FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Nie mówcie odwróceni tyłem: ja mnie mój moje [14.04] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Czw 21:29, 14 Sty 2010 Powrót do góry

Niestety ilość komentarzy nie pozwala na umieszczenie w tym temacie wszystkich miniaturek pojedynkowych, ale za to można je przeczytać [link widoczny dla zalogowanych].

SPIS TREŚCI:




Tak, mam już jeden temat w miniaturkami, ale jest on strasznie stary i nie mogę w żaden sposób połączyć stylu, którym pisałam wtedy z tym, co piszę teraz. Zgodę moderacji mam.

Zatem prezentuję Wam miniaturkę, która miała zaszczyt przegrać w pojedynku z drugą połową mojego mózgu. Bardzo dziękuję wszystkim za docenienie tekstu oraz gratuluję Robakowi, bo mam świadomość, że przegrałam z kawałkiem naprawdę dobrej roboty. Chciałam napisać długaśne wyjaśnienie, co do tego opowiadania, bo w ocenach pojawiło się wiele pytań, ale nie wiem, czy chcę burzyć atmosferę, która została wokół tego stworzona. Jak do tej pory chyba jeszcze nikt nie zinterpretował go tak, jak ja to widziałam, ale przy tym każdy widzi ten zamysł w inny sposób i czuję, że nie powinnam tego psuć. Może kiedyś…










Całość tekstu jest oparta na teogonicznych mitach babilońskich. Apsu (ocean wody słodkiej) i Tiamat (personifikacja wody słonej) byli parą bogów pierwszego pokolenia. Jednak doszło do tego, że ich dzieci, cztery bóstwa niebiańskie, zbuntowały się przeciw Apsu. Byli to: Anunnaki (niebo), Enil (burza i ziemia), Szamasz (słońce) oraz Ea sprawujący nad nimi władzę. Ea był głównym bogiem drugiego pokolenia, opiekującym się wodą, kulturą, cywilizacją, mądrością i sztuką. Apsu, na wieść o buncie, próbował odczynić wszystko, co zostało stworzone, jednak Ea uśpił go za pomocą zaklęcia (tym samym zabijając go) i wzniósł się na jego ciele. Z jego związku z Damkiną narodził się Marduk, który zabił Tiamat i tworząc z jej ciała niebo i Ziemię.
Isztar była babilońską boginią wojny, miłości i namiętności. Jako gwiazda poranna stawała się istotą żeńską, natomiast jako gwiazda wieczorna przyjmowała cechy męskie.



Apsu i Tiamat

Płynął słodkim strumieniem między palmami rozjaśnionymi sztucznym światłem, które przełamywało ciemność nocy. Miasto zalewał bezpostaciowy ocean, niosąc na grzbietach fal miłość i zaprzeczenie. Na każdym odcinku swojej drogi pozostawiał znaki mające za zadanie prowadzić tą samą trasą symbol żeńskiego pierwiastka, zagubiony w zgiełku metropolii. Nigdy wcześniej nie przyszło mu zaznać bogactwa najpiękniejszych ziemskich uczuć. Był zwykłą lodowatą tonią, nieporuszoną najmniejszym podmuchem wiatru, która przelewała się między dniami, nie wiedząc, co zrobić z czasem. Apsu, słodki Apsu, został obudzony ze snu przez swoją Tiamat.
- Witaj, Edwardzie – powiedziała.
Pamiętał jak przez mgłę nieśmiały uśmiech dziewczyny i dotyk jej dłoni na swej. Sposób, w jaki gestykulowała podczas rozmowy i układ subtelnie zarysowanych warg świadczyły o wstydliwości i zachowawczości, których szukał w człowieku od tak dawna. Chwytał każde słowo, które wypływało z jej ust – proste powitanie mogło w nich brzmieć jak najpiękniejsza melodia.
Jednak wiedział, że znajduje się między nimi mur, którego nie zburzy nawet najsilniejszy przypływ. Kiedy tylko gwiazda wieczorna Isztar wspięła się na niebo, został otoczony cegłami. Bił z całej siły w ścianę, ale ta ani drgnęła. Podświadomie zapadał się w sobie, szukając odpowiedzi na pytania, które pojawiały się między kroplami wody.

Renée po raz pierwszy widziała, żeby jej córka próbowała ładnie wyglądać. Była naturalnie piękna, nikt by temu nie zaprzeczył, jednak nie miała w zwyczaju spędzania czasu przez lustrem. Wolała trzymać nos w książkach i dawać zdawkowe odpowiedzi, które miały za zadanie zniechęcić wszystkich wokół do jej osoby. Kobieta z rozbawieniem obserwowała próby uporania się z tuszem do rzęs, które podejmowała Bella. Nie mogła sobie odmówić tej chwili radości dostarczanej przez nieporadność dziewczyny. Jednak w obawie o losy swojej czarnej sukienki, już zdobiącej drobne ciało, zdecydowała się na małą pomoc. Chwyciwszy plastikowy grzebień spoczywający na szafce nocnej, podeszła do toaletki, przy której siedziała Bella i delikatnymi ruchami zaczęła rozczesywać jej mokre włosy.
- Boję się – powiedziała na wydechu, odwracając się w stronę matki, ale ta odpowiedziała jej jedynie uspokajającym uśmiechem. Gestem pokazała, żeby Bella odkręciła się z powrotem. – Nie masz pojęcia, jak on się dziwnie zachowuje…
Renée nie chciała odpowiadać. Pamiętała jeszcze, jak szykowała się na pierwszą randkę z Charliem i marzyła, żeby przeżyć te emocje jeszcze raz. Wiedziała, że żadne słowa nie zmniejszą stresu jej córki, więc jedynie uśmiechała się i czesała włosy dziewczyny.

Isztar nie dawała za wygraną. Chwytała igły i wbijała je z całą swoją siłą wprost w serce biedaka. Nie chciała się zlitować pomimo cichych błagań, które z czasem przerodziły się w krzyki pełne rozpaczy. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien się poddać i uciec. Nikt nigdy nie dowiedziałby się o jego tchórzostwie – ściskał w dłoni białą flagę, wciąż w gotowości, by wciągnąć ją na maszt. Jednocześnie na skraju świadomości błąkało się poczucie, że wraz ze wschodem słońca wszystkie wątpliwości znikną. Znikną, zabierając ze sobą paletę barw, która maluje obrazy w tej bajce dla niegrzecznych dzieci. Racjonalizm rządził jego życiem od dnia, w którym pierwsze krople słodkiej wody spadły na ziemię. Nie potrafił z niego zrezygnować i w pełni poddać się impresji. Nieślubni potomkowie serca kłębili się przy ujściu podwzgórza. Pukali, dobijali się ile sił w wątłych paluszkach, sukcesywnie przełamując opór wyimaginowanej zastawki. Wołały „tato”, lecz serce zamarzło. W nocy, kiedy temperatura obniżała się, nie miało szans, żeby ulec roztopieniu. Synowie i córki doznań czekały na owoce oczekiwania, które nie chciały przypłynąć. Wiosłowały powoli, ale nurt słodkiej wody ciągnął je w przeciwną stronę, utrudniając dotarcie do celu. One same również się nie spieszyły – wierzyły, że wszystko nadchodzi w swoim czasie.
Ocean znów zalewał ulice miasta, błąkając się w okolicy kaktusów, sztucznie uprawianych w doniczkach, ze świadomością, że nie może ich nawet dotknąć. Zbuntowawszy się, przemierzał mostek zbudowany nad gładkim lustrem strumienia. Płynął cudzymi trasami, zostawiając coraz więcej znaków.
- Tiamat, moja Tiamat – szumiał nieśmiało w niezdecydowaniu. – To ja, twój Apsu.

Bella ostatni raz spojrzała w lustro i wyszła z domu. Monroe Street należała do najspokojniejszych ulic w mieście - przez wzgląd na rozstawione niczym na przedmieściu domki i mieszkańców miłujących spokój pośrodku metropolii, hałas omijał tę ulicę z daleka. Bella ze spuszczoną głową skróciła sobie drogę i znalazła się na Adams Street, która zupełnie odbiegała charakterem od ulicy, na której przyszło dziewczynie mieszkać. Nastolatki zbierały się w grupkach, żeby wspólnie rozpocząć piątkowy wieczór. Dziewczyny chichotały na widok chłopaków zmierzających w ich stronę z szerokimi uśmiechami. Bella starała się nawet na nich nie patrzeć. Zawsze żyła na skraju tego plastikowego świata, udając, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. W głębi serca zazdrościła tym ludziom prostego szczęścia, które ich przepełniało. Nie potrzebowali wiele, żeby cieszyć się swoim towarzystwem. Upijali się w klubach, do których wchodzili jedynie dzięki znajomościom z bramkarzami; od czasu do czasu wspomagali się czymś mniej lub bardziej wyskokowym; po nocach szlajali się w podejrzanych miejscach, niejednokrotnie napędzając sobie kłopotów. Byli w tym wszystkim razem, chociaż w rzeczywistości nie mieli najmniejszych szans na zawarcie prawdziwych przyjaźni – na takie uczucia po prostu nie było miejsca w wiecznym wyścigu szczurów, do którego przystąpili. Jednocześnie Bella odcinała się od tego - zakopywała się w książkach, mając nadzieję, że przeczeka najpiękniejszy okres swojego życia, jedyny, w którym poważne błędy uchodzą na sucho.
Wlepiła wzrok w ziemię i szła dalej. Codziennie mijała palmy ustawione wzdłuż ulicy. Znała tę trasę na pamięć i mogła iść slalomem między drzewami, lawirując wśród kostek brukowych i krawężników. Tylko reflektorki umieszczone w chodniku raziły ją po oczach, co kazało dziewczynie od czasu do czasu podnosić głowę do góry i patrzeć na wytapetowane twarze dziewczyn, zbierających się wokół samochodów pozornych wybraków ich serc. Nie lubiła oceniać ludzi, ale w takich momentach, kiedy zmierzch brał miasto pod swoje skrzydła, nie mogła się powstrzymać. Opróżniła umysł z myśli, skręcając w Washington Street. Z każdym jej krokiem, coraz więcej ludzi pojawiało się na ulicach, nakręcając nocne życie metropolii. Wejścia do barów, okupowane przez potencjalnych klientów, uwydatniały się nawet na zatłoczonych trotuarach. Omijała cały ten zgiełk, nie zwracając uwagi na spojrzenia, jakimi obdarzali ją mężczyźni.
Nie zdawała sobie sprawy z własnego piękna. Długie, szczupłe nogi idealnie komponowały się z „małą czarną” pożyczoną od mamy. Mimowolnie obciągała rąbek sukienki, starając się ukryć kolana, ale to sprawiało, że obniżał się dekolt, ukazując rowek między piersiami. Zbyt zajęta walką ze strojem i bałaganem w swojej głowie, nie potrafiła przywiązywać uwagi do ludzkich reakcji. Wszystko, żeby tylko nie myśleć o nadchodzącym spotkaniu.

Kiedy zamykał oczy, widział ją. Wciąż prowadził wewnętrzną walkę, ale czuł, że uczuciowy bunt zaczyna przynosić efekty. Rozum był tłumiony. Niebiański Anunnaki, burzliwy Enil i słoneczny Szamasz pod władzą Ea spętali go i zamknęli w klatce zbudowanej z kości czasu. Poddawał się temu uczuciu, składając głowę na dłoniach i zasypiając w pozycji embrionalnej. Żegnaj roztropności, chciał już powiedzieć, jednak zwykły podmuch świeżego powietrza wystarczył, żeby podniósł głowę i chciał cofnąć wszystko, co do tej pory udało mu się osiągnąć. Walczył z okowami, w które został zakuty i krzykiem próbował roztrzaskać mentalne ograniczenia, wprowadzone przez własne latorośle, co dzień podlewane słodką wodą. Wpadał w szał z myślą, że to, co sam stworzył, buntuje się przeciw niemu, wykorzystując najmniejszą słabość. Wiedział, że zasady przestały obowiązywać wieki temu, jednak nie potrafił pogodzić się z takim stanem rzeczy. Należał do tych, którzy jasno sprzeciwiali się zaistniałym sytuacjom, choćby ich lęk był tym najbardziej absurdalnym.
- Nie! – burzył się wewnętrznie, rozpętując huragan, którego ludzkie oczy nie mogłyby sobie wyobrazić. Już nie chciał niszczyć klatki, w której się znalazł – zapragnął umieścić w niej wszystkie uczucia i zamknąć najszczelniej jak tylko potrafił.
I nagle, tak jak to w bajkach bywa, wszystko ucichło. Szept potoczył się między kropelkami wody, sprawiając, że Apsu wrócił do wcześniejszej pozycji, unosząc się na mglistych łzach.
- Śpij, ojcze, śpij – mówił Ea, okiełznując rozsądek. Triumfował krótko, postanawiając postawić obowiązek nad delektowanie się zwycięstwem. Uczucia chwyciły wrażenia za rękę i razem ruszyły na podbój wciąż zamarzniętego serca.
- Damkino, moja Damkino, uwolnijmy naszą Tiamat – szepnął Ea.

Wzięła kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić, ale na nic się to nie zdało. Czuła, jak jej żołądek wykonuje akrobacje i miała wrażenie, jakby chciał wydostać się z ciała i spróbować swoich szans w cyrku. Jeszcze nigdy nie przeżywała takiego stresu z powodu jednego spotkania. Nie znała Edwarda dobrze – widywali się jedynie na szkolnych korytarzach, na których to chłopak był obrzucany pożądliwymi spojrzeniami przez najładniejsze dziewczyny w szkole. Mógł mieć każdą, a wybrał ją. Bella chciała się skarcić za skryte snucie planów ich wspólnego życia, ale była zbyt szczęśliwa, żeby to zrobić.
Ruszyła wprost do fontanny położonej na obrzeżach Bolin Memorial Park, przy której się umówili. Jak przypuszczała, wszystkie ławki były puste - ludzie woleli spędzać czas w zatłoczonych klubach. Usiadła na jednej, ściskając uda i obciągając sukienkę na bezpieczną długość.
Phoenix nocą opływało w piękno. Trudno było doświadczyć w tym mieście ciemności – ze wszystkich stron spoglądały jasne punkciki – jedne rozłożone pod stopami drzew, hołdujące naturze, inne poustawiane na wysokich słupach, wysyłające znaki do nieba. Samochody jeździły z o wiele mniejszą częstotliwością niż za dnia, więc kiedy wytężyło się słuch, spomiędzy mieszanki różnych gatunków muzyki, wyłaniającej się z klubów, można było usłyszeć swoisty odgłos miasta. Ciche rozmowy par spacerujących pod osłoną mroku, kłótnie pijaków spędzających noc na posłaniu z gazet, pomrukiwania kotów obnoszących się dumnie z puszystymi ogonami, dźwięki miłości z zaparkowanych w ciemnym zaułku samochodów… Wszystko tworzyło integralną całość i przenosiło się wraz z cząsteczkami powietrza w krucze zakątki stolicy Arizony.
Bella nerwowo spoglądała na zegarek, odnotowując kolejne minuty spóźnienia. Takie zachowanie nie pasowało jej do perfekcyjnego Edwarda. Początkowo skupiała się na obserwowaniu kropel wody, które postanowiły wylądować obok fontanny, zamiast niszczyć gładkość toni, jednak stres kazał dziewczynie wracać do rzeczywistości. Przygryzała wargi w oczekiwaniu na burzę rudych włosów. Powoli zaczęły nawiedzać ją myśli, że Edward postanowił zabawić się jej kosztem.
Przecież to nierealne, żeby Cullen i Swan… Oni razem…

Tiamat była w zasięgu jego wzroku. Zdołaliby spleść dłonie w uścisku, gdyby tylko wyciągnęli ręce wystarczająco daleko, jednak nikt nie mógł przewidzieć skutków zetknięcia się słonej wody ze słodką. Ea czuł w ustach smak goryczy na samą myśl o tragicznych konsekwencjach potencjalnych prób. Wiedział, że musi pomóc bogini wydostać się z ciała, żeby móc doprowadzić dzieło do końca. Wciąż obawiał się ojca, który spał snem pozornie wiecznym, zamknięty pod stopami cywilizacji. Wznosił się na jego somie, ale czuł, że nie może jeszcze mówić o bezpieczeństwie. Konstrukcję zbudował z niezwykle delikatnego tworzywa, a serce wciąż podlegało roztopom - czuł ciepło rozchodzące się falami w jego kierunku, jednak wiedział, że potrzeba czasu, żeby mogło zabić pełnią rytmu.
Kreślił w powietrzu znaki i wysyłał energię, która mogła odsolić wodę.

Poczuła na ramieniu czyjąś rękę.
- Przepraszam – powiedział skromnie ubrany mężczyzna, dzierżący czerwoną różę. – Nie chciałbym przeszkadzać, ale mam coś dla pani. – Podał Belli kwiat, do którego przyczepiono liścik w maleńkiej czerwonej kopercie. Kiedy posłaniec odszedł, wyjęła z niej kawałek papieru zapisany równym pochyłym pismem. Po cichu odczytała:

”Oto moja dłoń, moje serce
moje gardło, mój nadgarstek. Oto
rozświetlone miasta w centrum mnie (…)”.

E.

PS parking północny


Przez chwilę obracała kartkę w palcach, zastanawiając się, co to może oznaczać. Nie chciała zaprzepaścić jedynej szansy spotkania się z boskim Cullenem – obiektem westchnień żeńskiej części szkoły. Czuła, że pod maską obojętności kryje się wspaniała osoba i nie potrafiła sobie odmówić przyjemności poznania jej. Jednak miała wrażenie, że jest coś, o czym nie wie. Edward zachowywał się w stosunku do niej co najmniej dziwnie – jakby jednocześnie pragnął podejść bliżej i uciec. Czuła, że stąpają po cienkim lodzie. Każdy krok miał znaczenie i mógł doprowadzić do zarwania się delikatnej tafli.
Zszokowało ją, jak łatwo jest mówić „my”.
Zabrała różę i ruszyła w stronę parkingu.
Minęła fontannę i szła wzdłuż krótkiego deptaka. Zamiast podążać po linii prostej, krążyła między małymi palmami i kaktusami ustawionymi w doniczkach. Każdą z nich oglądała na tyle dokładnie, na ile pozwalało jej tempo niepewnie stawianych kroków. Kiedy doszła do końca drogi, okrążyła plac, gdzie stał posąg i zaczęła maszerować kolejnym chodnikiem. Ten był o wiele węższy i uboższy w elementy dekoracyjne, więc stąpała tak, żeby nie nadepnąć na linie między kostkami. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko nie myśleć o czekającym na nią Edwardzie. Minąwszy zamknięty bar, znalazła się na parkingu. Przez chwilę wahała się, czy nie zawrócić, jednak ciekawość zwyciężyła. Zaczęła spacerować między nielicznymi samochodami, szukając Edwarda, ale nigdzie nie mogła go znaleźć.
Po chwili zobaczyła mężczyznę, który wcześniej z nią rozmawiał, idącego z kolejną różą w ręku. Kiedy do niej dotarł, bez słowa podał przesyłkę i odszedł. Podobnie jak wcześniej, do róży przyczepiono czerwoną kopertę, w której Bella znalazła mały liścik.

”[…] a oto
centrum mnie, czyli jezioro, czyli studnia, z której
możemy się napić, ale nie mogę z sobą skończyć”.

E.

PS główny plac


Po przeczytaniu drugiej części wiersza, rozpoznała słowa Richarda Sinkena. Skwitowała to jedynie westchnieniem i w ciszy ruszyła we wskazane miejsce.

Ich kroki były paralelne - każde stąpnięcie jednego, odnajdywało swoje odbicie po drugiej stronie parku. Ea nie dawał za wygraną. Śledził każdy gest Tiamat, która stopniowo dołączała do Apsu w krainie snów. Damkina cały czas ściskała jego dłoń, wydając na świat ich wspólne dziecko.
Syn słodkiego oceanu obserwował, jak z każdą sekundą z Tiamat wypływa coraz więcej soli. Z uśmiechem przyjmował postępy, które czyniła jego bogini. Obserwował ją idącą na około, docierającą do trotuaru prowadzącego wprost na główny plac. Z każdym krokiem pozbywała się części siebie. Spojrzał na Damkinę, która z uśmiechem trzymała już narodzonego Marduka na rękach. Skinieniem głowy nakazał jej wypuścić malca. Ten natychmiast poczłapał w kierunku zbliżającego się celu. Złapał Tiamat za gardło i delektował się ostatnim tchnieniem słabnącej istoty, po czym sam wniknął w jej ciało. Uwolniona dusza wzniosła się i ułożyła wygodnie obok śpiącego Apsu, tuląc się do jego boku.

Bella przyspieszyła kroku, widząc rozświetlony plac Bolin Memorial Park. Zbudowany na planie koła i otoczony drzewami liściastymi mieścił w swoim środku ogromny reflektor, który iluminował najbliższe okolice. Miała wrażenie, że coś uciska ją pod gardłem, jednak bała się, że jeżeli zwolni, Edward ucieknie. Kiedy tylko zobaczyła go stojącego po drugiej skronie skweru, zaczęła biec. Chłopak, widząc jej reakcję, rozpromienił się, a na jego twarzy można było dostrzec szeroki uśmiech. Trzymał w dłoniach bukiet czerwony róż, takich samych, jakie Bella otrzymywała od posłańca. Dziewczyna zatrzymała się przed nim, próbując wstrzymać niespokojny oddech.
- Po prostu nie chcę już więcej umierać – powiedziała.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Rudaa dnia Śro 9:15, 04 Sie 2010, w całości zmieniany 16 razy
Zobacz profil autora
wela
Zły wampir



Dołączył: 08 Lut 2009
Posty: 452
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 37 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Broadway

PostWysłany: Nie 12:03, 17 Sty 2010 Powrót do góry

Rudy rudzielcu, Magdaleno, ekslachonie.
Chciałabym powiedzieć, iż ten tekst jest bardzo interesujący, jednakże nie licz na wielkie odkrycia ekologiczne z mojej strony, bo mi się zachciało dużo pisać, a jakość ucieka w dal - co widać po powyższych zdaniach.
W każdym razie przybyłam sucho ocenić fakty, wprowadzić kilka dygresji i tyle no. Pewnie nawet tych suchych faktów za dużo nie wprowadzę, ale walić wszystek.

Jest sobie Bella, cicha, skromna istotka i Futbolista - najczęściej jest futbolista - który mógłby mieć każdą, ale wybiera właśnie tę istotkę cichą. W twoim opowiadaniu zamiast futbolisty mamy wrażliwego Edwarda, który jest taki jak w kanonie. Bella też jest taka jak w kanonie, może troszeczkę bardziej śmiała. Pomysł z liścikami jest kiczowaty, gdy pomyśli się dłużej, przecież wiele razy już go wykorzystywano - nie mówię o ff, ale ogólnie o różnorakich filmach, książkach - ale niestety nie potrafię być obiektywna i powiedzieć, żeś kiczowato wymyśliła, bo mi się to spodobało, serio. Możliwe, że zostało to spowodowane twoim stylem i utarła się taka a nie inna opinia. W każdym razie weli się spodobało.
Co do mitów - gubiłam się w tym i się nie wypowiem, nie jestem inteligentnym, mądrym zwierzęciem, który takie proszki łyka przed snem, srsly. Laughing
Uważam więc, że jako jesteś mało romantyczna - ukrywasz swoją romantyczność - poszłaś na łatwiznę, dorzucając mity, które twój tekst ubarwiły i nadały naprawdę inteligentnego wyrazu, a poza tym ten wiersz to naprawdę wzruszył, wiesz? Wszystko po prostu idealnie dobrałaś i tekst jest dobry.
Poplątałam się, wiec chyba zakończę, ale dodam jeszcze, że sytuacja z Renee coś mi przypomina, ale nie potrafię się określić - chyba to takie już kobiece jest i każdej to coś przypomina... Laughing
Dobra, do zobaczenia.

Bziu, welcik


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Pon 18:48, 25 Sty 2010 Powrót do góry

Oczywiście jest to tekst pojedynkowy. Dziękuję Dilenie za podjęcie wyzwania i stworzenie godnej konkurencji. Dedykowane pewnej osobie, która nauczyła się kochać mój patos, nawet jeśli się do tego nie przyznaje.





Wejrzenie

Dwa cynowe pierścienie zaciskały się wokół słońca. Jeden z nich, zbudowany z delikatnych kuleczek metalu otoczonych półksiężycami, zamykał się wokół najeżonej kolcami obręczy. Wygładzona ku górze powierzchnia drugiego z nich kończyła się niespodziewanie, jakby ręka, która podjęła się wykonania go, straciła pewność w procesie twórczym. Poniekąd przecząc doskonałej symbolice kształtu, druga obręcz rozrywała się na wysokości zapięcia. Jeden z promieni słońca został brutalnie nadgryziony zębem czasu, komponując się ze śladami nowopowstałej rdzy. Prostota formy nie śmiała stanąć ponad treścią i przeznaczeniem przedmiotu. Solidnie wykonana przez germańskich osadników ozdoba spełniała swoją funkcję bardzo krótko – ledwie raz doświadczyła dotyku powiewającego na skrzydłach oceanicznej bryzy płaszcza. Resztę swojego żywota spędziła zamknięta w drewnianej szkatułce wysadzanej szafirami i wykończonej złotymi ornamentami. Niegdyś pielęgnowana z takim pietyzmem brosza poddawała się upływowi chwil – każda z nich zamieniała się w złotoskrzydłego motyla odlatującego samotnie w przestworza.
Motyle wieków żyją krótko, podczas gdy ich matki przędą krystaliczną nić losu. Na cząsteczkach powietrza odpływają ku niebu – niewypowiedziane słowa, niewykonane gesty i nieukazane emocje kłębią się i łączą w obłoki. Wyciągają skrzydła i oplatają się nawzajem, tworząc wokół siebie kokon i nie dopuszczając choćby kropli wody między ściśnięte ciała. Kiedy dzielą się swoimi wspomnieniami, łzy ulgi spływają po ich bezpostaciowych twarzach i spadają na ziemię z zawrotną prędkością. Rozbryzgują się i zmiękczają grunt, w który wbijają się obcasy dam.

- Leżała na zwłokach. Tylko pożyczyłam.

Marek zacisnął blade palce wokół broszy i poczuł jak ból rozrywa jego martwe trzewia. W serce ktoś wbijał dopiero co naostrzone, rozżarzone do czerwoności sztylety. Każdy z nich przeszywał je na wskroś i przepoławiał, żeby po chwili znów podzielić części na dwoje. Miliony kawałeczków zaczęły krążyć w napełnionych jeszcze gorącą krwią żyłach. Rozpływały się na całe ciało, paliły tkanki i gryzły skórę od wewnątrz, sprawiając, że najmniejszy oddech był nie do zniesienia. Dokładnie mógł poczuć wszystkie pęcherzyki płucne – kielichy wypełnione po same brzegi cierpieniem z dodatkiem goryczy. W głowie wciąż szumiały mu słowa, które nie znalazły ujścia i nigdy nie zostały wyartykułowane z należytym im szacunkiem. Kroczyły dumnie między myślami, błyszcząc swym majestatem pomimo stadialnie gasnącego blasku. Dławił się suchym szlochem, czując, jak kolejna, silniejsza fala bólu zbliża się nieubłaganie. Nie miał sił ani możliwości, żeby się bronić. Jedynie szukał po omacku wyjścia, lecz ono oddalało się z każdym postawionym w ciemności krokiem. Upadł na kolana, opuszczając rękę, tak żeby nie musieć patrzeć na przedmiot dzierżony w dłoni. Podniósł drżące palce i przyłożył je kolejno do czoła, klatki piersiowej, ramion i ust.

- Nie wierzę w Boga, bo on nie wierzy we mnie.

Kamienne podłoże współgrało ze skórą wampira, którego dygocące kolana tuliły się do niego w poszukiwaniu ukojenia. Nieśmiało podniósł głowę w pogoni za Siłą Wyższą. Zastygłe w niemym półsłowie twarze świętych z prawego portalu świeżo ukończonego Pórtico de Gloria obserwowały każdy oddech desperacji narastający w jego wnętrzu. Niemal można było wyczuć zapach ciosanej skały i pył unoszący się na wysokości transeptu. Mężczyzna uciekając przed karcącym wzrokiem, bez podnoszenia się, zaczął pełznąć w stronę węzłowej części architektonicznego arcydzieła. Dwudziestu czterech Starców Apokalipsy wygrywało melodię ku czci dnia Sądu Ostatecznego, zasiadając na czołowej części arkady zamykającej portal. Opływali w bezgłośne dźwięki i wysyłali głuche brzmienie wprost do serc słuchaczy. Zainspirowani przez Najwyższego, kusili niewiernych, napływających z piekielnej strony, żeby wytężyli słuch podczas wygłaszania finalnego werdyktu. Marek już z daleka mógł poczuć moc promieniującą od świętego Jakuba targanego sprzecznościami, który ze współczuciem spoglądał na klęczącego cierpiętnika, rozwijając przed nim zwój z łacińską inskrypcją Misit me Dominus. A Pan stanął tuż nad jego głową w zamieszaniu splątanych ze sobą w melodii członków, ukazując rany, jakie zadały mu własne dzieci. Z każdej buchał żar zawodu i smutek, które kontrastowały z zadowoleniem malującym się na twarzy dumnego ze swojego dzieła architekta – Mistrza Mateo. Czterej ewangeliści, symbolicznie umiejscowieni w towarzystwie swojego duchowego przewodnika, pochylali się nad katuszami wampira. Skulony Marek, zgodnie z tradycją, położył dłoń na lewej stopie patrona świątyni i ułożywszy głowę na kamiennej posadzce, zaczął szeptać prośby o wiarę.

- Przed tobą nie było nic, z tobą jest człowieczeństwo.

Bogobojne włościanki kuliły się w bocznej nawie kościoła, tam gdzie wyższe stany raczyły przydzielić im miejsce. Zbierały poły skromnych sukni, najlepszych jakie posiadały, w kolorach dojrzałego burgunda i wiosennych liści dębu, żeby ustawić się w kolejce do konfesjonału. Ich spodnie koszule, odcięte skórzanymi pasami podkreślającymi talię i zakryte przez rozłożyste spódnice, wyglądały mizernie w zestawieniu z bogato zdobionymi strojami kobiet zajmujących miejsce na przedzie środkowej nawy. Niektóre wieśniaczki trzymały w dłoniach pożyczone od mężów kaletki. Skórzane torebki z mnóstwem kieszonek pozwalały na noszenie zapasu dziurawych chustek, które przydawały się nieraz przy słuchaniu kazania nowego księdza. Ten właśnie wyszedł z zakrystii, poprawiając sutannę. Wciąż zabiegany z powodu nowopowstałego zakonu rycerskiego, który miał stać na straży pielgrzymów przybywających do grobu patrona świętych – Jakuba, spóźniał się na cotygodniową spowiedź. Wyszeptawszy słowa przeprosin, gestem zaprosił pierwszą w kolejce i zatrzasnął drzwiczki konfesjonału.

- W odosobnieniu nie ma miejsca na samotność.

Echo odezwało się w kościele pełnią kamiennej piersi. Odgłos nieopisanego bólu zjeżył włosy na karkach dam pruderyjnie ukrywających wdzięki pod szalami, żeby nie obrazić oblicza Boga. Ten spoglądał na nie z najwyższego punktu prezbiterium, oddzielonego od transeptu absydą. Niewzruszony, obserwował pobożne zachowania kobiet, nie zwracając uwagi na Marka zwiniętego u stóp Pórtico de Gloria. Jedna z niewiast była na tyle odważna, żeby patrzeć Najwyższemu prosto w oczy. Widziała w nich enigmatyczny smutek – żal po zburzeniu świątyni w roku śmierci świętego Wojciecha oraz przesłaniającą go radość, będącą wynikiem odbudowania katedry po niespełna wieku. Jednak mimo skrajnych uczuć był to wzrok pusty, szukający zrozumienia, lecz sam nie próbujący zgłębić przyczyny.

- Jestem gotowa na wieczność tylko z tobą.

Marek wciąż pamiętał szeptane w tajemnicy przed światem słowa, które wypływały z przeklętych wiecznością ust. Splatały się razem w uścisku, sprawiając, że wargi pochylały się ku sobie. Blade ciała skąpane w świetle pochodni, rozłożone na nagich posadzkach pałacowych lochów przylegały do siebie setki lat. Za każdym razem odkrywane na nowo, błądziły w zgięciach nadgarstków i tętniących życiem arteriach. Wydawać by się mogło, że w somatycznym chaosie martwe ciała nabrały rumieńców. Być może tylko gra świateł sprawiała figle przesłoniętym mgłą oczom, lecz Marek i Didyme chcieli wierzyć, że w każdym z nich jest jeszcze człowiek.
Ale ona odeszła…
Miał wrażenie, że duch ukochanej cały czas stoi obok i wyciąga niewidzialną dłoń, żeby go dotknąć. Szukał ukojenia w kamiennym wizerunku Boga, wiedząc, że nigdy nie będzie miał szansy, by przekonać się, czy ten naprawdę istnieje. Skazany na własną wieczność w bólu i tęsknocie, uświadamiał sobie, że w tej niekończącej się egzystencji nie ma już celu – jedynie bezmierna istność może służyć za towarzyszkę samotności. Zazdrościł każdej z kobiet ustawionych w kolejce do spowiedzi – pożądał ich życia, kruchości, zacieranej przez kurz czasu pamięci, ich ślepej wiary w życie wieczne u boku Najwyższego. Drzwiczki konfesjonału otworzyły się po raz drugi, wypuszczając z wnętrza młodą dziewczynę ukradkiem ocierającą łzę. Szybko się przeżegnała i nawet nie odwróciwszy się w stronę ołtarza, wybiegła z kościoła. Drobne stopy okalane w misternie wykonane trzewiki ze starej skóry nie wydawały żadnego dźwięku w zetknięciu z kamiennym podłożem. Zielona spódnica podtrzymywana przez zniszczone dłonie nie plątała się pod nogami i nie ocierała o ziemię, więc jedynie wampir mógł dosłyszeć kroki dziewczyny poruszającej się między klęcznikami rozstawionymi w bocznej nawie. Równie bezszelestnie uchyliła drzwi, przechodząc przez niebiańską część Pórtico de Gloria i nawet nie zauważając Marka podnoszącego się z ziemi.
Rozkoszował się widokiem rumianych plam pojawiających się na alabastrowej cerze. Nieskazitelna skóra ukryta pod skromnym, ale schludnym strojem traciła na swej doskonałości z każdym pąsem. Jasne włosy albinoski uwalniały się spod niewoli ciasno upiętego koka. Zbiegała ze wzgórza, co i rusz potykając się na nierównym podłożu. Każda jej wada w niesamowity sposób działała na podążającego jej śladami wampira. Obserwował dziewczynę z różnych perspektyw, zapędzając drobne ciało w pułapkę. Pomimo pożądania, które go ogarniało, czuł, że wciąż rozpada się pod ciężarem bólu i żyjącej w nim Didyme.

- Krew nie jest pokusą – jest przeznaczeniem, a ja kiedyś uciekłam z jego objęć.

Biegła, czując wiatr drażniący zapłakane spojówki. Chciała znaleźć się w znajomych ramionach, myśląc o chwili, w której pozwoliła sobie na całkowite zapomnienie. Wciąż czuła smak mięsistych warg, które całowały tylko po to, żeby po chwili kluczyć po całym ciele. Obojczyki i biodra zarysowywane delikatnymi palcami paliły żywym ogniem, jakby opuszki nieprzerwanie do nich przylegały. Chciała trzymać dłonie w kręconych włosach kaskadami opadających na złączone w jedno ciała. Próbowała pozbyć się każdej grzesznej myśli, ale serce postanowiło się zbuntować i nie pozwalało umysłowi myśleć racjonalnie. Niesiona przed dwa motyle – zaprzeczenie i akceptację – prosiła Boga o wybaczenie i szukała ukojenia w smutnych oczach wizerunku Ojca z katedry Santiago de Compostela. Jej bezgraniczna wiara prowadziła wojnę z przepełnionym miłością do kobiety sercem. Przyspieszyła, kiedy zobaczyła ją siedzącą w zieleni wysokiej trawy. Dusza wyrwała się w ciepłe objęcia i kierowała trzewikami unoszącymi się ponad podłożem.
Marek obserwował całą scenę, skupiając się na biodrach albinoski. Pamiętał, że suknie układały się tak samo na krągłościach Didyme. Na pamięć znał każdą wypukłość ciała ukochanej i odnajdywał cechy wspólne w niewielu przedstawicielkach płci pięknej. Niebanalność nierówno układającego się materiału w okolicach ramion i pośladów przyciągała go, jak mistyczny szept z wnętrza jaskini ciągnął ku sobie zagubionych żeglarzy. Zaciskał dłonie w pięści, kiedy wyczuwał przywiązanie, które zaciskało więzy wokół kobiet spoczywających w swoich objęciach. Sekundy mijały, skracając chwilę, jaką miały dla siebie, nie wiedząc, jak blisko stoi istota, która mogłaby obdarować czasem każdego, kto zdecydowałby się na wieczny spazmatyczny krzyk, unoszący się we wnętrzu umysłu. Wystarczyła jedna myśl krwiopijcy, żeby dwie panny rozluźniły uścisk i odeszły bez słowa. Ta, która wybiegła z kościoła sama przyszła do Marka, poddając swoje szklane oczy jego władzy. Drżała, podświadomie wyczuwając niebezpieczeństwo, ale nie mogła oprzeć się mocy wiekowego wampira. Stała w oczekiwaniu na ostateczny cios. Poczuła jego dłonie na swoich biodrach, wygładzające niesforny materiał. Westchnęła głosem Didyme, a kły zatopiły się w tętnicy szyjnej.
Marek, przepełniony krwią spijaną z ust kobiet, rozkoszował się obecnością części ukochanej znajdującej się w tej niewinnej istocie, której jedyną zbrodnią było posiadanie niespotykanego ułożenia miednicy. Wbijał kły, desperacko zatapiając się w szyi dziewczyny. Czerwona ciesz zaczęła spływać po jasnej skórze na trawę. W rozpaczy zlizywał każdą kroplę życia udającego postać ukochanej. Bezcześcił wysuszone z oddechu ciało, gryząc miejsca, w których szkarłat zostawił swój ślad. Rozdrapywał skórę w poszukiwaniu kolejnych dawek energii ukrytej pod postacią śmierci. Po raz pierwszy zabijał, krzywdząc. Po raz pierwszy zabijał, posilając się czymś więcej niż istnieniem zawartym w gorącej jusze.

- Jeżeli ciebie zabraknie, to wampir we mnie zwycięży.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Rudaa dnia Sob 14:24, 06 Lut 2010, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
Dilena
Administrator



Dołączył: 14 Kwi 2009
Posty: 1801
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 158 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 23:32, 25 Sty 2010 Powrót do góry

Cześć Rudzie <macha>

Dzisiaj Apsu i Tiamat.

Oczarowałaś mnie mitologią babilońską, która nie jest mi w żaden sposób bliska, nigdy nie była i podejrzewam, że nie będzie. Nie mam pojęcia dlaczego postanowiłaś to połączyć, acz efekt jest niezły. Dzięki temu poczułam i ciepło i patos tego utworu. A właśnie, jak już jestem przy patosie - za dużo. Jak dla mnie za dużo. Dlatego w zdecydowanej mierze czytało mi się lżej mini Robaka. Bo historię wymyśliłaś piękną, oprawiłaś ją w piękne ramy, a to już samo wystarczy - nie potrzeba dostojeństwa wyrazu wylewającego się z każdego zdania.
Wiesz co bym chciała? Chciałabym przeczytać to opowiadanie bez cytatów - wiem, że były one wymogiem pojedynku i żałuję. Tak samo wolałabym żeby tekst mówił o Twoich bohaterach, a nie Edwardzie i Belli, bo jestem pewna, że bardziej bym go poczuła. Nie mówię jednak, że nie poczułam.
Oczarowałaś mnie :) I za to dziękuję. Na razie tyle.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Sob 12:15, 06 Lut 2010 Powrót do góry

Kolejny tekst pojedynkowy, tym razem ze starcia zgredkowego. Oczywiście chciałam podziękować przeciwniczce za podjęcie wyzwania i godną reprezentację oraz wszystkim, którzy oceniali (nie tylko na moją korzyść).
Miniaturka składająca się z czterech drabułek. Każda ma sto słów i skupia się wokół innej pory roku.




Ciągłość


Śnieżny puch otula łapę, której sierść połyskuje w blasku promieni słonecznych. Ukryte pod białą kopułą pazury wysuwają się powoli, szukając pod czaszą szreni gruntu. Migoczące sople spływające z gałęzi drzew konfabulują śledzące je oko i udają oszlifowane przez naturę diamenty. Każdy z nich wysuwa wątłe paluszki w kierunku skał okrytych całunem zimy, przekonany, że sięga ku niebu. Popielata sierść twardnieje, gdy wilczyca wysuwa pysk, żeby lepiej przyjrzeć się zdesperowanym kryształom lodu chcącym sprzeciwić się własnej cielesności. Pierzaste chmury odbierają słońcu pierwszoplanową rolę w swoistym teatrze cieni. W towarzystwie prymarnych płatków śniegu łapy zwierzęcia uginają się i wybijają ciało w przestrzeń.

Wyprężywszy się w skoku, ląduje na ziemi w ludzkiej postaci. Krople wiosennego deszczu opływają jej nagie ciało. Po zetknięciu z gorącą skórą od razu znikają i ustępują miejsca siostrom, już czekającym, żeby podzielić smutny los. Z zamkniętymi oczami lawiruje wśród rozkwitłych o poranku pąków ukrytych między gałęziami. Pod palcami czuje świeżo narośniętą na konarach korę, która oddycha głęboko, chwytając wilgoć z powietrza i otulając się nią w zimny wieczór. Bada opuszkiem kciuka nierówną linię wyrytą przez dzięcioła. Pod skórą wyczuwa drgania drzewa przez cały dzień preparowanego w trudzie przez ptaka. Stopy instynktownie prowadzą ją po wilgotnej od łez nieba ściółce.

Upada w mieniącą się fioletem próżnię, zanurzając w niej obnażone członki. Drobne kielichy wrzosu otwierają się przed zgorzkniałym uśmiechem i wypuszczają wprost na śniadą skórę kropelki rosy. Zielone łodygi stoją na baczność, pozwalając się otulać pucharami pełnymi pyłku. Pochylają się ku twarzy dziewczyny pod ciężarem pszczół, które wprawiają w ruch swoje owłosione ciałka. Od charakterystycznych, zaokrąglonych żyłek, które oddzielają pólka radialne od reszty skrzydła, odbija się światło. Różnorodność odcieni wrzosu atakuje spojówki dziewczyny i karze jej podnieść się z pachnącej łąki. Odrywa korpus od podłoża z niezwykłą delikatnością, klatka piersiowa ciągnie za sobą ramiona, głowę i finalnie – miednicę z nogami.

Kiedy czuje na skórze orzeźwiający wiatr, kwestią jednego oddechu staje się przemiana w wilka. Już po chwili opada na cztery łapy i pędzi przed siebie, porywając do tańca złote liście. Odbija się od skał, trącając drzewa. Te pozbywają się swojego upierzenia, a każda jego część spada na ziemię z gracją motyla po raz pierwszy wystawiającego główkę z kokonu, żeby po chwili znów wznieść się razem z jesiennym zefirem. Subtelny szept toczy się po turniach i zaprasza wilczycę na szczyt. Zwierzę stawia uszy i wyłapuje dźwięki konwersji, poruszając się w rytm muzyki Matki Natury. Siada na wierchu i oczekuje nieustannych zmian.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Rudaa dnia Czw 16:23, 11 Lut 2010, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
Robaczek
Moderator



Dołączył: 03 Sty 2009
Posty: 1430
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 227 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 15:36, 11 Lut 2010 Powrót do góry

Cześć, dziewczyno w amarantowej spódnicy.
W końcu zjawiam się z zamiarem skomentowania Apsu i Tiamat — pod pozostałymi tekstami wiszącymi w tym temacie już mnie widziałaś, przynajmniej w ramach pojedynków, wciąż jednak nie wyraziłam swojej opinii na temat owocu naszego starcia. Przeczytałam tę miniaturkę dopiero po raz drugi, co rzadko mi się w przypadku Twoich tekstów zdarza. Przeczytałam i czuję się, co stanowi zaskoczenie dla mnie samej, skonsternowana. Skonsternowanie jest zapewne połączeniem widoku zegarka wskazującego na godzinę 04:05, zbyt dużej ilości kofeiny w organizmie, zbyt dużej ilości opętańczego śmiechu kilka godzin wcześniej, jednak przede wszystkim — wiąże się z samą pracą i z tym, że nie bardzo wiem, z której strony podejść komentarz. Zatem zapewne trochę pokręcę się w tę i w tamtą, zabawię jakąś dygresją, porzucam kostkami cukru, lojalnie więc uprzedzam, byś się mną nie przejmowała. Nawet nie trzymam w domu cukru w kostkach.

Być może nie jest to najbardziej konstruktywnym sposobem, w jaki można rozpocząć komentarz. Być może nie jest to treściwe. Być może nie odnosi się do meritum. Jednak Twoja praca wywołuje we mnie szereg skojarzeń, o których trochę teraz poopowiadam z nadzieją, że nie znużę Cię za bardzo. Zapraszam do krainy zbudowanej z kostek cukru, Wi.
Kolory. Gdy myślę o tym tekście, widzę przed oczami róż i szarość. Intensywny, soczysty róż — róż neonów oświetlających noc w mieście, które nigdy nie śpi, neonów zdobiących wejścia do nocnych klubów. Róż plastikowych doniczek, w których odpoczynku szukają plastikowe palmy. Tandetny róż zdobiący paznokcie i usta dziewcząt stojących wieczorami przed wejściami do klubów, sklepów, barów. Mocny, intensywny róż. Róż wściekle różowy. Różowa poświata, w której skąpana jest szarość miasta. Słodycz różu wkomponowana w szarą metropolię. Róż pierwszej miłości i pierwszego zauroczenia. Róż czułości. Szarość dni. Czytając Apsu i Tiamat, miałam pod powiekami właśnie te barwy — obok czającego się na trampolinie rzęs fioletu. A kiedy jest 04:29 i moja głowa traci kontakt z podtrzymującą ją szyją, zmuszając do przerwania pisania, te kolory nadal są ze mną.
Smaki. 13:10, karta z tekstem ponownie otwarta, smak cukru na języku. Rozpuszczająca się kostka cukru. Kostka cukru podgrzewana na łyżeczce. Syrop bananowy. Wiesz, jak smakuje syrop bananowy? Jest tak słodki, że paradoksalnie staje się gorzki. Jeszcze jeden smak — piña colada. Tak smakuje dla mnie Twoja miniaturka, z tym mi się kojarzy.
Pop. Pop-art, pop poetry. Apsu i Tiamat przywodzi mi na myśl prace Andy’ego Warhola — wykonywaną przez niego serigrafię. Usta Marilyn Monroe, Martha Graham, Marilyn, Pogrzeb gangstera, Srebrna Liz, Marilyn — 9 wielobarwnych Marilyn. Chodzi o kolor, chodzi o efekt. Krytyka masowości. Sztuka reprodukowania. To właśnie jest najbardziej fantastyczne w tym kraju: w Ameryce od dawien dawna jest tak, że nawet najbogatszy konsument przeważnie kupuje to samo, co najbiedniejszy. Widzisz coca–colę w telewizji i możesz być pewny, że prezydent pije colę, że Liz Taylor pije colę — i ty też możesz pić colę! Dalej — Brian Patten, współtwórca pop poetry. Z tym kojarzy mi się Twoja praca.

I dozorca żelaznego ogrodu

I dozorca żelaznego ogrodu jest już zbyt obojętny żeby się martwić
kiedy zwleka się z łóżka wśród rdzewiejących kwiatów
i deszcz który go oblewa jest już smutkiem innej planety
i jego serce stygnie pośród przerośniętych krzaków
i jego oczy zamknięte w szopie gasną
i czuć jedynie dotyk wiatru
i zapach jaki niesie wiatr aby przypomnieć mu
o mniej okropnych światach.

I karły w żelaznym ogrodzie przytyły i odeszły
i posągi znalazły sobie pozycje mniej nagie
i przychodzą dzieci dławione chichotem
i starzy fotografowie co ukrywają się wśród ruin
ustawiają je w pornograficznych pozach żeby dogodzić
kształtom świata.


Dlaczego? Dlaczego różowe, świecące, słodko–gorzkie, popowe? Łączysz ze sobą dwie przestrzenie, sacrum i profanum, mitologię babilońską z współczesnym amerykańskim miastem. Chwytasz mit za gardło i upychasz go w plastikową różową donicę. Wycinasz kadr z filmu dla młodzieży, dzięki szybkim ruchom nożyczek otrzymujesz parę nastolatków, których wklejasz w przestrzeń mityczną, następnie posypujesz ją cukrem i różowym brokatem. Uwznioślenie różu. Później zaczynasz grać na zębach. Dlaczego? Bo możesz. Pokazujesz, że możesz — połączyć ze sobą patetyczny do granic przyzwoitości patos i pospolitość piątkowej randki, doprawić liryzmem, przypieprzyć sarkazmem, wylać kolejny litr różowego płynu do kąpieli, zamieszać. Możesz być barokowa i kiczowata jednocześnie. Tyle że, widzisz, każdy ma tyłek, lecz nie każdy go pokazuje. Nie zjada się wszystkich cukierków na raz. Nie wyciąga w jednej chwili wszystkich asów z rękawa.

Pisząc, powinnaś mieć w pamięci czytelnika. Nie zapominać, że jeśli tekst ma być przeznaczony dla oczu potencjalnego odbiorcy, wypadałoby, by zrozumiała go więcej niż jedna osoba, którą jest autor. W wielu momentach nie rozumiałam tej miniaturki, jednak nie jest to coś, czego się wstydzę. Stworzyłaś bardzo gęstą sieć zaczerpniętych z mitu faktów, zaplątałaś w nią dwie osoby, marionetki — w rękach nie bogów, a Twoich. Wszystko to sprawiło, że doszedłszy do pewnego momentu w tekście, przestałam już starać się go zrozumieć, odnaleźć początek i koniec tego splątanego kłębka, który rzuciłaś. Czytałam, rejestrując dwie zazębiające się płaszczyzny: abstrakcyjne sacrum, które znalazło się daleko poza moim zasięgiem oraz przystrojone w plastik, róż i światła miasta nocą profanum, gdzie onieśmielona pierwszą randką niewinna, słodka dziewczyna szykowała się na spotkanie ze szkolnym bóstwem. Połączenie dwóch przeciwnych sfer sprawiło, że obie straciły na realizmie, nawet ta piątkowa randka, kadr wycięty z amerykańskiej komedii romantycznej dla nastolatków. Sposób, w jaki wplotłaś w całość wymagany cytat, sprawił, że tchnęłaś w tekst, w relację między Bellą a Edwardem liryzm, jednak tym samym odebrałaś jej walor wiarygodności. Czyimi są ostatnie słowa? Nastolatki, uczennicy liceum na jej pierwszej randce? Babilońskiej Tiamat? Obu jednocześnie?

Patos, który zdominował i zdeterminował tekst, składa się na skomplikowaną konstrukcję stylistyczną. Część zdań, które nim budujesz, są drażniące, przesadzone, a jednocześnie — nieodzowne. Nie można wyjąć ich z tekstu i nie naruszyć jego charakteru, nie zburzyć domku z kart, który w całości utrzymuje każde z użytych wyrażeń, zastosowanych sformułowań. W ten sposób momentami przysługuje się upiększeniu pracy, stanowi wisienkę na torcie, kropkę nad i, w innych zaś chwilach — stanowi balast, którego nie można jednak nazwać zbędnym.
Nazwałam tę pracę popową. Rzecz w tym, że jestem wielbicielką pop–artu i pop poetry. Mam ambiwalentny stosunek do tekstu — podoba mi się, choć momentami drażni, pociąga i intryguje, choć czasami zamiast intrygować, irytuje. To dobra miniaturka, która zrobiła na mnie wrażenie. Pytanie tylko — czym? Bardziej tym, że jest dobrze napisana, zawiera interesujące elementy fabularne, frapującą sieć treściowo–stylistyczną czy snopami różowego światła świecącego mi po oczach? Kostkami cukru, brokatem i różowym płynem do kąpieli? Liryzmem? Surrealizmem? Syropem bananowym? Onieśmieloną, uroczą nastolatką, która padła ofiarą szalonej autorki i nawiedzonych bogów?
Myślę, że to krzywdzące — nazwać napisany przez Ciebie tekst jedynie dobrym, jeśli jednocześnie używa się tego określenia w stosunku do tekstów, które od Twojego dzieli głęboka przepaść. Dlaczego więc tak go nazywam? Bo mogę. Bo też mam dużo zabawek i postanowiłam się nimi pobawić.
Podoba mi się różowy plastik.
Cześć, dziewczyno w amarantowej spódnicy.

robal


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Robaczek dnia Czw 15:49, 11 Lut 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
mTwil
Zły wampir



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 345
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 80 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: O-ka

PostWysłany: Pią 17:25, 19 Lut 2010 Powrót do góry

Stwierdziłam, że nie chcę już dłużej być niedobra i przyjadę coś skomentować. Żeby podnieść moją ocenę w Twoich oczach, dodam, że rozmyślam nad tym komentarzem, naprawdę intensywnie, od ośmiu, dziewięciu, a może dziesięciu dni, także nie myśl sobie, że nie zjawiłam się wcześniej przez swoje lenistwo. To wszystko Twoja wina, bo nie wiem, co napisać, żeby było z sensem, ładem i składem. Przez te kilka dni, przynajmniej tak mi się wydaje, zdążyłam rozpracować tajne powiązania Edwarda z Apsu i jestem z siebie dumna, pomimo że trafności moich domysłów nawet w pięćdziesięciu procentach potwierdzić nie mogę. Liczę na Ciebie. Nie zdążyłam wspomnieć, ale już się wygadałam – jako obiekt rozmyślań obrałam sobie „Apsu i Tiamat” – moją ulubioną rudą miniaturkę. Przyznam, że na początku podobało mi się w niej chyba tylko to, że jej nie rozumiem. Owszem, Bellowe akapity nie sprawiały trudności, za to pozostałe, Edwardowo-mityczne, wydawały się tak skomplikowane, że traktowałam je raczej jako wisienki, dodające jedynie uroku tekstowi przez swoją wzniosłość, zawiłość i niesamowicie mądry charakter. Przez cały czas coś mi jednak mówiło, że niemożliwe, aby co drugi fragment służył za dekorację i, tak czy inaczej, jakieś przesłanie musi mieć. Właśnie te kilka dni temu postanowiłam, że – tak, zjawię się w tym temacie, ale dopiero wtedy, kiedy uda mi się pojąć, co robią tu Apsu, Tiamat czy Isztar. Skoro jestem – w mojej głowie coś się urodziło. Nie było łatwo, to efekt kilku, a pewnie nawet kilkunastokrotnego czytania danego fragmentu, następnie dopasowywania go do mitu, a na koniec do historii Edwarda i Belli. Chyba jeszcze nigdy żaden tekst nie pochłonął mnie w takim stopniu – zauważ – byłam tak zdeterminowana, aby napisać ten komentarz, że musiałam dojść do sedna sprawy. Na początku, jak mówiłam, było to trudne, ale im więcej rozumiałam, tym głębiej chciałam grzebać, bo praktycznie dopiero wtedy odkrywałam prawdziwą wartość tekstu. W czymś na pozór niezrozumiałym, co traktowałam jako rzecz ponad moje możliwości, nagle znalazłam sens. Okazało się, że nie ma tu żadnych dekoracji, ale właśnie te oderwane od rzeczywistości fragmenty zawierają połowę, a może nawet i większą cześć, historii. Dalej, oczywiście, pozostaje jeszcze wiele pytań, ale cały tekst nie wydaje się już tak odległy, jak wcześniej.
Nie wiem, jak to przekazać, żeby samej się nie zdradzać z zbyt wieloma wymysłami mojej wyobraźni. Może by tak:

Image

Na tym zakończę. Wszelkich farmazonów, które przy okazji przyszły mi do głowy, lepiej wypisywać nie będę.

Pozdrawiam,
mTwil.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Śro 20:58, 14 Kwi 2010 Powrót do góry

Oczywiście tekst pojedynkowy, pochodzący z turnieju. Dziękuję wszystkim oceniającym oraz Corny, z którą niestety przegrałam (ale kiedyś się odwdzięczę xD) i gratuluję jej zwycięstwa.

edit: Dodaję również drugi tekst, tym razem zwycięski, z pojedynku z Pernix. Warunki tutaj.





Requiem


Odwrócone tyłem, pochylały się ku sobie, chociaż zatrzymano je w pół drogi w XVI wieku. Tajemnicza siła kumulowała się na wysokości niewinnie zetkniętych łokci. Bufiaste rękawy sukni przykrywały ramiona kobiet ustawionych profilem do widza. Blondynka uwodzicielsko rozchylała usta, a brunetka spoglądała dyskretnie w jej stronę, jakby szukając kontaktu wzrokowego. Dobrane na zasadzie kontrastu, uśmiechały się do rudowłosego obserwatora, próbując przeciągnąć go na drugą stronę. Jasna cera dziewcząt uwydatniała się na tle karmazynu tła, potęgując wrażenie dostojności. Ich długie włosy opadały falami w przestrzeń wypełnioną błaganiem o kontakt drobnych ciał. Mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku płótna, chcąc chwycić splecione w niewinnym uścisku dłonie.
- Robi wrażenie, prawda? – szept zatańczył koło jego ucha. Momentalnie cofnął rękę i odwrócił się, napotykając wampirze spojrzenie. Skwitował uwagę jedynie skinieniem głowy, więc mężczyzna kontynuował: – Brakuje mi jej uśmiechu. – Wskazał palcem na blondynkę. – I jej spojrzenia. – Tym razem pokazał na drugą z nich. – Edwardzie, musisz wiedzieć, że dziś nie spotyka się już kobiet z taką klasą. Obydwie odznaczały się kurtuazją i wyczuciem. Były matkami i kochankami w jednej osobie, zawsze przyjmując odpowiednią rolę.
- Zakładam, że nie miały wyboru – odezwał się Masen.
- W zasadzie masz rację. Najmniejszy błąd kosztował życie. Jednak musisz pamiętać, że to były istoty, które z dumą mianowaliśmy kurtyzanami, nie uwłaczając w żaden sposób ich godności.
- I to dlatego tu jesteśmy? Uważasz, że dwie ładne buzie zmniejszą mój apetyt na nieśmiertelność? Czy próbujesz powiedzieć, że jestem tylko zabawką w twoich rękach? – Położył dłoń na policzku mężczyzny i odgarnął ciemną grzywkę z jego czoła. – Za mało mnie znasz. – Uniósł brwi, przyglądając się prostym włosom spiętym w kucyk. Blady koloryt skóry wampira w połączeniu z czarnym płaszczem, który zarzucił na swoje ramiona, przydawał mu zagadkowości w półmroku piwnicy zamkowej.
- Rosalie i Isabella to nie tylko ładne buzie. Musisz zrozumieć, że przynależność do klanu Volturi obliguje do bycia wyjątkowym. Bez względu na to, w jakiej fazie życia tudzież egzystencji trafia się do Volterry, trzeba odznaczać się na tle tłumu. Chętnych w kolejce do wieczności nie brak, ale tylko niewielu może stanąć na jej początku. Większość ginie po drodze, wykazując się brakiem kompetencji albo silnej woli.
- A czego im zabrakło?
- Dlaczego z góry zakładasz, że poniosły klęskę?
- Nie spotkałem ich nigdy, więc pewnie odpadły po drodze. Co ja ci na to poradzę, Aro? Planuję zabawić tu trochę dłużej, jeśli pozwolisz. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd równych zębów. Jednak widząc smutną minę stojącego przed nim wampira, wziął głęboki oddech i usiadł na kamiennym schodku. Światło lampy zawieszonej na ścianie rozpalało jego rude włosy, uwydatniając każdą skazę, co tylko przydawało mu uroku. Krwiopijca zajął miejsce obok, pozwalając Edwardowi ułożyć głowę na swoim ramieniu.
- Pamiętam dzień, w którym spotkałem Rosalie po raz pierwszy – zaczął. – Wtedy w zamku było więcej wampirów niż ludzi, ale ci drudzy wciąż krzątali się po korytarzach, próbując wkraść się w łaski któregoś z nas. Zazwyczaj wprowadzali ich nowonarodzeni. Wampiry dopiero co wypuszczone spod skrzydeł opiekunów łaknęły towarzystwa, jednak niewielu z tych, którzy próbowali się tak dostać do rodziny jest z nami po dziś dzień. Zdajesz sobie sprawę z tego, ile nadziei można pokładać w samokontroli nowonarodzonych. Zazwyczaj pozbywali się swoich zabawek po kilku dniach, kiedy aromat pulsującej w tętnicach krwi całkowicie zamraczał ich umysły. Ale ona była inna. Weszła pewnym krokiem i skierowała się wprost do mojej komnaty. Z chwilą, kiedy przestąpiła próg, przyćmiła swoją urodą wszystkich, włączając nieśmiertelnych. Miała wewnętrzny blask, który oślepił mnie od pierwszej chwili. Każdy jej gest przekazywał więcej informacji niż słowa. Sposób, w jaki odrzucała włosy na ramiona, przywodził na myśl morskie fale rozbijające się o skały, a uśmiech gasił gwiazdy. Nie miała żadnych skrupułów i kiedy tylko skupiła uwagę wszystkich na sobie, podeszła i złożyła pocałunek na moim policzku. W pomieszczeniu zapanowała cisza – nikt nie ważył się zniszczyć magii, jaką roztoczyła. Ale gdy wszyscy patrzyli na tę blondynkę, ja dostrzegłem dziewczynę stojącą w kącie pokoju. To była Isabella, jej chowająca się w cieniu siostra.
- Były spokrewnione? – Edward podniósł głowę i znów zanurzył się w oczach wampira.
- Nigdy tego nie sprawdzałem, ale przedstawiały się jako rodzeństwo. A raczej Rosalie je tak przedstawiała. To ona wiodła prym i kiedy przez przypadek Isabella musnęła choćby czubkiem palca jej piedestał, zostawała poniżona. Nie odbywało się to oczywiście w sposób obcesowy, jednak komentarze blondynki nieraz doprowadzały dziewczynę do płaczu. Kiedy tego dnia zobaczyłem ją stojącą za plecami Rose, wyminąłem tę chodzącą perfekcję i ruszyłem w kierunku Isabelli. Pamiętam zaskoczenie malujące się na drobnej twarzy i błysk przerażenia w oku. Wyglądała, jakby rozważała, czy powinna się ukłonić. W zasadzie sprawiało to dosyć zabawne wrażenie, jednak nie chciałem się nad nią znęcać. Od tamtego dnia siostry Isabella i Rosalie stały się równe. Przynajmniej w moich oczach.
- W ogóle nie są do siebie podobne – powiedział, spoglądając na obraz. – Nie mogły być siostrami.
- Nie mnie to oceniać. Odegrały swoją rolę jako perły w koronie i któregoś dnia wypadły, ustępując miejsca nowym.
- A jak długo ja będę mógł gościć w twoim królestwie?
Aro zamilkł, a oddech Edwarda owinął się wokół jego myśli. Ich usta złączyły się w pocałunku, żeby po chwili cienie nagich ciał mogły tańczyć tuż pod portretem kobiet.

* * *

Ostrze błysnęło, przecinając skórę na nadgarstku Edwarda. Aro pochylił się nad jego ręką i przejechał językiem po skaleczeniu, delektując się posmakiem krwi. Każdą kroplę traktował z należytym jej szacunkiem, zaczynając od upojenia się bukietem. Mężczyzna odsunął dłoń i chwycił w nią tlącego się w popielniczce papierosa.
- Co się z nimi stało? – spytał, wysuwając obnażoną nogę spod kołdry.
- Rosalie zakochała się w człowieku i chciała z nim uciec. Isabella oczywiście poszłaby z nią wszędzie, jak na cień przystało. Nie mogliśmy pozwolić, żeby tajemnica opuściła Volterrę w ludzkich wspomnieniach.
Aro spojrzał na swojego towarzysza, jakby się obawiał, że ten ucieknie. Jednak znalazł w zielonych oczach Edwarda jedynie ciepło i zrozumienie, w których mógł zatracać się bez końca. W momencie, kiedy spletli swoje dłonie, w umyśle wampira pojawiły się ciąg obrazów i strumień emocji płynących na fali wspomnień Masena.

* * *

Wyobraź sobie, że widzisz kobiece nogi poruszające się w rytm bicia serca. Pochylasz się nad nimi i przesunąwszy opuszkami palców od kolana w stronę stopy, uwalniasz pięty od wysokich szpilek. Odrzucasz buty w kąt, nie spuszczając oka z żyłki pulsującej na prawym kolanie. Całujesz nabrzmiałość i wracasz do łaskotania kciukiem skóry. Nie możesz uwierzyć, że jest taka miękka, więc próbujesz gładzić ją całymi dłońmi. Uświadamiasz sobie, że już nie muskasz szczupłych łydek – masujesz je, pozwalając im odpocząć. Podnosisz głowę i odkrywasz, że nogi mają niebieskie spojrzenie, które stara się zobaczyć twoją duszę. Ale ty nie masz duszy, więc wysuwasz kły i atakujesz błękitne oczy, smakując ich łzy.
Podnosisz się i z bólem w klatce piersiowej idziesz dalej. Widzisz ciemne włosy, rozpływające się na wszystkie strony i próbujące otulić twoje zmęczone byciem ramiona. Usiłujesz zasnąć, wtulony w miękkie końcówki, ale ukojenie nie przychodzi. W zamian otrzymujesz świadomość, która będzie ci towarzyszyć przez wieczność. Kiedy dochodzi to do ciebie, znów wstajesz i spostrzegasz, że włosy też na ciebie patrzą. Błyszczące źrenice błagają, ale udajesz, że tego nie widzisz – znów obnażasz kły i delektujesz się swoją krwawą ucztą.

Wydaje ci się, że straciłeś już wszystko i zabiłeś całe piękno, jakie zostało ci przydzielone. Ale wtedy ta ruda grzywa pojawia się w twoim łóżku i już wiesz, że możesz spać spokojnie.

* * *

Wyobraź sobie, że masz świadomość.
Wyobraź sobie, że masz wolną wolę.
Wyobraź sobie, że wybierasz śmierć.

Obserwujesz czyste piękno zaklęte pędzlem mistrza. Podziwiasz kunszt twórcy, zachwycając się wykorzystaniem kontrastów i zabawą kolorem. Od umiłowania talentu przechodzisz do uznania namalowanych osobowości. Dostrzegasz w każdej z nich indywidualne cechy i nadajesz im odpowiednie znaczenie. Znasz plan wydarzeń, ale wiesz, że historia jeszcze nie została opowiedziana. Pochylasz się nad ręcznie robioną ramą i chcesz zabrać obraz do waszej sypialni, ale on zadbał, żebyś nie mógł go ruszyć.
Wodzisz palcem po ranie, którą sam sobie zadałeś, żeby sprawić mu przyjemność. Nigdy nie przyznasz, że bolało, próbujesz zachować twarz. Jesteś tak bardzo zajęty maskowaniem, że nawet nie zauważasz puenty, którą już napisał.





Nie mówcie odwróceni tyłem:
ja mnie mój moje…



Ciche pukanie sprawiło, że kobieta śpiąca z głową ułożoną na blacie stołu drgnęła. Skóra jej dłoni spoczywających przy uchu sflaczała i poszarzała od czasu, kiedy po raz ostatni wyciągała rękę w powitalnym geście. Samotność przyszpiliła staruszkę do krzesełka i uczyniła z niej osobę, do której żaden mieszkaniec Minneapolis nie zechciałby się odezwać. Następne głośniejsze stuknięcie spowodowało, że kobieta uniosła powieki. Przetarła oczy, próbując je przyzwyczaić do jasnego światła latarni wpadającego przez okno, po czym wsparła się na wiotkich ramionach i wstała. Poczłapawszy w stronę drzwi, uchyliła je niepewnie, wkładając okulary na nos.
- Kto tam? – spytała ostrym głosem, który nie pasował do jej aparycji.
- Panna Bullet? – Wysoki mężczyzna o skórze tak jasnej, że dało się ją dostrzec w mroku korytarza, spoglądał na staruszkę z góry, próbując uczynić swój głos przyjaznym, co wychodziło mu perfekcyjnie.
- O co chodzi?
- Nazywam się Klaus Basin. Chciałbym z panią chwilę porozmawiać… Czy istniałaby…?
- Nie. – Próbowała zamknąć drzwi, ale mężczyzna umieścił stopę przy framudze i uniemożliwił jej to.
- Proszę, to zajmie tylko parę minut.
- Nie – powtórzyła kobieta, siłując się z jego nogą.
- Chciałem z panią porozmawiać o rodzinie Brandonów.
Na dźwięk nazwiska panna Bullet odpuściła.
- O co chodzi? Kim pan jest?
- Nazywam się Basin i pracuję w urzędzie miejskim. Próbujemy uzupełnić dokumentację na temat zaginięcie Mary Brandon.
- Obawiam się, że nie wiem nic na temat tego, gdzie ta dziewczyna przepadła. Nie mogę pomóc w żaden sposób.
- Ależ proszę… Wiem, że kiedyś miała pani, panno Bullet, wiele do czynienia z Brandonami. Przeszkodzę ledwie na kilka minut, a dzięki temu może uda mi się zdobyć ważne informacje, które mogłyby mnie doprowadzić do tego, co stało się z młodszą Brandonówną.
Staruszka niechętnie ustąpiła i wskazała Klausowi miejsce przy starym stole, który mógłby służyć za antyk. Przyjrzała mu się dokładnie, obejmując wzrokiem kosmyki jasnych włosów opadające na ramiona, muskulaturę subtelnie ukrytą pod materiałem grubego płaszcza i długie palce, dzięki którym mógłby stać się wspaniałym pianistą. Miała wrażenie, że pomimo nienagannego wyglądu i kurtuazji siedzi w nim cząstka podarowana przez samego diabła. Widziała ją w ogromnych źrenicach, które przykryły tęczówki, pozostawiając ledwie przekrwioną obwolutę. Stwierdziwszy, że to tylko gra świateł i ciemności przykrywającej pokój, zajęła miejsce naprzeciw gościa.
- Nic nie wiem na ten temat – zaczęła, powtarzając swoje poprzednie słowa.
- Kiedyś pracowała pani u Brandonów, prawda?
- Tak. Przyjęli mnie w 1905 roku, służyłam jako pomoc domowa przez dziesięć lat.
- Czyli zmieniła pani pracę w 1915 roku? W roku, w którym zniknęła Mary?
- Jej matka oszalała, kiedy przyszły wieści o zniknięciu Mary, więc pan Brandon zorganizował poszukiwania, a żonę i drugą córkę wysłał do Waszyngtonu. Wtedy nie potrzebował już pomocy, więc zostałam zwolniona. Wkrótce potem sam opuścił miasto. Nic dziwnego, ta kobieta od zawsze była rozchwiana emocjonalnie, więc nie zdziwiłabym się, gdyby niedługo po tym trafiła do szpitala psychiatrycznego, a biedny pan Brandon starał się jak mógł, żeby spełnić jej wyuzdane zachcianki, ot co.
- Czy mogłaby mi pani opowiedzieć o swojej pracy u nich?
- A na co to panu? Długa historia, nic wartego opowiadania.
Mężczyzna odpiął guziki płaszcza i wyciągnął paczkę tytoniu oraz srebrną papierośnicę z wygrawerowanym napisem, którego panna Bullet nie mogła dojrzeć. Kliknęło zamknięcie i oczom kobiety ukazał się rządek świeżo skręconych papierosów.
- Może chciałaby się pani poczęstować? – zapytał, chwytając zachęcająco jednego między palce.
- Właściwie… Mam coś idealnego. - Kobieta wstała i podeszła do kredensu, z którego wyjęła zakurzoną butelkę. Postawiła ją na stole i otworzyła, uwalniając woń rumu. Przyniosła dwie szklanki i nalała w nie trunku, po czym uniosła swoją, jakby próbując wznieść niemy toast. Podpaliwszy papierosa, zaciągnęła się i wypuściła szary dym zasłaniający twarz mężczyzny.
- Zatem zaczęła pani u nich pracować w 1905 roku…

- Brandonowie sprowadzili się do Michigan kilka tygodni przed tym, jak ich poznałam. Mówiło się o tym w całym mieście. Ludzie nie mogli zrozumieć, dlaczego ktoś chciałby się przenieść z Waszyngtonu do Minneapolis, chociaż trzeba przyznać, że i temu drugiemu nic nie brakowało. Pan Brandon natychmiast zaczął pracować w miejscowym urzędzie miejskim, ale o tym panu pewnie wiadomo, i szukał piastunki dla swoich dwóch córek. Później dowiedziałam się, że ich poprzednia pomoc domowa zmarła. Podobno to starsza kobieta, która była związana z rodziną od czasów, gdy opiekowała się małą Doris, czyli panią Brandonową, ma się rozumieć. Nie wiadomo, co dokładnie stało się ze staruszką, ale mówiono, że zaraz po pogrzebie państwo spakowali walizki i uciekli na drugi koniec kraju. Kiedy zniknęła Mary ludzie zaczęli gadać, że te dwie rzeczy są jakoś połączone i ja też tak sądziłam, a wie pan, takich słów nie rzucam na wiatr – pracowałam tam tyle czasu, to i swoje wiem.
Pamiętam, że słońce dawało o sobie znać bardziej niż w ostatnich latach. W sierpniu 1905 nie znalazłoby się dnia, w którym ktoś nie zemdlał na ulicy. I tak było z panią Brandonową. Akurat siedziałam w parku, a ona zajmowała miejsce na ławce naprzeciw. Słońce oświetlało bladą skórę okrytą czarnymi koronkami – Doris kochała koronki, a te przydawały jej charakteru. Miała w oczach taką czającą się groźbę, niegasnącą nawet podczas uśmiechu. Gdyby żyła wiele lat wcześniej i ktoś zobaczyłby ją po raz pierwszy, od razu posądziłby tę kobietę o czary. Ja tam nigdy zabobonna nie byłam, ale jakby mnie kto pytał, to bym powiedziała, że trochę prawdy znalazłoby się i w tym. Pamiętam kosmyk ciemnych włosów, który charakterystycznie opadał na wysokie czoło. Kiedy próbowała wsadzić go za ucho, zobaczyłam krople potu spływające po twarzy. Chciałam podejść i spytać, czy wszystko z nią w porządku, ale akurat wstała z ławki, żeby po chwili opaść na ziemię bezwładnie. Rozglądałam się wokół, lecz nie mogłam znaleźć nikogo, kto by jej pomógł, zatem sama podbiegłam sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Słońce mocno przygrzewało, a musiało być ledwo po południu, więc nie można było się nawet skryć w cieniu. Ocuciłam panią Brandonową, dałam jej trochę już zimnej herbaty z termosu i po chwili otworzyła oczy. Kiedy tylko doszła do siebie, zaczęła mnie wypytywać o wszystko. Zdaje się, że między słowami napomknęła o tym, iż szukają kogoś do pomocy. I tak jakoś się złożyło, że wróciłam z nimi do domu. Pan Brandon nie miał żadnych zastrzeżeń, więc zostałam.
Już od pierwszego dnia okazało się, że praca u nich nie będzie należała do łatwych. Oprócz tego, że zajmowałam się dziećmi, musiałam pomagać Doris w najprostszych czynnościach. Kto by pomyślał, że z niej taka wielka pani! Siedziała całymi dniami w domu, studiując dzieła Marksa i słuchając symfonii Beethovena, a nie potrafiła sama butów zawiązać. Czasami, kiedy stało się z boku, można było dostrzec grymas na jej twarzy, który jednoznacznie wskazywał na coś złego. Przerażała ludzi i nikt oprócz pana Brandona nie odważyłby podejść do tej kobiety bliżej niż na dwa metry. Nawet własne dzieci przyprawiała o dreszcze na plecach. Podczas pełni siadała przy otwartym na oścież oknie, bez względu na temperaturę, i przyglądała się księżycowi zawieszonemu na niebie. Kiedy tylko chmury przesłaniały srebrną tarczę, zamykała okno i zapalała wcześniej przygotowane świece. W momencie, w którym obłoki odchodziły, gasiła płomienie i wracała na swoje miejsce na parapecie. A to wszystko przy ostrych dźwiękach Beethovena. Pierwsze nuty Allegro V Symfonii C-moll rozbiegały się po całym domu i atakowały moje uszy. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam echo skrzypiec płynące z salonu, mało nie umarłam ze strachu. Mary i Cynthia zareagowały instynktownie i po pierwszych ruchach smyczków udały się do swoich łóżek. Nikt nie uprzedził mnie o tym, co się dzieje, więc weszłam do pokoju dziennego i krzyknęłam z przerażenia. Doris Brandon siedziała w fotelu z dogasającym kadzidełkiem w ręku, a obok niej stała do połowy opróżniona butelka czerwonego wina. Blask księżyca oświetlał ciemne włosy i jasną cerę, nadając im trupi wygląd. Spojrzała na mnie spod półprzymkniętych powiek i cichym, aczkolwiek stanowczym głosem nakazała opuszczenie pokoju. Stałam tam jak sparaliżowana, nie wiedząc, w którą stronę powinnam iść. Kolejne słowa bardziej przypominały pogróżkę niż prośbę, więc niewiele myśląc, wybiegłam na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie mogłam spać całą noc, mając przed oczami panią Brandonową z wyrazem twarzy, który mógłby sugerować, że wpadła w jakiś trans. Następnego ranka spodziewałam się reakcji ze strony domowników, ale wyglądało na to, że dla nich nie ma w takim zachowaniu nic dziwnego. Co by nie powiedzieć, byłam tam tylko gosposią, więc siedziałam cicho i udawałam, że o niczym nie wiem. Nie mówiłam nic na ten temat przez następne dziesięć lat swojej pracy, a to się sprawdzało.

Panna Bullet przerwała i skupiła całą swoją uwagę na pustej szklance stojącej na stole. Wodziła palcem po wyszczerbionym krysztale, zagłębiając się we wspomnieniach. Po chwili mężczyzna bez słowa wyciągnął w jej kierunku papierośnicę. Poczęstowała się i dolała sobie rumu.
- Pan Brandon to zupełnie inna historia – kontynuowała. – Rzadko bywał w domu, bo często trafiały mu się wyjazdy służbowe. Zdarzało się i tak, że znikał na trzy miesiące. Nigdy nie interesowałam się zbytnio jego pracą w urzędzie miejskim, na dobrą sprawę do tej pory nie wiem, czym dokładnie się zajmował. Czasami wydawało mi się to dziwne, ale jak mówiłam, ja tam tylko spełniałam rolę gosposi, nie mnie się w takie sprawy wtrącać. Chociaż w kościach czułam, że pan Brandon stara się uciec od szalonej żony. Żaden lekarz nigdy nie próbował jej diagnozować, ale dałabym sobie rękę uciąć, że coś było nie tak. Dopóki nie znalazł mnie, nie mógł nigdzie wyjeżdżać. Chyba bał się zostawić Doris samą z dziećmi. To taki typ człowieka do głębi dobrego, ale nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że na tych w y j a z d a c h s ł u ż b o w y c h przyprawiał małżonce rogi.
- Sugeruje pani, że John Brandon zdradzał swoją żonę? – zapytał Basin bez cienia emocji w głosie.
- Wie pan, to nie pierwsza rodzina, u jakiej pracowałam. Druga, która zatrudniła mnie na dłużej, ale zdarzało się, że dorabiałam po kątach, opiekując się domem podczas nieobecności stałych gospoś. Muszę panu powiedzieć, że jeszcze się nie spotkałam z takim domostwem, co to by w nim cudzołożenia nie było. – Staruszka upiła kolejny łyk trunku. – Każdy w głębi serca jest szmatą – dorzuciła na wydechu, delikatnie się rumieniąc.
- A jaki był stosunek pana Brandona do dzieci?
- Z racji tego, że prawie cały czas był nieobecny, jego kontakt z córkami urywał się z każdym dniem. Podobno jak mieszkali w Waszyngtonie, było zupełnie inaczej. Kiedy Cynthia się urodziła, nie odstępował dziewczynki na krok. Można powiedzieć, że nigdy się nie rozstawali. To on uczył córkę chodzić, mówić, pisać… Kiedy skończyła sześć lat załatwił jej prywatnych nauczycieli, twierdząc, że nie pozwoli na zmarnowanie talentów dziecka w szkole. A rzeczywiście można było nazwać ją utalentowaną: kiedy śpiewała wszyscy milkli, a nocami zamykała się w pokoju, malując. Zdziwiłby się pan, gdyby zobaczył dzieła tego dziecka. Ale rok później przyszła na świat Mary i wszystko się zmieniło. Pan Branon zaczął znikać, a Cynthia nie mogąc się w tym odnaleźć, żądała wyjaśnień. Oczywiście nigdy ich nie otrzymała, więc rzuciła wszystko i zamieniła się w najzwyczajniejsze dziecko pod słońcem. Taką ją poznałam, kiedy sprowadzili się do Michigan. W czasie, gdy oddalała się do ojca, tworzyła więź z siostrą. Nie miała kontaktu z rówieśnikami, a prywatni nauczyciele i szalona matka nie potrafili zaspokoić jej potrzeby obcowania z ludźmi. Praktycznie to ona wychowywała małą Mary. Wszystkie uczucia z ojca i muzyki przeniosła na siostrę. Gdy je poznałam, pomyślałam, że to najzgodniejsze rodzeństwo na świecie. Wizualnie w ogóle nie były do siebie podobne – drobna Mary ze swoimi kruczoczarnymi włosami, powoli zamieniała się w matkę, natomiast jasne loki, które Cynthia odziedziczyła po ojcu, jeszcze bardziej zaokrąglały i tak pyzatą twarz dziewczynki. Z chwilą, gdy siostry zostawały same, przenosiły się do innego świata. Starsza z nich na każdym kroku starała się czegoś nauczyć tą drugą, chociaż przy swoim niespełna dwunastoletnim życiu nie mogła się podzielić wieloma informacjami. Często przechodząc obok uchylonych drzwi, słyszałam strzępki ich rozmów. Niejednokrotnie dało się rozróżnić słowa fantastycznych historii, które ku mojemu zdziwieniu, opowiadała Mary, a nie Cynthia. Nikt nigdy nie odważyłby zburzyć się tej rzeczywistości, jaką sobie stworzyły. Dzieci sąsiadów uznawały je za dziwaczki, bo trudno było spotkać siostry poza domem, a jeżeli już do tego dochodziło, siedziały na tyłach budynku w ogrodzie. W tajemnicy przed światem żyły obok niego, starannie omijając wszystko, co mogłoby wydawać się realne. Na matkę patrzyły tylko podczas posiłków, ale nigdy z nią nie rozmawiały. Były dla siebie całkowicie obce. Mary i Cynthia nie wpuszczały nikogo do swojego małego kręgu. Nawet ja, jako ich piastunka, nie miałam do niego wstępu. Mówiłam, że praca tam nie należała do najłatwiejszych, a jej trudność objawiała się właśnie w tym, że więcej roboty miałam przy matce niż przy dzieciach. One stały się samowystarczalne i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowały, była ingerencja kogokolwiek z zewnątrz. Kiedy zostawały same Cynthia zmieniała się w Puppy, a Mary w Cindy. Oczywiście nigdy nie dowiedziałam się, czemu wybrały akurat takie przydomki, ale to tylko dodawało magii do ich relacji. Dla siebie nawzajem po prostu istniały, a dla całego świata miały przygotowaną całą wystawę masek. Gdybym próbowała się zwrócić do którejkolwiek z nich tymi imionami, nie zareagowałaby.
Wszystko uległo zmianie, gdy Cynthia skończyła szesnaście lat. Któregoś wieczora pan Brandon wrócił do domu wyjątkowo późno i nawet nie chciał, żebym mu odgrzała kolację. Wszedł do salonu i usiadł z butelką whisky w ręku. Nie kłopotał się, żeby wlać trunek do szklanki, pił, przyprawiając swoje policzki o rumieńce. To naprawdę było do niego niepodobne. Zazwyczaj odznaczał się wyjątkową klasą, nawet jak na człowieka o swojej pozycji. Również za zamkniętymi drzwiami potrafił być dżentelmenem i na pewno nikt nie mógłby mu zarzucić, że jego maniery są tylko na pokaz. Po chwili zobaczyłam starszą Brandonównę zbiegającą po schodach. Wpadła do salonu i zamykając drzwi, gestem dała mi do zrozumienia, żebym sobie poszła. Oczywiście tego nie zrobiłam i kiedy tylko usłyszałam szczęk klucza przekręcanego w zamku, stanęłam na korytarzu i starałam się usłyszeć, o czym mówią. Początkowo było mi trudno, bo mówili szeptem, ale z czasem te dźwięki przerodziły się w krzyki. Szybko zorientowałam się, że chodzi o edukację Cynthii – chciała pójść do szkoły plastycznej i groziła ojcu, że jeśli się nie zgodzi, sama to załatwi. Nie wiedziałam, co miała dokładnie na myśli, ale faktem jest, że po wielu wylanych przez córkę łzach i rozbiciu butelki whisky zabrakło mu argumentów, więc pozwolił pierworodnej na wyjazd do internatu. Nazajutrz już jej nie było.
Nie powiedziała o swoim wyjeździe Mary. Kiedy ta obudziła się rano i zrozumiała, że siostry nie ma, przyszła do mnie, prosząc o wyjaśnienia. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nawet nie przypuszczałam, że mogłyby się rozstać bez pożegnania. Szybko pojęłam, że musiało się wydarzyć coś, o czym nie wiedział nikt z domowników, skoro wyjechała tak nagle. W późniejszym czasie okazało się, że c o ś ma ciemne oczy i nieźle uformowane ciało, ale wtedy nie mogliśmy o tym wiedzieć. Wprawdzie do tej pory dziwię się, że Cynthia tak okrutnie potraktowała swoją siostrę, ale staram się ją zrozumieć. Kiedy wyrzuciłam z siebie, że Puppy nie wróci przez następne pół roku do domu, Cindy bez słowa odeszła do swojego pokoju. Spodziewałam się zobaczyć morze łez, a tymczasem ona nie uroniła nawet jednej. Wieczorem zastałam ją ze świecami matki, siedzącą przy otwartym na oścież oknie. Była pełnia.

- I nic pani nie zdziwiło? – zapytał Klaus, korzystając z tego, że panna Bullet na chwilę zamilkła.
- Wtedy nie. Dzieci często naśladują swoich rodziców, a Mary wraz z wyjazdem siostry straciła fundamenty, na których zbudowano jej życie. Czuła się zagubiona, więc szukała czegoś znajomego. Nie, to nie było dziwne. Dziwne rzeczy zaczęły się dziać wkrótce po tym.
Panna Bullet wstała i trzymając się brzegu stołu, ruszyła w kierunku okna. Oparła się na parapecie i kontynuowała:

- W tamtym czasie Mary bardzo się do mnie zbliżyła. Wieczorami siadałyśmy razem przy kominku i dzieliłyśmy milczenie. Codziennie z wyjątkiem pełni. Incydent ze świecami nigdy więcej się nie powtórzył, ale kiedy Doris zamykała się w salonie, dziewczynka siadała pod drzwiami, nasłuchując dźwięków muzyki. Te chwile wyryły się w mojej pamięci i, chociaż nie potrafię tego wyjaśnić, odznaczyły się piętnem na całym moim życiu. Nawet teraz budzę się w środku nocy i siadam przy stole, wyobrażając sobie, że to dziecko zajmuje miejsce naprzeciw. Wszystko pamiętam tak wyraźnie, chociaż minęło już wiele lat. Mogłabym opisać kierunek, w którym odstawał każdy włosek na jej głowie. Miała taką jasną cerę – nigdy niewystawianą na słońce. Można by podejrzewać, że szczyciła się tym alabastrowym odcieniem. Zamykała się w swoim pokoju na wiele godzin i wychodziła z niego tylko na posiłki. Oczywiście wieczorami wymykała się do salonu, ale zawsze tak, żeby matka tego nie dostrzegła.
Pan Brandon nie bywał w domu praktycznie w ogóle. Nie wiem, gdzie nocował, gdzie jadł… Przychodził jedynie bladym świtem, żeby się przebrać i znów znikał. Jego żona nie reagowała, po prostu egzystowała obok tego. Czasami bałam się zasnąć w ich domu – z jednej strony szalona kobieta opuszczona przez męża, z drugiej jej córka, która nieświadomie kroczyła śladami matki. Żyłam pośrodku, jednak nie potrafiłam opuścić Mary. Była jakąś cząstką pełnej życia Cynthii, tą która się zagubiła w dniu narodzin młodszej Brandonówny.
Puppy wróciła do domu na święta. W przeddzień powrotu siostry Mary odezwała się do mnie po raz pierwszy od jej wyjazdu. Przez niespełna pół roku rozmawiała jedynie z nauczycielami przychodzącymi do domu, a wtedy zwróciła się wprost do mnie. Początkowo nie mogłam w to uwierzyć, ale starałam się nie okazywać zdziwienia, żeby jej nie spłoszyć.
- Zrobisz jutro pudding z groszku, Amber? – zapytała.
- Ale Cynthia go nie znosi – przypomniałam dziewczynce.
- Wiem.
Po tym krótkim oświadczeniu znów poszła do swojego pokoju. Z ogrodu było widać, że zamknęła okiennice, więc siedziała w całkowitej ciemności. Nie zeszła na obiad, nie pokazała się wieczorem w salonie… Zobaczyłam ją dopiero następnego dnia w porze obiadowej. Cynthia przyjechała rano i wyjechała już nazajutrz. W tym czasie nie odezwała się do matki ani do siostry – rozmawiała jedynie przez pół nocy z ojcem, który pojawił się w domu na czas jej pobytu. Byłam tak zła na starszą Brandonównę, że nie miałam nawet ochoty podsłuchiwać pod drzwiami. Jednak wydaje mi się, że prosiła ojca o pieniądze. Zamiast upewniać się, poszłam do pokoju Mary i tam spędziłam całą noc. Ku mojemu zdziwieniu, dziewczynka nie spała. W ciemności przywołała mnie, żebym usiadła obok niej i po raz pierwszy opowiadała mi historię, której kiedyś słuchała Cynthia. Pamiętałam urwane słowa, dochodzące do moich uszu kilka lat wcześniej i łączyłam je z opowieścią Mary. Mówiła przerażające rzeczy – nie wierzyłam w to, że ledwie siedmioletnie dziecko posiada tak wybujałą wyobraźnię. Opowiadała o rodzinie wampirów mieszkających w deszczowym mieście. Nie pamiętam dokładnie, o czym była ta historia, ale zapadła mi w pamięć jedna z córek wiekowego krwiopijcy, która trafiła pod jego opiekę po wielu latach tułaczki i poszukiwania własnej tożsamości. Jej imię było takie samo jak drugie imię Mary – Alice.
Od tamtej nocy nasze rytuały wzbogaciły się o rozmowy. Bardzo często słuchałam opowiastek dziewczyny, które robiły się tym straszniejsze, im dziecko stawało się starsze. Z czasem zaczęły się w nich pojawiać krwawe morderstwa. Zdarzało się, że wracała do historii opowiedzianej w dzień przyjazdu Cynthii, ale nigdy nie powtarzała dwa razy tych samych zdarzeń. Zrelacjonowała mi drogę życiową każdego z członków wampirzej rodziny, ale ja tego nie słuchałam, wciąż czekając na losy Alice. Jednak nigdy się ich nie doczekałam. Którejś nocy zapytałam Mary, dlaczego nie opowiada mi o niej. Jej reakcja była zgoła dziwna – bez słowa udała się w stronę swojego pokoju i więcej do mnie nie zeszła. Musiało to być jakieś cztery lata po wyjeździe Puppy.

- Dlaczego nie zeszła? - Blondyn po raz pierwszy, odkąd trafił do domu panny Bullet, okazał szczere zainteresowanie. Jego ciemne oczy przeszywały staruszkę na wylot i wręcz można było poczuć promieniujący z nich głód informacji.
Kobieta odeszła od okna i sięgnąwszy po kolejnego papierosa, wolnym krokiem ruszyła w stronę kanapy. Pochłonęła resztkę brandy znajdującą się w szklance i czknęła. Wypiła sporo i było widać tego efekty. Klaus od razu zorientował się, że ma do czynienia z kobietą, której alkohol nie jest obcy i umiejętnie to wykorzystywał. Podszedł do niej z zapalniczką i oświetliwszy płomieniem szklane oczy, ponownie zadał pytanie.
- Nie wiem. Naprawdę mi jej brakowało. Nagle zostałam w ich domu sama. Tak bardzo bałam się wtedy samotności, że zastanawiałam się, czy nie znaleźć nowej pracy. Jednak nie mogłam tego zrobić, bo jak już mówiłam, nie potrafiłam rozstać się z Mary. Nie przyznawałam się wtedy przed samą sobą, że ją kocham, ale teraz wiem, że tak było.
Jednego dnia traktowałam ją jak własną córkę, a następnego bałam się przejść koło pokoju, w którym siedziała. O ile wcześniej była dziwna, o tyle w tamtych dniach zaczęła mnie przerażać nie mniej niż Doris. Nigdy nie zamykała drzwi – zawsze zostawiała małą szparę, przez którą było widać, co dzieje się w pomieszczeniu. Kiedy tylko nauczyciele wychodzili, zamykała okiennice, rozbierała się do bielizny i zapalała świece. Całymi dniami siedziała, wpatrując się w nie i szepcząc pod nosem. Już nie schodziła słuchać Beethovena podczas pełni – sama śpiewała. Miała przepiękny głos, podobnie jak siostra. Dźwięki wydobywające się z jej ust były bardzo ciche i można je było dosłyszeć tylko, kiedy stawało się pod drzwiami. Przesiadywałam pod nimi godzinami, żeby tylko nie zapomnieć jak brzmi głos Mary. Wychodziłam bardzo rzadko z domu i jeśli już to robiłam, nigdy z nikim nie rozmawiałam. Uciekałam od świata, tak samo jak inni domownicy. Czułam, że mimo własnej woli, staję się częścią tej pokręconej rodziny. Podkradałam książki Doris i czytałam je nocami na głos, pilnując, żeby nie zapomnieć jak brzmią słowa. Rano pomagałam się ubierać pani Brandonowej, po czym spałam aż do pory obiadowej. Podawałam posiłek i znów się kładłam, żeby wstać wieczorem i czytać całą noc. Nie słyszałam już nawet, jak pan Brandon wraca się przebrać. Możliwe, że wcale nie wracał.
Którejś letniej nocy było potwornie gorąco. Nawet ludzie w Minneapolis nie przyzwyczaili się do takich temperatur, zatem zamiast spać, spędzali wieczory na dworze. Zbliżała się trzecia w nocy, więc wszyscy udali się do swoich parujących łóżek – tylko ja wciąż siedziałam, próbując oddychać wilgotnym powietrzem. I wtedy zobaczyłam coś, czego nie zapomnę do końca życia. Początkowo myślałam, że to umysł płata mi figle, ale nie było takiej możliwości. Mary n a g o spacerowała po krawędzi dachu, rozciągając ręce. Lawirowała między dachówkami, jakby szła po linie. Zrobiła kilka okrążeń wokół domu i weszła oknem na strych. Siedziałam tam jak sparaliżowana, nie wiedząc co zrobić. Podczas pracy u tej rodziny widziałam wiele dziwnych rzeczy, ale żadna mnie jeszcze nie przeraziła tak jak to. Kiedy tylko odzyskałam możliwość oddychania, pobiegłam do drzwi wejściowych i siedziałam przed nimi, mając nadzieję, że pan Brandon wróci tej nocy do domu. Pojawił się około wpół do szóstej i wtedy wszystko mu opowiedziałam. Nie tylko o spacerze po dachu, ale i o dziwacznych rytuałach jego córki. Nie pominęłam żadnego szczegółu, który udało mi się zakonotować w ciągu prawie dziewięciu lat pracy w domu Brandonów. Kiedy do niego mówiłam, miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Starał się nie okazywać żadnych emocji i surowym tonem kazał mi się położyć. Nie mając innego wyjścia, poszłam do swojej sypialni. O dziwo zasnęłam bardzo szybko, jednak kiedy się obudziłam Mary już nie było. Powiedziano mi, że została wysłana do żeńskiej szkoły z internatem.
Wtedy zdecydowałam się na opuszczenie Brandonów.

- Ale przecież pracowała tam pani jeszcze rok, tak?
- Zgadza się, ale zmieniły się okoliczności. Cynthia wróciła.
Basin przyjrzał się pannie Bullet, jakby postradała zmysły.
- W jakim celu?
Kobieta westchnęła i opuszczając powieki, potarła skronie, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. Alkohol mieszał jej w głowie i utrudniał myślenia. Oparła głowę o zagłówek kanapy i otworzywszy oczy, kontynuowała:
- Ten cały ciemnooki puścił ją kantem. Podobno mieszkali razem, kiedy dziewczyna skończyła szkołę plastyczną, ale nie powodziło się im najlepiej. Mieli lepsze i gorsze dni, ale Cynthia próbowała sobie wmówić, że mimo to są razem szczęśliwi. Praktycznie zmusiła chłopaka do oświadczenia się, ale kilka dni przez planowaną ceremonią, o której oczywiście my nic nie wiedzieliśmy, wystawił jej walizki za drzwi. Wszyscy ich potępiali – fakt, że żyją razem bez ślubu podjudzał sąsiadów do plotek i kąśliwych uwag. Nie miała dokąd pójść, więc wróciła do domu.
W tym czasie nie mogłam się pozbierać po utracie Mary. Czułam, jakbym ważna cząstka mnie odeszła na zawsze, zabierając ze sobą całe szczęście, jakie wypełniało rzeczywistość. Cynthia nie była już tą samą osobą co kiedyś i w żaden sposób nie mogła zastąpić swojej siostry. Nie widziałam w niej nawet cienia świata, który stworzyły Cindy i Puppy. Wychodziła codziennie, wracając bardzo późno. Było od niej czuć zapach alkoholu i tytoniu. Ubierała się wyzywająco, co zupełnie nie przystało dziewczynie z tak dobrego domu. Wojna w Europie wisiała w powietrzu i każdym trącały sprzeczne uczucia, tylko nie nią. Zachowywała się, jakby cały świat stracił dla niej znaczenie, albo wręcz przeciwnie, jakby znała jego inne oblicze, o którym domownicy nie mieli pojęcia. Pan Brandon zaczął wracać na noc do domu, a Doris rozmawiać ze mną. Były to sporadycznie rzucane, krótkie hasła, ale i tak stanowiły jakiś przełom. Jednak wtedy nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Umierałam z tęsknoty i nic oprócz powrotu Mary nie mogło tego zmienić.
Któregoś dnia przyszła wiadomość, że córka państwa zniknęła. Zaraz po tym odesłano mnie, więc nie wiem, co działo się w domu. Wszystko, co panu wcześniej opowiedziałam to relacje sąsiadów i plotki, które usłyszałam dużo później. Brandonowie zapadli się pod ziemię, a wraz z nimi moja Mary.

- Gdzie znajdowała się ta szkoła? – zapytał Basin.
- Nie wiem, nigdy mi nie mówiono takich rzeczy. Jednak kiedy wyjechała Cynthia przychodziły listy od nauczycieli, rodzice utrzymywali z nią kontakt, marny, ale jednak… Natomiast Mary po prostu zniknęła. Kiedy później o tym myślałam, zastanawiałam się, czy ta szkoła w ogóle istnieje, ale nigdy nie dowiedziałam się prawdy.
Panna Bullet znów przymknęła oczy i po chwili dało się dosłyszeć ciche chrapanie, będące efektem wypicia dużej ilości brandy. Mężczyzna podniósł blady palec i pogłaskał nim policzek staruszki. Szeptał pod nosem kojące słowa i nucił kołysanki. Kiedy zamilkł, wstał, żeby zasłonić okno. W pokoju zapanowała nieprzenikniona ciemność, jednak on poruszał się w niej niezwykle sprawnie, jakby znał miejsce, w którym stał każdy przedmiot w salonie byłej gosposi Brandonów. Usiadł obok niej i znów zaczął gładzić naznaczoną przez czas skórę.
- Alice, Alice… – szepnął. – Gdzie ty mi uciekłaś?
Odrzuciwszy swoje długie włosy, złapał kobietę za szyję i wbił kły w pulsującą życiem tętnice. Tylko jeden, krótki krzyk dał znać o śmierci panny Bullet.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin