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
Co do pomysłu z środkami pobudzającymi, Emmett miał pełne pole manewru i jedynym co go powstrzymywało była moralność. Cullen miał dobrą przyjaciółkę, która niedawno skończyła studia i miała zacząć pracę w laboratorium – Marię Constantine. Dziewczę ciemnowłose, nadpobudliwe, marudne, pobawione wiary w siebie i wyjątkowo zabawne w swej chęci do robienia wszystkiego na raz. Maria z pewnością by mu pomogła, dając jakieś nieszkodliwe i niekoniecznie legalne ziółka na pobudzenie za pół ceny.
Maria była w porządku, gdyby nie to, że trochę za dużo gadała. Emmett dorastał z Alice, był przyzwyczajony. Ulubionym tematem panny Constantine był jej chłopak („cudowny, cudowny, taki kochany i pomocny i mądry, musisz go poznać, Em, jestem pewna że będziecie wspaniałymi przyjaciółmi, mój Jazz jest do ciebie taki podobny i uwielbia grać w kosza!”).

Idąc jedną z tych szarych, zabłoconych i wąskich uliczek, Emmett napawał się wilgocią w powietrzu, nocą i nudą. Przed wyjściem z Heidi zaparkował samochód parę ulic za swoją pracą, niedaleko szpitala w którym pracowali Edward i Carlisle – Emmett maił pożyczyć bratu samochód na jeden dzień. Tuż przy szpitalu był też przystanek autobusowy. Chłopak wyciągnął kluczyki z kieszeni i bez większego entuzjazmu podszedł do trochę szpanerskiego Volkswagena Touareg. Alice nalegała na dziwny, ciemnooliwkowy kolor, a że Emmett stanowczo nie miał zamiaru wchodzić w drogę chociaż jednego jej pomysłu, był teraz właścicielem niezwykle brudnego, sportowego samochodu, który (patrząc po wielkości) bardziej nadawałby się dla czteroosobowej rodziny niż dla Cullena.
Od strony szpitala rozległ się stukot obcasów, trzask zamykanej torebki i pokasływanie. Rosalie Hale zbiegała w tej samej chwili po schodach wyjściowych i zmierzała na przystanek autobusowy. Gdy spostrzegła Emmetta była już zbyt blisko by udawać, że go nie widzi. Zamrugała szybko, westchnęła, potarła ręką oczy (niebezpiecznie czerwone) i mruknęła niezbyt zadowolonym tonem.
- Um… cześć, Cullen? – Zabrzmiało to trochę jak pytanie, ale zdaniem Emmetta mogłaby nawet nazwać go Whitlock – ważne, że odezwała się ewidentnie prosto do niego. Spojrzała trochę zamroczona na przystanek i wyciągnęła z torebki paczkę papierosów. – Wysiadasz przy Izaaku Newtonie?
Chodziło jej o pomnik, ale przez chwilę Emmett miał ochotę oznajmić, że to Newton przy nim wysiada. Ha, nigdy go nie lubił, tak samo miał na nazwisko Mike, wyjątkowo natrętny facet, którego Emmett był podwładnym.
Chłopak uśmiechnął się do niej i uniósł brwi.
- A wyglądam jakbym stał na przystanku, Hale? To parking – rzekł tonem, który świadczył że rozmawia z pięciolatką. Otworzył drzwi samochodu i spojrzał na nią wymownie. – Gdzie chcesz jechać?

Trik z otworzeniem drzwi przed kobietą zdecydowanie działał na feministyczne ego Rosalie Hale.

***

Jasper Whitlock zawsze starał się nie denerwować ludzi, którzy robili dla niego jedzenie. To było by bardzo nierozważne, poza tym znał swoją dziewczynę na tyle dobrze, że wiedział, iż w chwilach paniki jest zdolna do wszystkiego.
Łącznie z dosypaniem mu do spaghetti jakiejś super-hiper-wybuchowej trucizny, nad którymi Maria siedziała całe dnie w laboratorium.
Jasper Whitlock właściwie prawie nigdy nie denerwował ludzi (co wcale nie znaczyło, że ludzie nie denerwowali jego) z wyjątkiem Alice Cullen.
Oglądając przeskakujące, zielone cyferki w mikrofalówce i patrząc, jak talerz z daniem, które przed wyjściem zrobiła dla niego Maria leniwie się obraca, stwierdził, że Alice w ogóle odstępuje od wszystkich reguł.
I związku z tym nie warto sobie tym czymś zawracać głowy.
- Oczywiście, że mnie to nie obchodzi – rzekł przekonywująco sam do siebie pięć minut później, nakręcając sobie makaron na widelec. Zmarszczył brwi i uśmiechnął się połową twarzy. – Wcale i w ogóle.
Niemniej to, jak przez sam fakt swojego istnienia doprowadzał ją do szału bywało zabawne.
Bywało też wkurzające. Trwało w końcu jakieś… półtora roku? Mniej więcej, z przerwami podczas których Alice urządzała sobie spokojne terapie zakupowe wraz z Victorą i Jacobem Blackami, prawdopodobnie jedynymi ludźmi na całej kuli ziemskiej, których nie irytowała.
Na nieszczęście Jaspera, to było dawno, dawno temu. A szkoda. Tęsknił za czasami, gdy Alice była odstresowana.
Rzecz w tym, że Alice nie powiedziała nikomu poza Edwardem o tym, co zapoczątkowało sprawę, a właściwie ideę panny Cullen o usunięciu Jaspera z powierzchni ziemi.
I to w trybie natychmiastowym.
Problem leży w jej mózgu, zdecydował dawno Whitlock, ktoś, kto studiuje desing, ma pięciocentymetrowe paznokcie, co tydzień nową torebkę o wartości małej wyspy na zachodzie, nadpobudliwe rodzeństwo w którego skład wchodzi przerośnięty, dwumetrowy koleś o śniadej cerze i ruda, wiecznie rozbawiona suka jako przyjaciół oraz Edwarda Cullena za brata, nie może być normalny.

Jasper zazwyczaj dochodził do wniosku, że to nie wina Alice. Taaak… ona po prostu ma takie smutne, szare życie. Nie powinien mieć żalu do tego, jaka się stała… i wobec tego nie powinno go to intrygować.

Natomiast rzeczą, która naprawdę go obchodziła, było – gdzie jest do jasnej cholery Rosalie?!
Było dwanaście po jedenastej.
Wykręcał jej numer trzydzieści cztery razy.
Maria spała w mieszkaniu, które ona i jej siostra, Charlotte, wynajmowały podczas studiów, ale współlokatorki Jaspera, Rosalie, cały czas nie było.
Drzwi do jej pokoju były zamknięte na klucz.

Wpół do pierwszej Jasper zasnął oparty o zimny blat stołu w kuchni.


***

- Niby co mam zrobić? – warknął Edward sfrustrowanym tonem, chodząc po pokoju Isabelli Swan w tą i powrotem, nawet nie spoglądając na łóżko z dziewczyną, jakby zatopiony w swoich myślach. – Mam jej powiedzieć, Hej, Alice, nie jestem pewien, czy wiesz, ale jeśli nie to chciałem ci powiedzieć, że tak się złożyło, że to właśnie ja byłem tym, który sprawił, że zaczęłaś nienawidzić wszystkich inteligentnych facetów o jasnych włosach, którzy za bardzo przypominali ci chłopaka, który cię rzucił, bo ja go poprosiłem, no, pobiłem, bo widzisz, miałem jakieś takie przeczucie, że to dupek, a nie pieprzona obsesja twojego życia i tym samym to ja jestem odpowiedzialny za zniszczoną połowę lat studenckich Jaspera Whitlocka? Zresztą, kogo to obchodzi, Bella? Co mnie to obchodzi? To jej sprawa, ich.
Westchnął i spojrzał w jej stronę, jakby miał nadzieję, że przyjaciółka się odezwie.
Jej usta pozostały zaciśnięte.

Edward zmarszczył brwi, rozejrzał się po pomieszczeniu (nie ufał temu aroganckiemu kolesiowi, który odwiedzał ją przed nim, James-cośtam-cośtam, z niebezpiecznym uśmiechem na twarzy, szeroko otwartymi oczami i podłużną twarzą) i podszedł do łóżka. Royce i Carlisle też dawno schowali się w gabinecie tego drugiego omawiając jakieś bzdury związanie z jej leczeniem – jakby Royce miał o tym jakiekolwiek pojęcie! – więc Edward był sam. Wyciągnął rękę w jej stronę i dotknął delikatnie jej włosów. Zacisnął usta.

Czemu musiała zrobić to bez żadnego wytłumaczenia?
Nawet ona…

Czemu musiała go zostawić, właśnie teraz, gdy była tak potrzebna?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nadia vel Ariana dnia Czw 16:59, 16 Wrz 2010, w całości zmieniany 6 razy
Zobacz profil autora
zawasia
Dobry wampir



Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 1044
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 20 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Barcja:D

PostWysłany: Pon 18:30, 19 Lip 2010 Powrót do góry

wzruszyłam się przy koncówce samej, monolog Eda do Belli taki smutny
i już coś jakby się zaczęło wyjaśniac...
no i popłakalam sie ze śmiechu
"Problem leży w jej mózgu, zdecydował dawno Whitlock, ktoś, kto studiuje desing, ma pięciocentymetrowe paznokcie, co tydzień nową torebkę o wartości małej wyspy na zachodzie, nadpobudliwe rodzeństwo w którego skład wchodzi przerośnięty, dwumetrowy koleś o śniadej cerze i ruda, wiecznie rozbawiona suka jako przyjaciół oraz Edwarda Cullena za brata, nie może być normalny."
te slowa Jaspera były boskie
rozdział podobał mi się, wiadomo, że z każdym będzie co raz bardziej się rozwijac więc pozostało czekac
więc czekam do następnego
pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
xxxvampirexxx
Wilkołak



Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraina Czarów ;)

PostWysłany: Wto 12:23, 20 Lip 2010 Powrót do góry

Nie jestem dobra w tematach związane z błędami, ale wyłapałam coś, ale mogę się mylić Very Happy
Cytat:
- Och, nie, dość szybko się wyszłam.


To 'się' jest potrzebne?

Cytat:
Miła zaciętą minę założyła ręce na piersiach.


Powinno być 'Miała'

Cytat:
Ne powinien mieć żalu do tego, jaka się stała…


Powinno być 'Nie'

Coraz bardziej potwierdzasz fakt, że Alice jest suką i tak chyba pozostanie w moim wyobrażeniu. W pewnych momentach mam ochotę ją walnąć i wysłać na księżyc... Wkurzająca jest... I ta jej postawa. Wrrr! Edzio postawił się jej i było widać, jak Alice jest do tego nie przyzwyczajona, by ktoś mógł jej się sprzeciwić.
Edward jest teraz chłopakiem, który potrzebuje bliskiej osoby, która mogłaby go wysłuchać, poradzić mu, przytulić itd. Przekonać go, że powinien pozbierać się i zmienić swój tok rozumowania. Nawet ja, po tylu moich ekscesach nie miałam takiego wyobrażenia.
Wkurzyło mnie, że pojawił się James i znowu jest jakoś związany z Bellą. Nie wiem, może skłamał, by się tam dostać, bo jasno nie było powiedziane i nikt nie potwierdził tego. A ja bez dowodów nie jestem przekonana, że on jest jej narzeczonym. I nawet jeśli jest, to... Normalnie brakuje mi słów. Powinien być przy Belli, pomagać jej przejść przez to, co przechodziła. A on przylatuje sobie po czasie, gdy ona leży w śpiączce i jeszcze się durnie uśmiecha. Sam Edzio to 'widział'.
Carlisle nie cierpi swojego 'syna'. Sam mówił jak chce się pozbyć jego matki. Nie określił dokładnie, że ma coś do niego, ale tak mi się wydaje. Mogę się mylić.
Współczuje Rose, która musi przechodzić przez to wszystko, być silną kobietą i przetrwać w tej trudnej sytuacji. I 'znowu' (?) pojawił się Em. I co mnie najbardziej zdziwiło, zauważył jej czerwone oczy i zmęczenie, gdzie mało który facet widzi to. I bardzo dobrze postąpił odwożąc ją, może wyniknie z tego ciekawa rozmowa?!
Miałam trzy podejścia, by przeczytać ten rozdział. Za każdym razem bezczelnie ( Very Happy ) mnie wywalano z komputera i teraz mogłam sobie przeczytać.
I dziwię się, że tak mało osób komentuje. Ale to już jest światowa choroba, wchodzą, czytają i wychodzą, nie zostawiając żadnego komentarza, bo po co?!
Trzeba zrobić strajk! Cool To byłoby ciekawe.
I znowu się rozpisałam... Masz dar!

Życzę weny na dłuższe i coraz lepsze rozdziały (chyba nie muszę znowu tego tłumaczyć? :P).
Pozdrawiam

xxx. Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez xxxvampirexxx dnia Wto 12:26, 20 Lip 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Nadia vel Ariana
Człowiek



Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 53
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Stolica...

PostWysłany: Pią 17:49, 23 Lip 2010 Powrót do góry

21.07.10

Ekhem, ekhem:

zawiasa - taaa, pozostało czekać. Co do całej fabuły, mam początek, mam koniec i tylko trochę środka się rysuje... zobaczymy jak to będzie Embarassed Tak czy inaczej, cieszę się że na razie Ci się podoba to co jest. Nie wiem czy akcja będzie jakaś szybka i zwrotna (na razie), ale mam nadzieję, że uda mi się Was pozaskakiwać chociaż parę razy Wink
xxxvampirexxx - wielkie dzięki za wypałanie błędów, już wszystkie poprawiłam i mam nadzieję że jest ok Wink Co do treści: hi, hi, hi, o tyle o ile znam moich czytelników ( a pisałam już na różnych forach i blogach), jeszcze będziesz uwielbiać Alice i nienawidzić Emmetta, więc... Rolling Eyes Ale o tym potem. Żeby nie było, że coś mówiłam, co zło to nie ja Wink Edward kocha cierpieć, ale zaznaczam że też nieraz jego postawa wkurza. Na razie ma wytłumaczenie, bo jest bardzo samotny więc prawdą jest to co o nim napisałaś, bo on nie ma raczej bliskich osób, a przynajmniej nie wiele. James, jak to James musi być! I troszkę skłamał, ale tylko troszeczkę, odrobinkę dosłownie. Powaga. Zobaczysz. W ogóle James jescze trochę pooglądamy, tak myślę... Och, i tutaj się nie zgadzam. Panna King to jedno, a Royce to drugie. Scena z nim i Carlisle'm jest w drugim rozdziale (Royce też ma niemałą rolę) i myślę że trochę zmieni Twoje nastawienie. Rosalie i Emmett nie będą rozmawiać... nie, bez podtekstów, bo seksu ani nic w tym typie też nie będzie (w końcu on tłucze Jaspera, nie?). Myślę, że jego metody na "rozluźnienie" kobiety będą dość... kontrowersyjne. Jak dla mnie skuteczne, ale każdy ma swoje zdanie Rolling Eyes Tak czy inaczej, cieszę się, że się rozpisałaś i że Ci się podoba Laughing
PS. Hej, strajk to nie jest taki zły pomysł!

Rozdział czwarty

A ja myślę, że całe zło tego świata bierze się z myślenia. Zwłaszcza w wykonaniu ludzi całkiem ku temu nie mających predyspozycji.
Andrzej Sapkowski


Carlisle Cullen oparł się wygodnie o czarny, skórzany fotel w swoim gabinecie. Potarł ręką brodę i spojrzał w zamyśleniu na syna, który przechadzał się niecierpliwie po pomieszczeniu. Zmarszczył brwi.
- Swan? Masz na myśli tą dziewczynę, która próbowała popełnić samobójstwo? To jakaś znajoma Edwarda, prawda? – spytał łagodnie, kładąc ręce na stole i składając palce wskazujące razem.
- Nie wiem – odparł zimno Royce. – Ale nawet jeśli tak, to nic dziwnego. Edward ciekawie traktuje ludzi, których nazywa przyjaciółmi. Nie o tym chciałem z tobą rozmawiać, dobrze wiesz, tato. Pokazywałem ci jej zdjęcia, które zostały zrobione zaraz gdy ją znaleźliśmy, widziałeś jak wyglądała. Pokazywałem ci jej życiorys, rozmawialiśmy z Rosalie Hale i Jamesem Normandem, czytaliśmy wszystko, co przekazała nam policja. I nadal nic? Nadal nic cię to nie obchodzi? – Na czole chłopaka pojawiła się głęboka zmarszczka, spojrzał na ojca rozpaczliwie. – Musisz coś z ty zrobić, tato! Wiesz, że ja nie mogę, ale ciebie wszyscy znają, masz pozycję, której ja nie mam! Gdybyś tylko powiedział… gdybyś tylko pokazał policji to, co ja mam, co ja widzę! Przecież to wygląda dokładnie tak, jakby ktoś ją… zmusił? Pobił? Nie wiem, ja po prostu… - Westchnął bezradnie. – Dlaczego - dlaczego ty dostrzegasz tylko to, co chcesz zobaczyć, tato?!
Carlisle wyprostował się i skinął na syna ręką. Zrobił zaniepokojoną minę.
- Uspokój się, Royce. Nie rozumiem co masz na myśli opisując zachowanie Edwarda. Jestem pewien, że zna pannę Swan dużo lepiej od ciebie, poza tym pragnę ci przypomnieć że to ja, a nie ty ją leczysz, tak więc to do mnie, a nie do ciebie…
- Och, nie żartuj sobie ze mnie! – warknął King, zaciskając pięści. – Wiesz jaki jest Edward, traktuje ludzi jak śmieci pod swoimi stopami, uważa że są zbyt głupi by z nimi choćby rozmawiał, nie toleruje nikogo kto nie jest głupszy od niego albo kto nie jest z nim spokrewniony, ale wiesz, że nie to jest tematem…
- Całe szczęście że zaliczasz się do tej nielicznej grupy osób, które są z nim spokrewnione – wtrącił zimno Cullen. Royce nie zwrócił na niego uwagi.
- Wiec co twoim zdaniem nią kierowało, bo nie rozumiem? Dlaczego nagle zdecydowałaby się na samobójstwo…? - Carlisle wyraźnie chciał znów coś dodać, ale chłopka potrząsnął głową. – Posłuchaj, tato. Miała narzeczonego; wiemy, bo Rosalie, jej siostra, potwierdziła, że kiedy się ostatnio widziały James był jej chłopakiem, to normalne. Miała przyjaciół, choćby naszego uroczego Edwarda. Miała stały kontakt z ojcem i sporadyczny z przyjaciółmi. Kończyła studia z dobrymi stopniami. Pracowała w sklepie z ubraniami w centrum, miała wystarczająco dużo pieniędzy. Dlaczego, powtarzam dlaczego nagle naszła ją ochota na wsadzenia sobie głowy do kuchenki? – Doktor znów chciał coś powiedzieć, ale Royce go uprzedził, cały czas chodząc nerwowo po gabinecie. – I nie obchodziłoby mnie to, gdyby nie to co widzieliśmy na jej ciele; sam musisz przyznać, że nikt nie jest tak wielką łamagą, żeby wywracać się dwadzieścia razy na dobę, a jej ciało jest całe w siniakach, w dodatku…
- Mogła próbować samookaleczenia – rzucił Carlisle i spojrzał na syna przenikliwymi, niebieskimi oczami. – Spójrz na to z innej strony, Royce. Jej narzeczony mieszkał w Nowym Jorku, bardzo daleko, z rodziną utrzymywała tylko kontakt telefoniczny. Jej matka również popełniła samobójstwo, gdy nasza pacjentka miała… och, nie pamiętam co mówił mi ten nadęty policjant, ale była tylko dzieckiem! Nie miała wiele pieniędzy i paru przyjaciół, ludzie mówili że jest zamknięta w sobie, smutna, chodziła sama i była raczej kujonką. Są różne powody dla których ludzie robią tego typu rzeczy. Czasem źle się czują ze sobą, mają depresję, mogły nawiedzać ją wspomnienia z dzieciństwa. To nie zawsze widać, ale zawsze zostaje w psychice, trudno się pozbierać po czymś takim. Może nie miała się komu wyżalić, może przestała widzieć sens. Pamiętasz przecież jej narzeczonego, wyglądał… delikatnie mówiąc, nieprzyjaźnie. O ile to w ogóle był jej narzeczony, w co poważnie wątpię. A propos, nie życzę sobie wpuszczania Normanda do jej sali, jasne? Nie ufam mu, a nie jest nigdzie wpisany jako osoba kontaktowa, albo ktoś w tym stylu – W tym momencie Royce prychnął ze zniecierpliwieniem, ale mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. - Tak czy inaczej, synu, to nie jest nasza sprawa. Zajmą się nią psycholodzy, gdy się obudzi; jeśli się obudzi, miejmy nadzieję, a to i tylko to, jest teraz nasza rolą. Nie musisz sobie zaprzątać głowy resztą, Royce –Lekarz wstał, przetarł oczy i położył dłoń na ramieniu niespokojnego chłopaka. – Wiem, że chcesz jak najlepiej, ale… może czasami po prostu za bardzo angażujesz się w sprawę?
King prychnął i strącił rękę.
- Ja się angażuję? Ja się w nic nie angażuję, wszystko widać jak na dłoni! Jedyną osobą, która nie chce tego dostrzec – jedyną, bo rozmawiałem już z naszą pielęgniarką, która przeprowadzała badania, Tanyą Denali i zobaczę się jutro z oficerem Atearą – jesteś ty sam.

Podszedł do stojaka na ubrania, zdjął skórzaną kurtkę, nacisnął klamkę do drzwi wyjściowych i spojrzał na lekarza buntowniczo.
- I udowodnię ci to, ojcze. Zobaczysz.

***

Rosalie Hale była pijana. Bardzo, bardzo pijana. Właściwie nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w życiu upiła się tak, jak wtedy. I doskonale wiedziała, że następnego dnia rano będzie mieć gigantyczny ból głowy. I że Jasper będzie na nią zły, i że będzie marudził, i że nie powinna tego robić, i może spóźnić się do pracy, i, cholera, ten starszy Cullen nie jest wcale taki głupi, jeśli postawi się przed nim butelkę wódki.
Rosalie zamrugała. O Boże. Co ona mówi? Oczywiście, że Emmett Cullen jest okropny. Zlał jej kolegę, upił ją pod pretekstem podwiezienia, a sam pozostał w miarę trzeźwy i teraz, (ku***, ku***, ku***) ma na nią haka.
Podstępny, wielki, zawszony gnojek.
Właściwie, pomyślała ze zmarszczonymi brwiami Hale, mocując się z kluczami do mieszkania i przygryzając wargę, dlaczego zawszony? Wcale nie wyglądał na zawszonego, nie śmierdział ani nic. Ani nie był spocony, dzięki bogu.
A przecież pił, pomyślała z niezadowoleniem. Nie, na pewno śmierdział. Powinien, wszyscy głupi ludzie powinni śmierdzieć albo coś w tym stylu, żeby można ich było odróżnić od tych, którzy są okej, westchnęła Rosalie. Inaczej wszyscy się plątają.
Albo plączą. Blondynka podrapała się po głowie. To chyba jest plątą… plączą, prawda?
Emmett zachichotał.
- Plączą – potwierdził rozbawionym tonem, obserwując, jak próbuje się dostać do mieszkania.
Skąd on się tam wziął? Powiedziała to na głos?
- Tak, Rose, powiedziałaś to na głos – Tym razem Emmett nie zachichotał, tylko zaczął się jawne śmiać, pomimo drugiej w nocy. Dziewczyna zamrugała jeszcze szybciej.
- Och – wybełkotała i zamyśliła się na chwilkę. – Tak właściwie to mi ciebie nie żal, hmmm, nie, nie, nie – mamrotała pod nosem. – Aaaach, chcę sapać… to znaczy, spać w ciemnościach. I żeby było mięciutko i nie lubię tego zapachu karmelu, który jest w mojej poduszce, o nie! Zatyka mu dziurki w nosie, uch! – pisnęła sennie.
Emmett zakrył sobie usta ręką i dopiero po paru minutach uspokoił się na tyle, by spytać:
- Mieszkasz z kimś?
Rosalie założyła ręce na piersiach zmarszczyła brwi.
- My chyba nie powinniśmy być po imieniu, Emt… em… Em.. metem… etem… et – zakończyła kulawo, cały czas robiąc srogą minę.
Chłopak skinął głową.
- Masz rację, Rose. Więc, mieszkasz z kimś?
- Jasper – jęknęła. – Ale to nie jest chłopak – Cullen znowu wyszczerzył zęby, więc szybko sprostowała. – To znaczy, mam na myśli, to nie jest mój chłopkak… opak. Chłopak. Nie mój. To znaczy, znam go bardzo, bardzo długo, ale on nie jest mój, tak jakby. Noo… jakbym go poprosiła to by zrobił, ale jest Ma… Ma… on ma dziewczynę na „Ma”, nie pamiętam jak się nazywa, ale jest brzydko i tak jakoś zielono. To znaczy, kojarzy mi się z zielonym. I trochę z żółtym.
Ludzi, pomyślał z zadowoleniem Emmett, najlepiej poznawać przy kieliszku czystej wódki. O tak. Nigdy nie zrezygnuje z tej zasady. Zazwyczaj Rosalie nie piła, co to, to nie, prawda? Panna porządnicka. Aha, był mistrzem.
- W takim razie chyba powinienem już sobie iść – stwierdził, podchodząc do niej.
- Gdzie? – spytała zdezorientowana. – Chyba nie tam gdzie zawsze, prawda? Na basen? Ty chodzisz ze mną na basen, on jest teraz zamknięty i nawet świateł nie ma, jest ciemnoniebieski. Nie możesz tam iść, Em… etem, motam, no, ty. Ty nie możesz iść – jęknęła. – Ja naprawdę bardzo nie lubię tego karmelu w moim łóżku, jest taki duszący!
- Domyślam się – skinął głową Emmett, uśmiechając się łagodnie. – Ale to nie byłoby rozsądne z mojej strony, nachodzić Jaspera Whitlocka o drugiej piętnaście w nocy, Rose.
- Nie Rose – westchnęła. – Jestem Rosalie, nie Rose. Wszyscy mówią Rosalie, Rose dziwie brzmi – Po chwili dodała żałośnie: – Ty jesteś bardzo, bardzo debilny dla Jaspera. Jasper mówi, że ty jesteś wierny… wiesz, łatwo wierzysz. Łatwo… łatwo… wierny, taaak? I że masz sukę, to znaczy Alice Cullen to suka, ale ja o tym nie wiem, bo nie mogę wiedzieć, bo jej zbyt nie znam, ale Jasper tak mówi i myślę, że to bardzo przykre, bo Jasper mówi że jest kurewska i… aaach. Chcę już mięciutko – jęknęła. – Moje łóżko nie jest mięciutkie. Mówiłam ci, Emetem, jak mieszkałam jeszcze z Bellą i z mamą? Ja i Bella miałyśmy bardzo mięciutkie łóżko i ona bardzo pachniała truskawkami, taaak… - Chłopak najwyraźniej chciał coś powiedzieć, ale blondynka mruczała dalej. – Aaach, Emmtem, ludzie pachną tak dziwnie. Jasper pachnie drzewami. Uważam że to głupie, pachnieć drzewem. Bez urazy. Ja nie pachnę. Wąchałam się i nie pachnę. Ty pachnnniesz, ooch, ty się chyba nie pocisz. To dobrze, że się nie pocisz, nie lubię potu, a ty bardzo ćwiczysz, ale nie pływasz. Dziękuję ci, że się nie pocisz. To by było niemiłe, gdybyś jednak był. To znaczy, gdybyś był spocony. Hmmm… daj, zobaczę – zdecydowała i wyciągnęła ręce, a potem przytuliła się do niego.
Emmett stał sztywno, z rękami w górze i bardzo zaskoczoną miną, podczas gdy Rosalie westchnęła mu w pierś.
- Hmmm… pachniesz bardziej jak takie coś. Takie, och, Bella to jadła. Mówiłam ci, że ona mało jadła? Ale jadła słodycze, hmm… to było takie coś. Bardzo, bardzo niedobre i za duże jak się brało do buzi, nie można było mówić, ale ładnie pachniało, wiesz, Emmett? Troszkę słodko, chyba cukierek albo… hmm, coś. Ty też prawie tak, tylko bardziej, hmmm… jak chłopak. Tak troszkę leśnie, albo jak kamienie, nie obraź się, takie ładnie kamienie, mogą być jakieś szlachetne, bardzo błyszczące, ale, hmm… Tak dziwne, wiesz? Bardzo dziwnie. Ale nie martw się, Emetem, nawet ładnie wąchasz. To znaczy, pachniesz. Miałam na myśli pachniesz, rozumiesz? Bo ty… uch, jak takie coś, nie do końca wiem, gdzie to kupić…
A ponieważ Emmett nie miał siły strącić jej rąk albo chociaż przywołać ją do pozycji pionowej, tak żeby nie opadała na niego, minutę później zasnęła.

***

Isabella Swan zacisnęła rękę.

***

- Bella? – spytał Jacob zaskoczonym tonem. – Hej, Vicky – trącił siostrę ramieniem. – My ją znaliśmy, no nie? Ona i James są z tego samego miasteczka co my, a jej ojciec i Billy się kumplowali. Czasem przyjeżdżała do nas do rezerwatu, pamiętasz? – Tym razem zwrócił uwagę na Edwarda. – I, serio? Chciała się zabić? Rany. To znaczy… - zawahał się. – Nie wyglądała na taką, gdy ją znałem.
- Wiem – mruknął Edward. – Widziałem się z nią jakieś półtora miesiąca temu, nie licząc odwiedzin w szpitalu. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.
- On był trochę dziwny – wtrąciła Victoria, żując zawzięcie gumę do żucia. – To znaczy, James. Jak się coś do niej powiedziało w jego obecności to robił taką minę, jakbym pogłaskała mu psa albo coś. Mam na myśli, wyglądał na świra. I tak się dziwnie szczerzył. Jakbym nie wiedziała, że są razem, to bym powiedziała że jest pedałem, tak się szczerzył. I nosił te swoje kolorowe koszulki i marynarki – wzruszyła ramionami, cały czas żując. – Mówię, świr. Ześwirował ją, nie, Jake? Ty nigdy go nie lubiłeś. Raaany, ten koleś wylał raz mój lakier na silnik jednego samochodu, który naprawiałeś, nie? Jakiegoś twojego kolegi, chyba Embrego. I wiesz, Eddie – Mówienie jej, że Edward nie życzy sobie takiego zwrotu było zupełnie bezcelowe. – Był jak psychol. Pewnie z nim nie wytrzymała, jej ojciec szybko ją zostawił, matka podcięła se żyły i w ogóle. Masakra jakaś, jej rodzeństwo to chyba połowa populacji Ameryki, nie? Jej matka była dziwką, nie? No, szkoda. Może przyjdziemy ją odwiedzić, co?
- Vicky – Jacob spojrzał na nią z lekkim niesmakiem. – Idź do domu i sprawdź czy cię tam nie ma, co? Renee była w porządku. Wyglądała na nieszczęśliwą.
- Masz ciekawą definicję osoby „w porządku”, Jake – fuknęła rudowłosa.

Na chwilę zapanowała cisza. Każda z trzech osób pogrążyła się w swoich myślach, idąc leniwie w stronę parkingu. Zazwyczaj to Alice była łącznikiem między Edwardem a rodzeństwem Blacków, ale dzisiaj nie odbierała telefonu, a kiedy Victoria się z nią widziała mówiła że jest chora, „zmęczona” i najwyraźniej nie w humorze na rozmowy. - Ale gorąco – skomentował elokwentnie Jacob, któremu cisza najbardziej doskwierała.
- No – Victoria pokiwała energiczni głową. - A ja zapomniałam parasola.
- Nie pada – zauważył ponuro Edward.
- W każdej chwili może zacząć!
Black i Cullen wymienili spojrzenia pełne politowania i znudzenia.

W tej samej chwili, zaledwie parę przecznic dalej, Royce King osuwał się bez tchu na ścianę, zostawiając za sobą krwawą smugę.

***

- To było nierozsądne – skomentował Jasper.
Rosalie zaczęła niewinnie machać nogami na wysokim stołku, podczas gdy on kładł przed nią dziwny, ziołowy napar, talerz z tostami, sztućce, kilka dżemów i masło orzechowe. Dziewczyna jakby skuliła się w sobie.
- Wiem, Jazz. Przepraszam – mruknęła, biorąc spory łyk naparu. – Jesteś kochany – jęknęła uczciwie.
Chłopak siadł naprzeciwko niej.
- Wiesz, że nie widziałem cię prawie trzydzieści cztery godziny, bo „nie mogłaś rozmawiać”? Martwiłem się. Dzwoniłem do ciebie. Kim jest ta dziewczyna o której mówiłaś? Isabella Swan? I co się, do cholery, stało z twoim telefonem?
- Emmett grał na nim w golfa, kiedy ja piłam – wymamrotała ze spuszczoną głową. – Rozładował się.
- W golfa? – Jasper uśmiechnął się krzywo. – Ten koleś nie udaje, naprawdę jest stuknięty. Przysięgam, jeśli jeszcze raz pójdziesz z nim gdzieś sama, nie wpuszczę cię potem do mieszkania, jasne? I tak jesteś dzielna. Wytrzymałaś ponad sześć godzin obok Cullena. Co się podkusiło żeby z nim iść? Ten dupek jest wielki jak wieża Eiffla i szeroki jak autobus, kto wie, co chciał zrobić? Mógł ci… mógł wszystko zrobić, zaczynając od pobicia – a tego już na mnie próbował – kończąc na gwałcie, kradzieży, albo…
- Spokojnie, Jasper – Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona. – Postawił mi wódkę, przysięgam. I podwiózł mnie do domu. Tylko tyle.
- Pewnie zadam głupie pytanie, ale… - Whitlock spojrzał na nią uważnie. - Czyj to był pomysł?
Rosalie westchnęła.
- Była smutna. I zmęczona. I nie chciałam mu powiedzieć dlaczego, więc on stwierdził, że to mnie rozluźni. Ale sam prawie wcale nie pił, nie. I podwiózł mnie tak jak mówił, tylko trochę później. Nie pamiętam o której, byłam śpiąca. Właściwie to niewiele pamiętam, Jazz. Boli mnie głowa – mruknęła.
- A mi możesz powiedzieć, dlaczego byłaś smutna?
- Przecież ci mówiłam o mojej siostrze, Jazz. Jest w szpitalu. To właśnie ona nazywa się Isabella Swan. Jest w śpiączce – wymamrotała Rosalie. – A jej chłopak, James…
- James? – spytał szybko chłopak. Zamrugał gwałtownie. – Chodzi ci o… Jamesa Normanda?

***

- Kupiłam Fantę – oznajmiła radośnie Jessica Stanley, wyciągając butelkę z wyraźnym napisem „Mirinda” z siatki i mrugając słodko do Alice. – Była bardzo, bardzo ciężka, wiesz, myślałam, że może ktoś w tym sklepie mi pomoże, ale znasz to, znieczulica społeczna – dziewczyna zachichotała do siebie. – Tak czy inaczej, pomyślałam, że się przyda, bo ja nie mogę ostatnio pić za dużo alkoholu, tak mi lekarz powiedział, zupełnie nie rozumiem dlaczego. Bo wiesz, ostatnio mnie tak brzuch bolał. Poszłam do niego, a ten cały w skowronkach i daje mi jakieś terminy badań i kartki, a tam, do cholery, pisze, że nic robić nie mogę prawie przez rok. Dopiero wtedy będzie pewny, że ten ból minął. Dziwne, nie? Powiedział że coś zaciążam. I że mogę jeść i pić tylko zdrowe rzeczy. Ale wiesz, jak trzeba, to trzeba – uśmiechnęła się krzywo. - Powiedziałam to Mike’owi i trochę się pokłóciliśmy. Widzisz, on to tak zrozumiał, że niby ja go rzucam, bo zawsze spotykaliśmy się w barze, a ja mu powiedziałam, że nie chcę go rzucić tylko… och, wiesz – zarumieniła się. – Pogłębić naszą znajomość, że może ja bym u niego zamieszkała, na to on wyszedł się zastanowić i od tamtego czasu z nim nie rozmawiałam, ale myślę, że może… kto wie, może Mike zdecyduje, że to dobry pomysł? Co o tym myślisz, Al?
Alice rzuciła jej obojętne spojrzenie i siadła na kanapie obok Lauren. Skrzywiła się. Mallory była zwinięta w samym rogu, z nogami pod brodą i wodospadem jasnych włosów na ramionach.
- Ach, Lauren – Jessica wzruszyła ramionami, jakby blondynki wcale nie było w pokoju, zauważając że Cullen się jej przygląda. – Ona tak ma od tamtego czasu z tą wariatką, którą znalazła w kuchni, mówiłam ci. Czasem chodzi do świrologów, ale to pomaga tylko na jakiś czas. Angela! – zawołała dziewczynę, która krzątała się w kuchni podśpiewując pod nosem „Pan jest moim pasterzem”. – Przyniesiesz tą pizzę tutaj, hmm? – Po chwili Stanley znów rzuciła Alice porozumiewawcze spojrzenie. – Jest głupia, ale rany, jakie jedzenie robi! Przytyłam z sześć kilo w ciągu dwóch tygodni!
Alice odpowiedziała Jessice zniesmaczonym spojrzeniem i spytała Lauren swobodnym, ale na pewno nie obojętnym tonem:
- No więc, jak ona wyglądała? Ta dziewczyna. Podobno powiesiła jakąś kartkę nad głową, hmm?
- Wyglądała jak trup, idiotko – warknęła Mallory przez zaciśnięte zęby.
Brunetka odchrząknęła.
- No, domyślam się, ale jak wyglądają trupy? Podejrzewam że nie miała szarej skóry i czerwonych oczu, nie? Ani robaków wyłażących z głowy, czarnych zębów, żółtych paznokci, krwi wylewającej się z buzi…
Lauren poderwała się zatkała jej usta ręką.
- Nie, nie, nie! Przestań, Al! – jęknęła. – Ona nie umarła, ale zachowywała się i była jak martwa. Rozumiesz?
- Nie – mruknęła Jess niezadowolona, że nie bierze udziału w rozmowie.
- Tak – odpowiedziała z zapałem Alice dokładnie w tym samym czasie, która aż za dobrze wiedziała, co Mallory miała na myśli. – Długo taka była? To znaczy, przed tym co zrobiła, długo się tak zachowywała?
Blondynka zaczęła zaciskać pięści. Przygryzła wargę i wymamrotała cicho:
- Zawsze w tym domu. Gdy znałam ją jeszcze zanim się tutaj przeprowadziłyśmy, parę miesięcy temu, tylko z widzenia, ale trochę, nigdy taka nie była.
- Podobno mój brat, Edward, znał tą Swan. Mogłabym się go o nią zapytać… - zamyśliła się Alice.
- A co cię to obchodzi? – burknęła Lauren. – Najlepiej żeby ona już umarła, wtedy mogłabym zapomnieć i…
- Obydwie gadacie bzdury! – zdenerwowała się nagle Jessicia. – Kogo interesuje ta wariatka? Ześwirowała i tyle. To znaczy, kto normalny się zabija? – Uniosła brwi.
Alice spojrzała na nią tak, jakby właśnie powiedziała coś bardzo, bardzo głupiego. Jess zarumieniła się odrobinę i spojrzała na zegarek.
- Jest już po dziesiątej. Uff, Angela wynosi się stąd za jakieś pół godziny. Nareszcie będę mogła…
- Ja też powinnam niedługo wyjść –wtrąciła się chłodno Alice.
- Przecież dopiero co przyszłaś! – Stanley spojrzała na nią zaskoczona. – Zaczekaj, Al. Pięć minut i będę gotowa, wyjdziemy razem. Pójdziemy do centrum, albo gdzieś. Możemy coś zjeść. Proszę – posłała jej spanikowane spojrzenie i wskazała niedyskretnie ręką na Mallory i Weber. – Nie chcę tutaj zostawać sama – wyszeptała.

Panna Cullen zamyśliła się na chwilę i naglę uśmiechnęła się do siebie. Jeszcze raz spojrzała na Jessicę.
Właściwie… dlaczego nie?

- Słuchaj, Jess – zaczęła łagodnym tonem. – Znasz dziewczynę o nazwisku Constantine? Była cheerlederką. Chodziła kiedyś do USC. Brązowe włosy, trochę szalona, uwielbiała chemię i babranie się w tych wszystkich kolorowych fiolkach. Wszyscy ją znali. Nazywa się Maria. Maria Constantine.

Stanley zmarszczyła brwi nie widząc powiązania z tematem, a Alice wstała gwałtownie.
- Ja ją znam. Chodź. Muszę ją odwiedzić – pisnęła, przygryzając nerwowo wargę.

Jej czarne oczy błyszczały.


Strzyg, wiwern, endriag i wilkołaków wkrótce nie będzie na świecie. A skurwysyny będą zawsze.
Andrzej Sapkowski


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nadia vel Ariana dnia Pon 15:50, 30 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
zawasia
Dobry wampir



Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 1044
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 20 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Barcja:D

PostWysłany: Pią 19:07, 23 Lip 2010 Powrót do góry

dzięki Ci za częste rozdziały, to naprawdę jest żadkie:)
rozdział cudowny i jestem zaskoczona, mile zaskoczona:D
Rosalie cudowna, upita laska w obecności Ema, czytając ten fragment usmiech był obecny:) a opis zapachu osób otaczających ją po prostu genialny:)
już nie potrzebuję akcji, widzę, że każdy rozdział powoli pokazuje nam życie poszczególnych postaci, ich charaktery, co lubią i jacy są i każdy następny będzie coś następnego nam pokazywac...
ważne, że masz koniec już opowiadanka, chociaż teraz najtrudniejsze przed Tobą jak dopasowac resztę do końcówki, ale uda Ci się:)
pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
xxxvampirexxx
Wilkołak



Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraina Czarów ;)

PostWysłany: Sob 13:05, 24 Lip 2010 Powrót do góry

Jeśli usuniesz temat, to ja robię strajk :)
Wiem, jak to jest denerwujące, jak widzisz ile osób wchodzi i czyta, ale żeby zostawić komentarz... Prędzej apokalipsa nadejdzie niż wszyscy, co czytają zostawią komentarz.
Nie mam głowy do pisania KK. Zwłaszcza długiego.
Po tym rozdziale, inaczej patrzę na Royce.
I bardziej polubiłam Carlisle za to, że nie chce wpuścić Jamesa do Belli Very Happy
A Alice... Szkoda gadać. Co potrafi zrobić większe uczucie do kogoś...

Rose mnie tak rozbawiła jak nikt inny!

Pozdrawiam.

xxx.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nadia vel Ariana
Człowiek



Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 53
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Stolica...

PostWysłany: Pon 22:54, 30 Sie 2010 Powrót do góry

Ha! *diaboliczny śmiech*
zawiasa, chyba mam dla ciebie dobre wieści, bo właście obmyśliłam sobie całą fabułę i ładnie, jak na boże dziecię przystało rozpisałam sobie na karteczce, karteczkę złożyłam na cztery części, wsadziłam do notesiku, a notesik wsadziłam na półeczkę i voila Wink
Chyba odchylam się w strone kryminału... tak jakby. Ale postaram się dawkować wszystko tak, żebyście wszystko zrozumieli i mimo to byli zaskoczeni... mam nadzieję Wink
Postacie dojdą jeszcze tylko trzy, a w trakcie akcji niektóre z tych co już są zrobią się mniej ważne, więc chyba się nie pogubicie.
Chociaż z drugiej strony to już mnie zżera, żeby się z wszystkiego co ma się zdarzyć komuś wygadać i zobaczyć reakcję Twisted Evil

30.08.10
Wiem, że długo mnie nie było, ale wakacje to wakacje i każdy sobie na trochę zasłuży, hę? Wink
Coż, dodaję nowy rozdział... nie będę mówić za wiele, bo mam raczej mieszane uczucia - pożyjemy, zobaczymy... Ale dziękuję za wszelkie słowa otuchy... mimo to podejrzewam, że za parę tygodni temat zostane zawieszony... na jakiś czas... ?

Rozdział piąty

Siedem godzin później

- Gówniana sprawa – Seth Clearwater zmarszczył brwi i przyjrzał się dokładnie zdjęciu – przedstawiało zwłoki młodej kobiety, leżące na jakiejś płaskiej powierzchni, pokrytej jasnoniebieskimi kafelkami.

Seth podniósł oczy, oparł ręce o biurko i spojrzał na Embrego z niezbyt zadowoloną miną.
- Czy sprawami takimi jak ta nie powinien się zajmować oddział policji stanowej? To bez sensu. Kiedy znajduje się coś, co my prowadzimy od paru miesięcy to przyłazi tutaj Leach z tym dupkiem, Riley’em, i mówi „Nie, nie, jesteście zbyt mało ważni. My, mądra i zgrana ekipa ze stanówki to przejmiemy, żebyście nie zawracali sobie takimi sprawami swoich malutkich główek”, ale, cholera, kiedy wpada nam w ręce coś tak poplątanego, to już jest nasza sprawa! – burknął. – Czy mamy już na miejscu wszystkich świadków, których mam przesłuchać?
Embry skinął poważnie głową, nie przestając przebierać miedzy kartkami papieru.
- Ostatni jest w drodze. Nie chcę cię przerażać, stary, ale jest ich piętnastu. Nie widziałem tylu od czasów masowych zabójstw na Lightwood Street, jakieś dziesięć lat temu. I, jeśli dobrze pamiętam, wtedy wszyscy gadali dużo i bez sensu. Przesłuchiwanie tych może potrwać nawet parę dni, a z tego co widzę, to trzeba działać szybko, szeryfie. Jedna kobieta, która pracowała z ofiarą jest absolutnie przekonana, że będzie następna, żąda ochrony i mówi, że nic nie powie, chyba że komuś ze specjalnego oddziału FBI, bo ma poufne informacje – Wywrócił oczami. – Kupujesz coś takiego? „Poufne informacje”! Jasne. Złożę się, że produkowały w tym laboratorium tajny, supernowoczesny rodzaj tamponów, albo lakier do paznokci. Tak czy inaczej, znalazła list z pogróżkami, więc chcemy czy nie, musimy ją wziąć pod uwagę.
- Będę mógł przejrzeć materiały protokolanta, który był na miejscu? – spytał Seth ze zmartwioną miną. - I patologa, gdy już przeprowadzi dokładną autopsję zwłok? Jestem pewien, że Quil’owi zajmie to najwyżej kilkanaście godzin. Emily z centrali powiedziała mi już, że wszyscy bardzo szybko się uwijali, mam od grafika naszkicowany szybki rzut miejsca zbrodni, chłopcy z Wydziału Zabójstw porobili kilkadziesiąt zdjęć, Emily twierdzi, że grafolog medytuje już nad tym listem z pogróżkami i jeśli się nie mylę zabezpieczanie miejsca przestępstwa poszło jak należy, łańcuch dowodów nie został przerwany, co? Tak czy inaczej, stanówka i FBI nic nam nie zarzucą, jeśli przyjadą, a to jest w końcu najważniejsze, prawda? – Blondyn potarł ręką czoło i zagryzł lekko policzek od środka. - Nieprawdopodobne, że nie było mnie w pracy tylko kilka godzin, a tyle się pozmieniało.
- No to co, Seth? – spytał Embry. – Nie chcesz poznać swojej sprawy? Ja byłem dzisiaj rano w biurze, więc mogę ci opowiedzieć wszystko od początku. A naprawdę sporo tego jest.
Clearwater skinął głową i odchylił się w fotelu.
- Jedziesz, mistrzu – mruknął, okręcając w ręce długopis.
- Ofiara to kobieta, lat dwadzieścia pięć i trzy miesiące, Maria Karen Constantine urodzona w Los Angeles, gdzie do dziś mieszkała. W jej żyłach płynęła substancja, którą stopniowo wydobywa patolog i nad którą pracują teraz chemicy z Nowego Jorku – tak czy inaczej bardzo szybko zatruła jej krew i wstrzymała bicie serca poczym stopniowo wyżerała tkankę tłuszczową. Została wprowadzona do krwioobiegu za pomocą strzykawki w dawce o wiele za dużej, większej niż śmiertelna prawie trzy razy. Bardzo cierpiała – Embry pomachał plastikową, przezroczystą siatką z wielką, grubą i lekko zabrudzoną strzykawką w środku. – Oczywiście nie ma na niej odcisków palców. Znaleźliśmy ją w łazience w laboratorium w którym pracowała Constantine, tuż koło ciała. Oprócz tego przy zwłokach był też odcisk buta. Sportowy, rozmiar siedem i pół. Na razie nie znamy marki. Nie wiadomo też o której dokładnie godzinie Constantine została zaatakowana, ale jej współpracownica twierdzi, że Maria dzisiaj wcale nie przyszła do pracy. W chwili śmierci miała przy sobie torebkę i była ubrana w cywilne ciuchy, bez fartucha, rękawiczek i całej reszty, więc podejrzewamy, że do morderstwa doszło w miarę rano – dziewczyna zaczynała dziś pracę wpół do dziesiątej.
Akcja przedstawia się tak – dozorca, Harry Stevenson, widzi samochód ofiary, który dobrze zna, ofiarę wchodzącą do budynku – piętnaście po dziewiątej. Zakładamy, że zamiast do laboratorium najpierw weszła do toalety. Godzina dziewiąta dwadzieścia – na miejsce podjeżdża czerwony jeep CXT 33756 i wysiada z niego ruda dziewczyna, teraz wiemy, że była nią Victoria Black, przyjaciółka ofiary, w celu odwiedzenia Marii Constantine. Również dziewiąta dwadzieścia – w budynku, na zapleczu, gdzie pracuje Laurent O”Neal, główny ochroniarz budynku, kamery z całego laboratorium nagle wysiadają z przyczyn, których na razie nie znamy. Dziewiąta trzydzieści trzy – kamery odzyskują sprawność. Dwie minuty później Victoria Black wybiega z budynku i informuje brata, Jacoba oraz przyjaciela, Edwarda Cullena, którzy siedzieli w jeepie (notabene pożyczonym od starszego brata Cullena, Emmetta) że znalazła zwłoki Constantine. Edward Cullen wchodzi do budynku, Jacob Black dzwoni na policję i do szpitala. Edward Cullen oprócz zwłok znajduje w budynku coś jeszcze – Tutaj Embry zrobił efektowną pauzę. – Siostrzyczkę.
Seth uniósł brwi i podrapał się po jasnych jak słoma włosach. Zmrużył z zastanowieniem oczy.
- Co? Nie rozumiem, Embry, przecież…
- Ano tak, Alice Cullen i jej przyjaciółka, Jessica Stanley włamały się podczas awarii kamer do budynku – chociaż dozorca przysięga na życie własnej matki, że nic nie widział. Już ci mówię, po co. Ta Cullen niezbyt się lubiła z ofiarą, bo próbowała poderwać jej narzeczonego i razem z koleżanką próbowały ją złapać – mówią, że to miał być jakiś niegroźny kawał, że nie chciały zrobić nic złego i jeśli mam być szczery to prawie im wierzę, ale wiesz… Coś tu śmierdzi. A Alice Cullen ma motyw. Dalej, gdy już byliśmy na miejscu i znaleźliśmy przy ciele ofiary ten odcisk buta, zaczęliśmy przeszukiwać świadków i ich przepytywać – i zgadnij co! – Embry klasnął w dłonie. – W tym czerwonym jeepie, ponoć pożyczonym od Emmetta Cullena był but cholernie dobrze pasujący do śladów przy zwłokach Marii Constantine! Czyściutki, co prawda i niezostawiający śladów, ale idealnie pasujący! Edward Cullen i Victoria z Jacobem Blackiem, oczywiście, nie mają pojęcia skąd się tak wziął – ale to też mi śmierdzi. Dalej, kolejna rzecz znaleziona na miejscu zbrodni –
- List – wtrącił Seth niewyraźnym głosem. – Tamten list, prawda?
- Aha, z pogróżkami. Do Reneesme Rogers, dziewczyny, która pracowała z Marią Constantine i która zgadza się zeznawać tylko z FBI, bo mówi, że pracowały w tym laboratorium nad czymś supertajnym. List jest niepodpisany. A teraz słuchaj uważnie, Seth – przedtem z Constantine i Rogers pracowała jeszcze jedna pani chemik, Isabella Swan. Próbowała popełnić samobójstwo jakiś tydzień temu, zagazować się i leży w śpiączce w szpitalu. Co więcej, wszystkie trzy panie mają tego samego byłego chłopaka – Jamesa Normanada. Wszystkie trzy, a dwie z nich już nie żyją! Reneesme, bo nam powiedziała, Isabella, bo tak twierdzą jej znajomi, którzy mu nie ufali i Maria, bo jej obecny narzeczony, Jasper Whitlock tak zeznał. Czy to nie dziwne? W dodatku wszyscy twierdzą, że to świr.
- No i? – spytał Clewarwater podnieconym głosem. – Zgarnęliście faceta?
Embry pokręcił smutno głową, pocierając ręką czoło.
- Niestety, rozpłynął się w powietrzu. Ostatnio był widziany z jakąś Heidi Volturi, również nie wiadomo gdzie jest, a potem znikną jak kamień w wodę. Jeszcze śmieszniej, że ta Volturi to była dziewczyna właściciela jeepa, Emmetta Cullena. Strasznie to wszystko poplątane, prawda? Emmett właśnie dojeżdża na komisariat, niedługo będziesz mógł go przesłuchać. Kolejna sprawa, motyw mogła mieć jeszcze Rosalie Hale – są osoby, które twierdzą, że kręciła z narzeczonym Constantine, Jasperem Whitlockiem…
- Miał chłopak branie! – zauważył ponuro Seth.
- Niedawno dostaliśmy telefon ze szpitala – dodał Embry. – Mężczyzna nazwiskiem Royce King leży, cudem żywy, bo dawce podobnej trucizny co nasza ofiara. Na szczęście napastnik zwiększył dawkę bicia, a zmniejszył trucizny, inaczej byłoby po facecie. Jego ojciec, Carlisle Cullen i, co ciekawe, ojciec Alice, Edwarda i Emmetta, go leczy. Royce jest w śpiączce, więc dopóki się nie wybudzi go nie przesłuchamy, ale wzięliśmy doktora Cullena. Mówi, że King interesował się sprawą Isabelli Swan i Jamesa Normanda, więc kto wie, może on się o czym dowiedział? – Policjant pokręcił głową. – No i mamy gościa nazwiskiem Mike Newton, szefa tej Heidi Volturi, który mało się nie posika, żeby pokazali jego tłustą gębę w telewizji jako „świadka”. Sądzi, że „może mu się udzielić kilku ważnych informacji”. Jak na mój gust, to upierdliwy dupek z gatunku tych, którym już nic nie pomoże, ale chcesz czy nie, masz piętnaście osób do przesłuchania.
Blondyn zatarł ręce i wziął do ręki pierwszą kartkę z brzegu.
- No to kto najpierw? Hmm… Victoria Monessa Black, lat dwadzieścia siedem. Do dzieła!

***

Dwa dni później


- Co. Za. Suka. Kto robi coś takiego?! Bez powodu, kompletnie bez powodu! Nie mogę w to uwierzyć! Suka, szalona, świrnięta suka! Poważnie, Rose! I nie mów mi, że mam się uspokoić! Ona jest nienormalna! Chcę ją zabić. Chcę tylko, żeby umarła, rozumiesz? Rozumiesz?! – wrzasnął Jasper tak głośno i tak rozpaczliwie, że Rosalie się wzdrygnęła. – Nienawidzę jej. Po prostu nienawidzę. Dlaczego jej nie aresztowali, na miłość boską?! Jest pierdolnięta! Widać od razu, że to ona! Ona ją zabiła, rozumiesz?! Alice ją zabiła, czy to nie jest pojebane?! Jak mogła? Jak mogła, Rose?! Myślałem, że w głębi duszy jest normalna – wierzyłem, że jest! W pewnym sensie naprawdę chciałem, żeby była, ona… - Przejechał ręką po włosach i zaczął chodzić po przedpokoju, jakby walenie w stół najwyraźniej nie dawało ujścia jego emocjom. Spojrzał na dziewczynę z rozpaczą. – Przecież nigdy nic jej nie zrobiłem – wyszeptał. – Zawsze jej współczułem, zawsze starałem się ją zrozumieć… jak najlepiej tylko mogłem, naprawdę, Rose, jak tylko mogłem, jak tylko mi się udawało, choć trochę! – Nagle jego oczy stały się jeszcze większe i jeszcze ciemniejsze, jak okna opuszczonego domu. – Przecież wiesz, że jej nie nienawidziłem. Nigdy.
Rosalie westchnęła. Jej włosy były tak samo jasne i miękkie co zawsze, a twarz miała idealne, łagodne rysy, ale nawet Jasper widział ciężkie cienie pod oczami, nerwowe przełykanie śliny, obgryzanie paznokci, zaciskanie pięści i zmęczony wzrok, który pojawił się w przeciągu dwóch ostatnich dni.
- Jasper, usiądź. Wiem, że to dla ciebie trudne. Wiem – nie mówię, że rozumiem, bo szczerze mówiąc, tak naprawdę wcale cię nie rozumiem, ale nie codziennie traci się tak bliską osobę, przecież wiem – powiedziała cicho. – Ale nie możesz wyżywać się na niej, Jasper. Ani na mnie. Zrozum, nie ma żadnych podstaw żeby ją aresztować – uważasz inaczej, to normalne, ale pomyślmy logicznie – czy byłaby do tego zdolna? Czy naprawdę uważasz, że Alice byłaby do tego zdolna? Przecież ona nie jest niezrównoważona emocjonalnie aż do tego stopnia, zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Tak, czy nie, Jazz? – Spojrzała na niego wyczekująco. – Mam nadzieję, że tak. Bo jeśli nie to wybacz mi, ale trochę cię poniosło. Alice nie jest szalona i wiem, że chcesz czy nie, żaden z jej braci też nie. Różnie między wami było, ale o coś takiego nie możesz ich oskarżać – a poza tym sam mówiłeś, że ostatnio i z nią, i z nimi było lepiej. I czy kiedykolwiek groziła tobie albo Marii? Czy w ogóle wiedziała o jej istnieniu? Może… - Przygryzła wargę. – Może trochę się przeceniasz. Alice cię nie śledziła ani nic w tym stylu. I nie chodzi o to że ją bronię – ale musisz się uspokoić, Jasper. Musisz skupić się na tym, co ważne. Mam na myśli tego mężczyznę, James… jak mu było…?
- Normand – sprostował sucho, patrząc na nią trochę zbyt ostro. – Nie wiem o nim wiele, oprócz tego że to jakiś palant z którym była przede mną. Na początku twierdziła, że przyjechał za nią do Los Angeles i dostawała kręćka, w kółko urządzając akcje „On gdzieś tutaj jest. Wszyscy jesteście moim wrogami i szpiegujecie mnie dla niego, och taaak…”. Ale szybko jej przeszło. Zawsze uważałem, że facet musiał być trochę dziwny, ale nigdy jej nie nachodził ani nic – wyrzucił z siebie Jasper. – A przynajmniej nigdy mi nic nie mówiła – dodał cicho. – Ani słowem.
- A ta Reneesme Roger, która pracowała z nią i, jak się okazuje, z Bellą. Znasz ją? – spytała łagodnie Rosalie, ale Whitlock wyczuł w jej głosie napięcie na wspomnienie siostry.
- Tak – mruknął. – Trochę. To fajna dziewczyna. Maria zawsze ją lubiła. Z tym że Ness jest bardzo… bardzo lojalna jeśli chodzi o swoją pracę… - Tutaj, przez ułamek sekundy na twarzy Jaspera pojawił się sarkastyczny uśmiech. – Wcale się tak bardzo nie zdziwiłem, gdy zażądała rozmowy w FBI. Nawet mi Maria nie mówiła, nad czym konkretnie pracują w tym zasranym laboratorium, a przecież…
- To mogło być motywem – wtrąciła niewyraźnym głosem Hale.
Blondyn uniósł brwi.
- Co? Masz na myśli…?
- To nad czym pracowały, pomyśl – Dziewczyna skinęła poważnie głową. – A ten Normand był z nimi trzema. Może on chciał… to zdobyć, Jasper? Wiem, że to pewnie głupia teoria, ale… To mógł być motyw, nie sądzisz?

***

- Alice, nie płacz. Wiesz, że to nic nie pomoże.
- Przecież nie płaczę – odparła mechanicznym głosem, kuląc się w rogu fotela obitego miękkim, fioletowym materiałem. – Widzisz że nie płacze. Idź sobie. Chcę być sama. Widzisz, że nic się nie stało. Nic nie zrobiłam. Nic się nie mogło stać. Ten odcisk buta nie był mój. Mam małe stopy. A ten ktoś ją zabił. Specjalnie. Chcę po prostu o tym myśleć, rozumiesz? Nie rozumiesz, wiem. Jesteś głupi. Wyjdź – wymruczała. – I ty też. Ty też wyjdź. Esme się mną zaopiekuje. Esme jest dobra. Ja też jestem dobra. I silna, nie płaczę. Nic nie zrobiłam, jestem spokojna. Nie skrzywdzę nawet muchy – mówiąc pociągnęła spory łyk wody ze szklanki i zakrztusiła się na parę minut. – W porządku. Jest w porządku. Zdecydowanie nic powalającego na kolana, ale w porządku. Wszyscy chcą mnie zabić. Nie rozumiem. Jestem pewna, że on mnie nienawidzi, ale dobrze. To nic złego, poradzę sobie. Zawsze tak będzie, umiem to robić. Nie skrzywdzę nawet muchy, widzisz? Widzisz, Emmett?
Emmett zapatrzył się tępo w okno, na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka.
Alice zaśmiała się łagodnie… Z jakąś niestosowną pogodą, która zdecydowanie nie pasowała do miejsca.
Wyciągnęła rękę i natrafiając na kawałek koszuli Edwarda, przyciągnęła go do siebie. Wtuliła głowę w jego ramię.
- Czy to możliwe że oszalałam i nawet o tym nie wiem, Edward? Emmett? Przecież czuję się normalnie – wymamrotała, nagle lekko zaniepokojona. Edward przytulił ją do siebie, nic nie mówiąc. – Jesteś niemową, Edward – stwierdziła. – Zawsze byłeś. Ja nie. Ale myślę, że nie jestem szalona, jeszcze nie. Nic nie zrobiłam, naprawdę. Przysięgam – szepnęła, głaszcząc brata po ramieniu. – Kocham cię, Edward. I ciebie też, Emmett. Naprawdę potrafię, wiecie? Wierzycie mi?
Każdy z nich skinął ledwie zauważa łanie głową, ale Alice przyjęła do z dużą ulgą. Otarła niewidzialne łzy z policzków i spojrzała na szpitalne łóżko.
Royce oddychał równomiernie.
Alice przełknęła ślinę.
Ale nic do niego nie powiedziała.
Zamknęła oczy na piersi Edwarda, a dwie sale dalej Isabella Swan budziła się do życia.

***

- Victoria, ostatnio dziwnie się zachowujesz – zauważył z wyrzutem Jacob, patrząc na siostrę z niezadowoleniem.
Rudowłosa przewróciła lekko oczami i nachyliła się nad toaletką.
- Nie mam pojęcia o co ci chodzi. Wybacz mi, Jake, ale trochę się śpieszę i…
W tej chwili rozległ się dokuczliwy dźwięk telefonu komórkowego. Bystre, czarne oczy Jacoba świdrowała Victorię, ale dziewczyna nadal starała się wyglądać swobodnie i naturalnie.
- Sekundę, muszę odebrać – powiedziała, uśmiechając się przepraszająco.
Na wyświetlaczu pojawił się znany jej numer, ale nie była dokładnie pewna, kto będzie po drugiej stronie – zdarzało się, że telefonu Mike’a używało parę innych osób, bo mężczyzna miał kilka komórek, a numer dzwoniącego był służbowy.
Victoria pośpiesznie odebrała telefon i nie myliła się – w słuchawce rozbrzmiał suchy, mechaniczny głos Heidi.
Black nie spuszczał z niej wzroku, ale przestała sobie nim zawracać głowę.
- Vicky, mamy tu poważny problem – odezwała się lodowato Volturi, jakby była w jakimś długim transie.
- Hmm? Coś się stało? – spytała zaniepokojona panna Black. – Pilnowałam, żeby…
- Victoria, masz być w szpitalu na sześćset szesnastej. Natychmiast. Czekam. To wszystko – Heidi odłożyła słuchawkę, a rudowłosa wciągnęła gwałtownie powietrze.
Wdech, wydech, wdech…

***

Isabella Swan otworzyła szeroko oczy, nagle rozbudzona. Zacisnęła i rozprostowała palce w dłoni. Poruszyła się niespokojnie, jakby tknięta niepokojącym snem. Przez okno szpitalnej sali łagodnie wlało się chłodne, październikowe powietrze. Bella wbiła paznokcie w skórę. Na łóżko padł cień, jasna księżycowa poświata. Dziewczyna wzięła głęboki oddech, zacisnęła wargi i spróbowała wymacać szafkę obok siebie. Odwróciła powoli głowę w stronę okna i na jej twarzy odmalował się tak wielki żal, że właściwie prawie niczym nie różnił się od rozpaczy. Zacisnęła palce u stóp. Gdzieś w oddali słyszała cichy szum maszyn utrzymujących życie. W tej chwili już wiedziała, przymykając z bólem oczy i szarpiąc lekko nogami – były związane w kostkach, noc tchnęła srebrzystym blaskiem, zimna dłoń dotykała jej ust, ręce miała zbyt ciężkie by je podnieść i zdawało się, że nie wie jak otworzyć usta, by krzyczeć.
Poczuła plastikową strzykawkę tuż przy swoim łokciu – dobrze poznawała jej zawartość. Sama ją opracowała.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nadia vel Ariana dnia Pon 22:56, 30 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
belongs_to_cullens
Wilkołak



Dołączył: 27 Sty 2010
Posty: 126
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 9:07, 31 Sie 2010 Powrót do góry

O ja!!! znowu chcą ją zabić! tak, tak, bo to nie było samobójstwo, ta kuchenka, prawda?

Myślałam, że to będzie historia miłosna, gdy zaczynałam to czytać, ale to jest kryminał. I super, świetnie rozwijasz akcję, trzymasz w napięciu, wywiercasz dziurę w mózgu:) Cudownie.

Ciut mi było za mało Edwarda, ale rozumiem, że przyjemności również trzeba dawkowaćWink

Mam nadzieję, że tak Ci się poukłada w życiu, że nie będziesz musiała zawieszać opowiadania. WENY!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Aquarius
Nowonarodzony



Dołączył: 07 Gru 2009
Posty: 41
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 13:55, 31 Sie 2010 Powrót do góry

Wow.
Viktoria zabija dla Volturich? I jest z Jamesem?

Bardzo dużo informacji w tym rozdziale.
Wygląda na to, że nie ma tu dobrych - złych, każdy ma coś na sumieniu.
Nie wiem, co sądzić o Kingu, hmm.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
ona-mona
Nowonarodzony



Dołączył: 28 Sie 2010
Posty: 7
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 21:29, 31 Sie 2010 Powrót do góry

to-jest-naprawdę-extra!

nie ma smętów, nie ma przynudzania i naiwnych tekstów, jest romansowanie ale w niewkurzającej i oklepanej formie. naprawdę jestem pod wrażeniem! to chyba pierwszy rodzimy ff, w którym nie mam się w zasadzie do czego przyczepić!

ah, no może poza jednym: w bodajże 2 rozdziale, kiedy było takie porównanie heidi i rosalie, było powiedziane: heidi jest drobna i krucha (czy jakoś tak), a rosalie wysoka i smukła - no jak na zasadzie kontrastu to przedstawiamy, no to rozumiem że heidi jest niska, a w następnym rozdziale piszesz, że ma 183cm :P ale to taki szczególik.

pozdrawiam gorąco i bardzo, bardzo proszę - nie przerywaj tego, na litość boską!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Nadia vel Ariana
Człowiek



Dołączył: 20 Mar 2010
Posty: 53
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Stolica...

PostWysłany: Śro 22:02, 08 Wrz 2010 Powrót do góry

Myślę, że wielkimi krokami zbliżamy się do bardziej… romansowej części i mam trochę obaw, czy podołam zadaniu, ale… trzymajcie za mnie kciuki.
Tym bardziej naprawdę poprawia mi humor fakt, że ktoś nowy zdążył tutaj zajrzeć i w dodatku pochwalić. To naprawdę bardzo miłe, gdy wychyli się ktoś, kogo jeszcze na forum nie widziałam, więc bardzo dziękuję za wszystkie opinie. Wiem, że uczucia w związku z moim opowiadaniem są mieszane i po części tak właśnie miało być, ale uprzedzam, że akcja naprawdę, naprawdę będzie się jeszcze zmieniać i wywracać o sto osiemdziesiąt stopni – bez paniki.
Wiem, jak wkurzające może być to w jaki sposób dawkuję informacje, wszystko wolno się rozwija, ale nie chcę, żeby ktoś się nieopatrznie zgubił. Cóż, taki mam styl, jeśli chodzi o pisanie kryminałów.
Poza tym muszę przypomnieć, że stawiam pierwsze kroki jeśli chodziło o pisanie ficków w których nie występuję Harry P. ze swoją niezawodną różdżką – tam wystarczyło po prostu „Lumos!” i już, masz czego chcesz. Pisząc o emocjach, przemyśleniach i jednocześnie pamiętając o akcji, jest mi trudniej. Dlatego mówię, że wszystko czego jeszcze nie ma i czego pilnują moje słabo doświadczonego oczy, nie zostało zapomniane.
Co do waszych komentarzy to:
Aquarius, podziału na dobrych i złych może i nie ma, ale… źli z całą pewnością są Twisted Evil
belong_to_cullens, na pytania nie odpowiadam, o nie. Wszystko wyjaśni się w swoim czasie...
Ona-mona, bardzo dziękuję za wszystkie miłe słowa, to mnie naprawdę podnosi na duchu. Co do tego, błędu, postaram się go poprawić w najbliższym czasie, ale bardzo Ci dziękuję za zwrócenie mi uwagi. Naprawdę Wink

Och, rozpieszczam Was tymi superszybkimi rozdziałami. Ale nie przyzwyczajajcie się, bo ja mówiłam, nadal myślę o zawieszeniu…

Ale o tym potem,

Wink

Rozdział szósty

- Zniknęła! – zawołała pielęgniarka, Tanya Denali, rozkładając ręce nad pustym pokojem. W jej niebieskich oczach widać było autentyczne zmieszanie. – Byliśmy pewni, że już się budzi, obserwowaliśmy ją i rano kiedy Kate przyszła zmienić jej kroplówkę ona – Blondynka nakreśliła koło wokół sali szpitalnej. – Po prostu zniknęła! Przysięgam, doktorze, żadna z nas – ani ja, ani Kate, ani Irina nie widziałyśmy niczego wyjątkowego i byłyśmy w gabinecie zabiegowym całą noc. W pokoju pani Swan było zupełnie cicho, a ja nawet oka nie zmrużyłam.
Łóżko było puste, biała pościel starannie złożona, okno szeroko otwarte, sprawiając, że w pomieszczeniu zrobił się przeciąg, a jasne firanki zaczęły trząść się niebezpiecznie.
Carlisle Cullen potarł lekko ręką czoło, a jego ręka bezwiednie poruszyła się w stronę telefonu.
- Rozumiem, panno Denali. Sekundę, w takim razie za chwilę będę musiał zgłosić zaginięcie na policji – możliwe, że była oszołomiona po obudzeniu, może nawet nie wiedziała kim jest i uciekła… Może pani już odejść. Tak… Uciekła, to… rozsądne wyjaśnienie… - wymamrotał.
Esme, która przyjechała z nim tego dnia do szpitala, położyła mu delikatnie rękę na ramieniu.
- Sam nie wierzysz w to co mówisz, prawda? – Spojrzała na niego smutno dużymi, błyszczącymi oczami w kolorze karmelu.
Na pewno chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili zadzwoniła jej komórka, a Carlisle z ciężkim westchnieniem skierował się do swojego gabinetu. Sama Esme w życiu by się do tego nie przyznała – to byłby zbyt zawstydzające, zbyt głupie – ale osoba, która do niej zadzwoniła, była zapisana w jej telefonie jako „Stara Krowa King”.

***

- Nie rozumiem – mamrotał Edward bez wyrazu. – Jak mogli do tego dopuścić? Jak? – Chłopak zacisnął dłoń w pięść. – To… przecież to jest… niedopuszczalne! Jak mogła po prostu… rozpłynąć się w powietrzu? To…
- Niewiarygodne – dokończyła sucho Rosalie. – Siadaj, Red*, robisz przeciąg tak się wiercąc.
Spojrzał na nią lekko zdezorientowanymi, roziskrzonymi, jasnozielonymi oczami. Zamrugał.
- Przepraszam – powiedział trochę zażenowany, ale ton głosu wcale tego nie zdradzał. Usiadł ciężko na miękkim fotelu w poczekalni. – Przepraszam panią, zachowuję się zbyt głośno. Tylko że to po prostu… Do głowy by mi nie przyszło, że można tak…
- Obowiązkiem lekarzy jest pilnować i dbać o swoich pacjentów – warknęła dziewczyna, zaciskając pięści. Edward skinął gorliwie głową.
- Właśnie! Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby coś zostało tak zaniedbane! – spojrzał na Rosalie ostrożnie. – Pani… pani jest siostrą Belli, prawda?
Przeszedł wzdłuż korytarza szpitalnego – obydwoje, i on, i Rosalie próbowali dowiedzieć się czegoś od Carlisle’a, który pomiędzy wykonywaniem wielu telefonów na policję, biegał też do sali Royce’a, którego stan z minuty na minutę był coraz gorszy.
Rosalie skinęła głową.
- Tak, Red. Zgadłeś. Ale my… - blondynka przerwała na chwilę i zamyśliła się. – Ja i Bella nie utrzymywałyśmy ze sobą kontaktów w ostatnim czasie. Rosalie Hale – powiedziała wyciągając ku niemu rękę.
Przytaknął, nagle zmieszany.
- Edward Cullen – uścisnął jej dłoń.
- Ach, ten Edward Cullen! – Rose wybałuszyła na niego oczy. Po chwili dziewczyna klasnęła w dłonie i spojrzała na niego z niespodziewany entuzjazmem. Uśmiechnęła się ironicznie i wykrzyknęła: – Jestem zaszczycona, że mogę w końcu poznać pana osobiście! Mój przyjaciel Jasper tyle mi opowiadał o twoim prawym sierpowym, Edward!
Chłopak spojrzał na nią z rozdrażnieniem.
- Nie ma się czym chwalić – mruknął.
- Oczywiście – zgodziła się szybko. W jej opuchniętych, ciemnozielonych oczach rozbłysła iskierka gniewu. – Wszystkie pochwały należą się Alice Cullen, prawda?
- Przykro mi, że tak to odbierasz – wymamrotał siadając na krześle.
- Och, powinno być ci przykro, Red – syknęła.
- Przepraszam, ale nie sądzę, żeby to był temat o którym się rozmawia z postronnymi – stwierdził łagodnie, ale stanowczo. – Relacje moje i mojego rodzeństwa na pewno zostawiają wiele do życzenia i są… w pewien sposób szczególne, ale… hmm, no cóż…
- To jest dopiero niedorzeczne – Dziewczyna spojrzała na niego ze smutkiem mieszanym z odrazą. Skrzywiła się. – Chcesz się usprawiedliwiać? Naprawdę, Red? Po tym wszystkim, po…
- Nie mówię, że to dobrze. Ale ja i moje rodzeństwo to trzy różne osoby. Trzy różne poglądy. Trzy różne decyzje. Czasami podejmowałem złe decyzje, ale ich decyzje nie są moje i…
- Och, skończ już z tym filozoficznym bełkotem, obydwoje wiemy, że…

Łup.

Rosalie urwała. Rozejrzała się.

Łup. Łup. Łup.
Trzask.

- Co to… co to było?

***

- Alice, to nie jest dobry pomysł - warknął Emmett groźnie.
- Och, nie do wiary, Em. Jesteś jak zdarta płyta – Brunetka wywróciła oczami. – „Alice, zrobisz sobie krzywdę”, „Alice, to naprawdę niebezpieczne”, „Alice, powinnaś to przemyśleć”, sratatata… W kółko tylko miauczycie, „Alice, Alice, Alice”. To takie wkurzające! Zupełnie jakbym słuchała na okrągło „Alicji w Krainie Czarów”! Em, ja po prostu chcę zachować się kulturalnie. Chyba każdy powinien tak zrobić na moim miejscu, prawda?
- Nie – powiedział głębokim, ostrym głosem. – Każdy, tylko nie ty. Whitlock nie chce cię teraz widzieć, Al. To zupełnie naturalne, że on nie chce widzieć nikogo, nie dociera to do ciebie?!
- No cóż, ja chciałabym go zobaczyć – rzuciła swobodnie, ale jej mina zdradzała lekką niepewność. – Chyba nie możesz mi zabronić, co? Widziałeś gdzieś mój tusz? Hmm… nie jestem pewna, gdzie go położyłam… a mógłbyś sprawdzić na tej półce po lewej od…
- Alice – Złapał ją za rękę i spojrzał na nią gniewnie. – Nigdzie nie idziesz. Koniec, kropka. Pozwalaliśmy ci na różne rzeczy, jesteś dorosła, ale to jest po prostu… po prostu… - zawahał się i zmarszczył brwi. – Niedorzeczne. Tak, niedorzeczne. Wręcz absurdalne! Jak możesz w ogólne myśleć o czymś takim? Zrozum to była… to… chcesz czy nie, ale to była jego… ekhem… narzeczona, rozumiesz…
- Ona nie żyje – wtrąciła energicznie Alice – nie zadowolonym, ale stanowczym tonem. – Nie wolno mu pozwolić o tym zapominać, a z tego co widzę, to wszyscy go zostawiają ze swoimi myślami, nawet ta twoja Rosalie – Emmett chciał coś powiedzieć, ale jego siostra kontynuowała. – Może nie jestem najlepszym materiałem na psychologa, ale jego zachowanie jest trochę chore. No wiesz, nie było go na uczelni ponad pięć dni, a dopiero co szkoli się na wykładowcę. Mówią, że wiesz, pali i tego typu rzeczy... A on nigdy nie pali! - wzdrygnęła się. -Różnie jest, jak ktoś bliski ci umrze i…
- Właśnie, ktoś bliski mu umarł, a on musi się wyciszyć – powiedział brunet. – A ty mu to psujesz.
- Cóż, taki już mój urok – zanuciła lekko. – Ja w każdym razie, jestem niewinna, a on może myśleć inaczej. Chcę mu wytłumaczyć. Chcę mu też wytłumaczyć, że nie może…
- Akurat nie ty jesteś osobą, która może mu coś wyjaśniać! – wybuchnął chłopak. Spojrzała na niego zaskoczona. – Al, nie rozumiesz? Naprawdę nie rozumiesz, czy tylko udajesz? On…
- On potrzebuje mojej pomocy – dokończyła dziewczyna, przeglądając się w lustrze.
- Twojej pomocy – zawołał trochę z rozpaczą, trochę ze zdumieniem, a trochę z sarkazmem. Spojrzał na nią niedowierzająco. – Zmieniłaś taktykę z obijania mu gęby na pogawędki o jego problemach egzystencjalnych? To taki drugi etap, tak? Czy może to morderstwo miało też na ciebie jakiś wpływ o którym nie wiem, co? Bo wybacz, ale nie mogę pojąć…
- Właśnie, drugi etap – zgodziła się. Po chwili pokiwała głową z politowaniem. – Wiem, że nie możesz pojąć. To nie twoja wina. Masz ciasny umysł, Em. Ciasny – podkreśliła Alice.

***

Victoria spojrzała z Bellę ostro.
- Nie ruszaj się. Nie ty jesteś od mówienia mi co mam robić – warknęła. – Masz siedzieć cicho, zrozumiałaś? Czy naprawdę wszędzie musisz wtykać ten swój długi nos?
- Vicky – wyszeptała łagodnie brunetka. – Przecież byłyśmy kiedyś przyjaciółkami. Nie rozumiem co się stało. Nie pamiętać, Vic? Nie pamiętasz La Push, i warsztatu Jake’a i gdy przychodziłam z Charliem na obiad, żeby…
- Zamknij się, mówię – Rudowłosa rozejrzała się z niepokojem. – Powiedziałam, że nie ty jesteś od mówienia mi co mam…
Tanya i dwie inne dziewczyny, które siedziały na stacji benzynowej pomachały Victorii – dziewczyna już dojeżdżała na parking. Trzech mężczyzn, którzy siedzieli obok nich – dwóch młodszych, jeden stary – obrzuciło samochód Victorii obojętnym spojrzeniem. Tylko jeden skiną na nią palcem i wykonał jakiś dziwny gest w powietrzu, który najwyraźniej zrozumiała. Ostro skręciła i zaczęła wolno lawirować między innymi pojazdami, uważając aby nie porysować nowiutkiej, śliwkowofioletowej hondy civic. Mężczyzna zrobił zdziwioną minę i powiedział coś szybko do współtowarzyszy wolno sączących piwo z kufli.
- On tobą manipuluje, Vic – odparła łagodnie Bella z siedzenia pasażera, usiłując zmusić rudowłosą do spojrzenia sobie w oczy.
- Kto…
- Wiesz, kto. On. On jest… zły, próbuje…
- Wybacz, nie chcę skończyć jako samobójczyni – mruknęła Black. – I nie mam zamiaru słuchać ciebie, ani twoich niekończących się opowieści.
- Ja… - Brunetka zająknęła się. – Kiedyś zdawało mi się, że śmierć jest jedynym wyjściem, wiesz. Musisz to znać. Ale potem zrozumiałam… Przeżyłam to wszystko i Vic, najlepsze uczucie na świecie, ta sekunda w której obudziłam się dzisiaj, w szpitalu i zrozumiałam, że żyję… To było niesamowite, Vicky, to było… coś bezcennego. Nie potrafię tego opisać słowami, jak…
- Świetnie. Zamknij się – warknęła Victoria głosem wypranym z emocji. Szybko wrzuciła sobie do ust kilka różnokolorowych tabletek, nie popijając. Zdawoało się, że jest ich dużo – zbyt dużo - ale z daleka Bella nie widziała ich dokładnie.
- To szkodzi – wtrąciła.
Współpasażerka posłała jej dziwne spojrzenie – przez chwilę wyglądała na odurzoną, jej zielone oczy zaszły mgłą, ale widać było wyraźnie, że jest też wściekła. Zacisnęła mocno ręce na kierownicy.
- Mam tego dość – jęknęła nie patrząc na Swan. – Pieprz się, De la renta – zachichotała szaleńczo. – De la renta O’Neal. Jak Oscar de la Renta, Lau. Wyrafinowanie, hę?
Najpierw otworzyła drzwi samochodu, szybo wysiadła z jakąś brązową paczką w ręce i wepchnęła ją w miejsce, którego Swan dokładnie nie widziała – znajdowały się już za małym budynkiem stacji i bez wątpienia była ciemna noc, a poza tym liny nie pozwalały dziewczynie się poruszać.
Następnie Victoria wsiadła, wyjechała boczną drogą poza teren oświetlony przez reklamy benzyny i paliwa. Przejechała jakieś dziesięć kilometrów w kierunku lasu, mamrocząc do siebie.
Isabella zaprzestała prób manipulacji, ale cały czas patrzyła na rudowłosą z niepokojem, im miej widać było innych samochodów i świateł, im bardziej zbaczały z głównej drogi, im zimniej i ciemniej było. Powieki stawały się cięższe, ale najwyraźniej tylko brunetka to odczuła.
Chciała coś powiedzieć, spytać o coś – już otwierała usta, gdy ciszę przeciął nieznaczny wybuch.
Wybuch strzału?

***
- Ten policjant dużo ze mną rozmawiał – mruknął Whitlock wypuszczając dym z ust. - Ale nie bardzo rozumiem, co chciał przez to wszystko powiedzieć – wymamrotał.
Oczywiście, pomyślała Alice, ty Jasper zawsze miałeś kłopoty z rozumowaniem. Tak jak teraz. Dlatego zamiast myślenia w którym jesteś wyjątkowo beznadziejny, radziłabym ci raczej przejść od razu do czynów i ruszyć to swoje tłuste dupsko z siedzenia.
Zagryzła wargę, ale nie odezwała się. Chłopak zmarszczył brwi.
- „Czyje serce jest puste, tego usta słów pełne” – ziewnął szeroko. Zakaszlał.
Spojrzała na niego pytająco.
Nie zwrócił na nią uwagi. Zagapił się na ulicę z papierosem zwisającym z ust, mażąc ręką po brudnej szybie.
- Odwróć się – zażądała głośno.
- Nie – burknął stanowczym tonem, nadal nie patrząc na nią. – Idź, sobie, Cullen. Chcę posiedzieć w spokoju.
Podeszła zwyczajnie do jego kanapy, wyciągnęła ręce przed siebie i…
- Nie dotykaj mnie – warknął przesuwając się. – Dobrze wiem, co zrobiłaś. Chcę, żebyś wyszła.
- Drzwi były otwarte – stwierdziła marszcząc brwi z niezadowoleniem. – Każdy mógł wejść.
- To nie moja wina – jęknął. – Rose nie zamknęła za sobą. Albo może Elazar tutaj był. Nie pamiętam. Przynieśli mi jedzenie. I kwiaty. Nie wiem po co.
Prychnęła z jakąś niewyjaśnioną złością.
Bezczynny, pomyślała. Leniwy, rozdrabniający się, nudny, powolny, marudny, smętny, wiecznie niezadowolony, pokrzywdzony…
- Jasper – warknęła. Nie zareagował, więc złapała jego żuchwę (zawarczał z obrzydzeniem) i przekręciła ją w swoją stronę. On zacisnął zęby. Ona przełknęła ślinę. – Posłuchaj mnie. Słyszysz? Masz mnie posłuchać, Jasper!
W tamtej chwili poczuł się jakby nagle z nieba zaczął lecieć na niego wielki strumień lodowato zimnej, orzeźwiającej wody.
Wcale nie był pewien, czy tak jest lepiej.

***

- Rozumiesz, to porównanie, ale jakby założyć bluzkę Chloe, spodnie od Gucciego, torebkę Judith Leiber i trochę dodatków… jak wiem, Louisa Vuittona albo Marca Jacobsa, a do tego, rozumiesz, tenisówki. Tenisówki! – mówiła z zapałem Kimberlee. – I teraz, wiesz, szukam tych odpowiednich szpilek Jimmy’ego Choo, szukam, ale za cholerę ich nie mogę znaleźć! – jęknęła, wywracając oczami.
- Eee… Kim? – Brwi Seth’a podjechały lekko w górę. – Nie chciałbym ci przerywać, ale co to ma wspólnego ze śmiercią Marii Const…
- Odpowiedni fragment! – wpadła mu w słowo, najwyraźniej nawet nie zwracając uwagi na to, że coś powiedział. – Szukamy odpowiedniego fragmentu, tych odpowiednich szpilek Jimmy’ego albo chociażby Manola! To znaczy, rozumiesz – Poprawiła szybko swój fartuch. – W przenośni szpilek. Miałam na myśli, chodzi mi o tę substancję, którą ją otruto, ale wiesz. Sens jest ten sam.
Oto co się dzieje, pomyślał Clearwater, gdy Prawdziwej Kobiecie zabrania się noszenia cywilnych ciuchów do pracy. Uśmiechnął się pobłażliwie, prawie niezauważalnie. Kim kompletnie odbiło.
- To znaczy, że nie znaleźliście nic? – spytał w miarę ugodowym tonem. – Żadnej substancji pasującej do tej, która płynęła w jej żyłach?
- Ale znajdziemy! – wykrzyknęła z zapałem brunetka. – Liczy się tylko zapał i chęć do pracy, Seth! Znajdziemy ją! – Mówiąc to wysunęła rękę wysoko w górę, niczym Superman podczas lotu.
Blondyn wyciągnął z kieszeni wymiętą kartkę papieru.
- Wizyta u patologów – wymamrotał. – Odhaczone. Nic nie mają.

Dwadzieścia minut później


Wysoka kobieta o jasnobrązowych włosach uśmiechnęła się do Seth’a lekko.
- Dzień dobry – powiedziała z wyraźnym, wschodnim akcentem. – Nazywam się Claire Menendez. Pracuję z naszym głównym grafologiem jako jej osobista asystentka. Badała próbki jakie wysłaliście do nas z komisariatu wczoraj wieczorem. Sue, grafologa, nie ma w biurze, ale posiadam wszystkie informacje, które mam panu przekazać – oświadczyła dumnym tonem.
Seth poprosił ją o ich udostępnienie. Claire pokazała mu zdjęcia listu, duże zbliżenia, próbki poszczególnych liter.
- To mężczyzna – odparła. – Sue jest przekonana, że napisał to mężczyzna – Przez ułamek sekundy policjant był prawie stuprocentowo pewien, że na słowo „mężczyzna” w jej oczach zaczyna tlić się żądza mordu. Wzdrygnął się nieznacznie, ale Clarie zdążyła już zamrugać kilkakrotnie i dojść do siebie. Spojrzała na niego, jakby był niedorozwinięty. – Prawdopodobnie dość młody, ale nie na pewno. Od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat. Ten list został napisany jakimś długopisem, nie piórem. Tusz czarny, strasznie się rozmazuje. Ogólnie pismo jest niedbałe, szybkie, ktoś się pewnie śpieszył. Nie możemy ustalić wiele więcej, ale reszta jest w raporcie – Podała mu zieloną teczkę z dokumentami i odchrząknęła. - Wiem, że pewnie zadaję pytanie, na które nie powinien mi pan udzielać odpowiedzi, ale… myślę, że w takim razie wszystkie kobiety są wykluczone jako podejrzane o morderstwo, prawda? – spytała nieco napastliwie, świdrując go piwnymi oczami.
Grafolog, odhaczone.

Czterdzieści minut później

- Och, sorry, stary – mruknął Quil. – Kim jest… trochę dziwna. Wiesz, kobiety – wywrócił oczami. – Co do tego ciała, które nam przysłaliście – czyściutkie. Maria jest chuda jak osa, najwyraźniej była na jakiejś ostrej diecie, albo była wegetarianką, bo jest… była, bardzo słaba. Miała wszystkie te cechy, które mają anorektyczki – może żyła w dużym stresie, albo coś podobnego? – wzruszył ramionami. – Ty interpretujesz. Kilka siniaków, ale to normalne, mogła się przecież przewracać. Upadając w tamtej łazience, w której zamordowano, złamała obydwa nadgarstki. Obydwa – podkreślił. – Nie uważasz, że to trochę dziwne, Seth? – spytał, częstując go papierosem. – Podejrzewam, że ktoś cholernie mocno trzymał ją za obie ręce, albo nawet związał – wystarczająco luźno, by nie było śladów lin, ale jeśli ją popchnął, gdy była jeszcze unieruchomiona… cóż, nagarski pękły. Inna teoria, to paraliż – być może ta substancja, którą jej wstrzyknięto, paraliżowała? W końcu nakłucie igły jest w trzech miejscach, nadgarstku lewej ręki, łokciu prawej i wierzchu dłoni prawej. Najtrudniejsze jest to, że nie znamy dokładnego działania substancji. Praktycznie z niczym jej nie kojarzę, tak samo jak objawów ofiary wewnętrznych i zawartości jej krwi. Koszmar. Nic nie rozumiem. Może to była mieszanka różnych trucizn? W dodatku nie mamy pojęcia, kiedy została wstrzyknięta do krwioobiegu… między ósmą a jedenastą rano, ale to już wiecie. Potrzebujemy precyzyjniejszych informacji – Potarł ręką czoło. – Na razie tyle, ale badamy cały czas. Myślę, że kilku lekarzy i ktoś od was spotka się jutro wieczorem na naradę w tej sprawie, wszystko przeanalizujemy… ale powiem ci jedno, stary – Ateara podrapał się po karku. – To wszystko jest cholernie niepokojące. Przysięgam.
Odhaczone.

Godzina później

- Proszę – rzekł starszy mężczyzna, wręczając Clearwaterowi gruby plik dokumentów. – To wszystkie zdjęcia Wydziału Zabójstw i nie tylko. Jestem pewien, że nie ma w tym pieprzonym laboratorium nawet milimetra kwadratowego, który by nie został uwieczniony. Macie wszystko, co mogłoby się przydać.
Fotograf, odhaczone.

Pół godziny później

- Hej, Seth – Emily, która zawsze siedziała przy centrali w biurze uśmiechała się do niego miło. – Sam, nasz protokolant, położył ci na biurku wszystkie materiały do sprawy śmierci Marii Constntine. Pozwoliłam też przekazać ci wszystkie zbadane dowody i raporty na ich temat. Jakiś chłopak ze stanówki dzwonił mówiąc superdumnym tonem, że wysłał ci na maila wszystkie dostępne informacje o obywatelach Jamesie Normandzie i Heidi Volturi – Rozłożyła ręce. – Jak na mój gust, to masz wszystko, co mogłoby ci się przydać w tej sprawie. Embry jest już w twoim gabinecie i możecie się tym zająć. Jak na razie, macie ośmiu podwładnych plus sześciu ze stanówki do swojej dyspozycji. Robie co mogę, ale mamy coraz mniej ludzi, a wiesz, że wszyscy są strasznie skąpi, jeśli chodzi o pożyczanie pracowników. Zwłaszcza Riley i Leah z policji stanowej – skrzywiła się lekko.
Seth odetchnął z ulgą.
- Dzięki, Emily – uśmiechnął się ciężko. – Naprawdę nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. Jesteś wielka.
- Nie ma za co – mrugnęła do niego. – Mam nadzieję, że nie zapomniałeś dzisiaj karty do swojego biura? – spytała, unosząc brew.
Pomachał jej przed nosem srebrną kartą.
- Dziś nie zapomniałem – rzucił, przechodząc przez błękitne drzwi, prowadzące do pomieszczenia z przylepioną, żółtą tabliczką głoszącą „Pierwszy zastępca szeryfa, Seth Clearwater & Drugi zastępca szeryfa, Embry McCann”
Po minie Embrego od razu wiedział, co ma mu do przekazania.
Znów nic, westchnął. James rozpłynął się w powietrzu, Maria zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, Reneesme Rogers coraz bardziej panikuje, Royce King jest nieprzytomny, a Isabella Swan…
W tej chwili Carlisle Cullen dodzwonił się na komisariat policji.
- Słucham? – spytała pogodnie Emily. Po chwili zmarszczyłą brwi. – Panna Swan… zaginięcie… chwileczkę, doktorze, będę musiała wypełnić formularz… Seth! – zawołała, pisząc szybko na klawiaturze komputera. – Przepraszam, ale musisz podejść tutaj jeszcze na minutkę! Przepraszam pana, panie Cullen… zaginęła w godzinach między trzecią, ostatnia zmiana kroplówki, a dziewiątą rano, gdy…

***

Renesmee Rogers połknęła podłużną, białą tabletkę uspokajającą i popiła ją dużym łykiem wody. Zakaszlała.
- Niech się pani nie denerwuje – powiedział łagodnie Jacob, patrząc na nią uważnie.
Dziewczyna rzucił mu szybkie, podejrzliwe spojrzenie spod ciemnorudej grzywki i zabrała się do niedbałego przekręcania kartek menu restauracji. Szybko poprawiła się na krześle.
- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle tutaj przyszłam. Nie powinnam była się na to zgadzać – wymamrotała zachrypniętym głosem. – To wbrew… zasadom. Tak, właśnie, wbrew zasadom – Zamrugała kilkakrotnie. – Gdzie są ci ludzie? – spytała z wyrzutem, patrząc po krzesłach ustawionych wokół stolika, jakby miała nadzieję zobaczyć na nich kogoś oprócz Jacoba. – No gdzie, pytam? Spóźniają się, oczywiście. Oczywiście – Potrząsnęła lekko głową. – Nie, nie, powinnam iść. Nie wiem po co w ogóle tutaj przyszłam. Nie wiem. To szalone, panie Black.
- Jacob – odezwał się miękko brunet. – Proszę uważać z tymi tabletkami, bo sama pani wie, że może przedawkować.
- A może tak byłoby lepiej! – jęknęła ze smutkiem Nessie, drapiąc się niespokojnie po włosach i pukając palcami w blat. – Na pewno, na pewno. Przed tym byłyśmy trzy, ja, Bell i Maria, a teraz?! Zostałam sama – Wciągnęła gwałtownie powietrze i zacisnęła oczy. – Boże, nie wiem jak ja to zniosę. Nie wiem. W takich chwilach chcę po prostu zasnąć, wyrzucić z głowy informacje. Najlepiej zasnąć. Najlepiej nie myśleć.
- Rozumiem – odrzekł Black – Ale postarałem skontaktować się z rodzeństwem Cullenów i jeszcze paroma osobami zamieszanymi w sprawę i wspólnie uznaliśmy, że to najlepsze co możemy zrobić – usiąść, porozmawiać, wszystko przemyśleć. Wszyscy chcemy wyjaśnienia sytuacji i teraz, gdy zbierzemy się razem poza murami policji, możemy wszystko spokojnie przedyskutować. Przecież chodzi o ludzkie życie, prawd…
- Ale policja musi wiedzieć! – Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy. – To ściśle dotyczy policji, to FBI, to wszystko przez…! - Nagle zamarła i dotknęła dłonią ust. – Idiotka. Nie mogę mówić. Nie mogę nic mówić. Nie wyciągniecie ze mnie! – Zwęziła oczy i wycelowała w niego palec. – O nie, Black, co to, to nie!
- Renesmee – zaakcentował łagodnie brunet. – Nie będzie żadnego wyciągania informacji – uśmiechnął się lekko. – Przecież całe spotkanie ma się opierać na wspólnej dyskusji, czy nie tak? O, proszę, zdaje mi się, że to Rosalie Hale i Edward Cullen właśnie do nas idą! – Poklepał dziewczynę po plecach; zdaniem Ness ten gest był trochę zbyt poufały, ale poczuła się przez chwilę odrobinę bezpieczniej. – Jestem pewien, że reszta będzie tutaj lada chwila.
Wtedy to zobaczył. Renesmee wymieniła z nim zaskoczone spojrzenia.
Z daleka widzieli, jak Rosalie obejmuje w pasie Edwarda – jej oczy błyszczały dziwnym blaskiem, wycierała nos chusteczką.
A on płakał.

***

Im więcej się wie, tym częściej się milczy –
Jonathan Carroll


__________________


*Red (ang. czerwony lub rudy) – Rosalie ma po prostu na myśli fakt, że Edward ma, no wiecie, takie rudawe włosy Rolling Eyes

Za błędy wszelkiej maści przepraszam, ale jestem tak zmęczona, że ledwo widzę na oczy... Embarassed


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Nadia vel Ariana dnia Pon 22:38, 15 Lis 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
xxxvampirexxx
Wilkołak



Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 155
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 9 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraina Czarów ;)

PostWysłany: Czw 16:22, 09 Wrz 2010 Powrót do góry

Chciałam brać się za czytanie rozdziałów, bo wyjątkowo mam dzisiaj dużo czasu. Mówi się, że początek roku, nic zadane, a tu niespodzianka... Jestem zawalona i niewyspana . I jak zobaczyłam: ,, ważne ogłoszenie " to już wiedziałam.
I chyba z tym strajkiem to nie był blef Wink
Nosz. Twoje opowiadanie jest świetne, jednak trzeba przyznać, że wiele osób wchodzi i wychodzi nie zostawiając komentarza.
Czytałam, że wielu nie chce się wchodzić na nowe opowiadania. Mi też powoli nie chce się wchodzić na opowiadania, które nie mają więcej niż 8 i dalej rozdziałów. Bo wtedy widać, jak i kto jest ukształtowany.
Jest mi smutno, że zawieszasz, no ale wszystkiego mieć nie można.

Jestem pod wielkim wrażeniem, że tłumaczysz swoje opowiadanie. To jest 'coś'.
Teraz zabiorę się za czytanie rozdziałów, ostatnich.

Mam nadzieję, że wrócisz tu kiedyś.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin