FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Tawerna pod Złamanym Kłem (NZ) - część 4 [25.09.2011] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
BajaBella
Moderator



Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 219 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu

PostWysłany: Nie 20:49, 31 Paź 2010 Powrót do góry

Moja wena mnie zmusiła do napisania tego tekstu. Po prostu siadłam i pisałam, pisałam, pisałam…
Opowieść będzie w klimacie trochę horroru, trochę pastiszu, ale raczej mroczna i tajemnicza. Splotą się wątki znanych nam wampirów, wilkołaków i jeszcze dodatkowo innej magii.
W każdym razie w tej historii wampiry są wampirami: mają kły, piją ludzką krew i są zdecydowanie niebezpieczne. Wilkołaki to również nie potulne wilczki w rozmiarze XXL, ale prawdziwe Dzieci Księżyca, a resztę doczytajcie sami… A wszystko to w klimacie jednego z najciekawszych i najbardziej magicznych miast na świecie – Nowego Orleanu.
Proszę dodajcie mi otuchy komentarzem, bo mój wen kapryśny i ciągle głodny.
Zapraszam!

Perniś, dziękuję za pomoc przy najtrudniejszej dla mnie części – czyli plakacie do tego opowiadania. Ściskam Cię mocno!

Image

Beta: Dzwoneczek – jak zawsze wspaniała! Dziękuję.

Rozdział 1

Witamy w Nowym Orleanie

Ciemność oblepiała go jak aksamitny całun. Tkwił w stanie hibernacji, rozkoszując się chwilą. Był wszystkim i niczym. Wszechpotężną energią kosmosu i ludzkim prochem. Niepokonany, wielki i przerażający rozsiewał wokół siebie woń zgnilizny i strachu, maskując go tylko mdłym, słodkawym zapachem. Przez wieki miał wiele wcieleń, jedne były obrzydliwe, inne groteskowe, a niektóre tak potwornie makabryczne, że nawet inni jemu podobni wzdrygali się na samo wspomnienie. Żywił się nienawiścią, nikczemnością i wszelkim brudem ludzkich dusz. Każdy zły uczynek, myśl, słowo były dla niego nektarem. Słodyczą przelaną wraz z krwią składanych mu ofiar.
Długi, rozdwojony na końcu wężowy język powoli oblizał bezzębne, sine wargi. Uśpione zmysły wyczuwały gdzieś na krańcach podświadomości ogół ludzkiego cierpienia, strachu, wściekłości i gniewu, zmieszanego z przebłyskami szczęścia, miłości, dobroci. Cały świat, to kłębowisko odartych ze złudzeń gwałtownych emocji, tętniących negatywnych i pozytywnych energii, był dla niego na razie nieosiągalny. Nawet on, potężny Pan Podziemi, Mistrz Magii, przywódca i ojciec wszystkich duchów śmierci, musiał czekać, aż jakiś zwykły, kruchy człowiek przywoła go, odprawiając rytuał i otwierając krąg – bramę pomiędzy światem żywych a krainą Le Guinee*.
Ciemność wokół była doskonałością. Bezmiarem idealnych proporcji, utrzymujących constans. Nieskończonością. Delikatne fale mocy pieściły jego zmysły łagodnymi szeptami błogiej bezczynności. W uśpieniu przybrał formę pierwotnej materii, cząstki wszechświata. Bycie jednością z energią kosmosu pozwalało mu wychwycić najmniejsze zło, którym karmił swoją moc, zapadając w stan hibernacji. Niosło ze sobą także inną korzyść, pozwalało zmysłom pozostać na tyle czujnymi, by odebrać każdy, nawet najdrobniejszy powiew magii płynący z ludzkiego świata. Wezwanie. Zew.
Pierwsze doznanie było czymś w rodzaju ognistego promienia skumulowanej złej energii. Nienawiść lśniła oślepiającym, białym blaskiem, przeplatając się z jaskrawoczerwoną wstęgą wściekłości i czarną jak smoła linią będącą życzeniem śmierci. Głuchy pomruk wyrwał krainę Le Guinee z błogiego uśpienia. Pan Podziemi przebudził się. Jeden z najpotężniejszych loa**, Baron Samedi***, został wezwany i przestąpił rytualny krąg.

To było typowe zlecenie. Pewien bogaty biznesmen z Atlanty zapłacił jej odpowiednią sumkę, aby rzuciła urok na kandydującego obecnie na burmistrza Nowego Orleanu Joyce’a Bassarda. To Bassard, ze swoją służalczością wobec Georga Busha, był winien powolnej ewakuacji mieszkańców podczas huraganu Katrina. Ten dwulicowy, strachliwy człowieczek doprowadził do śmierci matki i młodej siostry biznesmena, pozostawiając je, tak jak i wielu innych mieszkańców Nowego Orleanu, na pastwę rozszalałego żywiołu. A teraz nadszedł dla niego czas zapłaty.
Isabela Swan szczyciła się tym, że jej prababką była sama Marie Leveau****, słynna królowa voodoo. Ona sama postrzegała swoje nadprzyrodzone zdolności, jakimi została hojnie obdarzona przez naturę i przodków, jako zwykły sposób na życie. Była pewna potęgi swojej magii, czerpiąc siłę i wiedzę z dziedzictwa, z którym przyszło jej się urodzić niecałe dwadzieścia pięć lat temu. I choć w 2010 roku obrzędy związane z kultem voodoo były traktowane jak jeszcze jedna atrakcja turystyczna Lousiany, ona wiedziała, że nie są tylko działaniem narkotyków i hipnotycznego transu. Isabela Swan była mambo***** – kapłanką. Miała także szczególny dar – żaden ze złych lub dobrych duchów, żadna nadprzyrodzona istota nie mogła jej skrzywdzić psychicznie. Nie działało na nią opętanie, klątwy, magnetyczny wzrok wampirów i wszystkie tego typu sztuczki. Jej umysł posiadał swego rodzaju tarczę, doskonale zabezpieczającą go przed podobnymi, niechcianymi atrakcjami.

W sobotnie popołudnie spokojnie przygotowywała się do odprawienia rytuału. Z pedantyczną dokładnością zbudowała mały ołtarz w swojej świątyni: setka białych świec, świeże kwiaty, jedzenie, rum i cygara. W dziwnej kombinacji poustawiała na nim także małe figurki chrześcijańskich świętych, obrazy Matki Boskiej, krzyże i amulety gris-gris******. Jak zawsze odprawiała swoje magiczne obrzędy na miejskim cmentarzu St. Louise, w kaplicy, w której została pochowana jej wielka prababka. To tu czuła swą największą moc, którą potrafiła połączyć z energią przesyłaną jej z zaświatów przez Marie Leveau.
Dokładnie umyła kolejny artefakt, duży, wyjątkowo ostry nóż, na koniec polewając go także święconą wodą. Potem udała się na targ i zakupiła dorodnego, tłustego żywego kurczaka. Z niewielkim trudem (zwierzak koniecznie chciał się wyrwać w popłochu) doniosła go do swojego mieszkania. Tuż przed zapadnięciem zmierzchu wzięła oczyszczający prysznic, a następnie z uwagą posmarowała dokładnie twarz i dłonie, a także miejsce tuż nad sercem specjalną maścią, którą sama przygotowywała dla siebie według przepisu prababki.
Po zapadnięciu zmroku zapakowała ostatnie niezbędne akcesoria wraz z kurczakiem do starej, wysłużonej furgonetki i podjechała pod cmentarz. Ominęła główne wejście i zaparkowała na południowym końcu wysokiego muru otaczającego nekropolię. Czekała w skupieniu na biznesmena z Atlanty, który powinien lada moment pojawić się na miejscu wraz z ostatnim, brakującym do odprawienia rytuału przedmiotem.
- Spóźnił się pan – mruknęła niechętnie do wysokiego blondyna, który wysiadł nieco przestraszony z wypasionego mercedesa. Spojrzał na nią lekko zdezorientowany i już otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale nie zdążył, ponieważ włożyła mu w ramiona spętanego, żywego kurczaka, który natychmiast uwalał jego elegancki garnitur za tysiąc dolców kałem. Wzdrygnął się i zaczął z obrzydzeniem jedną ręką czyścić chusteczką pobrudzony materiał.
- Mówiłam, żeby ubrał się pan w coś wygodnego. – Spojrzała na niego rozbawiona. Sama włożyła czarne dżinsy, ciepłą bluzę z kapturem i ciemną kurtkę. Długie włosy związała wysoko w węzeł, tak aby jej nie przeszkadzały. Uśmiechnęła się pod nosem, widząc, jak facet miota się z kurczakiem w dłoniach i zafajdaną marynarką. – I będzie pan musiał oddać ubranie do pralni albo spalić. To nie ostatnia plama dzisiejszego wieczoru.
Jasnoniebieskie oczy mężczyzny popatrzyły na nią z mieszaniną zdziwienia i niepokoju.
- Ma pan to, o co prosiłam? – zapytała już całkiem poważnie. Chciała uporać się jak najszybciej z tym zleceniem. Nie przepadała za tym bogatym gogusiem, który jej płacił. To jego sprawa, że chciał się na kimś zemścić. Nie interesowały jej powody, dla których klienci zwracali się do niej z prośbą o pomoc. Zawsze jednak przed podjęciem zlecenia uprzedzała ich, czym mogą grozić tego typu „zabawy” z magią i nigdy nie zgadzała się na wykorzystanie najsilniejszego afrodyzjaku dla różnej maści loa – złożenia w ofierze człowieka.
- Mam – odparł cicho, wyjmując z samochodu małą paczuszkę, owiniętą niedbale w kawałek gazety. Podał jej to nieco drżącą ręką, ściskając kurczaka pod pachą. Rozpakowała szybko, starając się jak najrzadziej dotykać zawartości. Na białej, jedwabnej serwetce znajdowało się niewiele więcej niż kosmyk ciemnych, lekko kręconych włosów. Włosów Joyce’a Bassarda.
- Dobrze, możemy zaczynać – powiedziała cicho, chowając zawiniątko do kieszeni w kurtce. Odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła do bramy cmentarza. Blondyn niepewnie poszedł za nią.

Nieśpiesznie zapalała na ołtarzu świece, intonując znaną tylko sobie melodię. Wyrzuciła ze swojej głowy wszystkie myśli, skupiając się wyłącznie na duchowym oczyszczeniu i przywołaniu mocy. Jednym haustem pociągnęła z butelki sporą ilość rumu, a następnie zaczęła polewać nim ziemię. Powoli tworzyła magiczny krąg, a w jego środku narysowała symbol loa – veve. Wysypała na niego zawartość jedwabnej serwetki. Kiedy włosy Joyce’a opadły na ziemię, poczuła silny podmuch mocy. Wchodziła w trans, coraz głośniej śpiewając swoją mantrę. Kręciła się w kółko z przymkniętymi powiekami, unosząc ręce nad głowę. W lewej dłoni pewnie ściskała długi, błyszczący złowrogo nóż. Magia raz po raz przepływała przez jej ciało, smagając policzki, rozwiewając włosy i targając od wewnątrz konwulsjami.
Coraz bardziej przerażony biznesmen z Atlanty stał tuż przy wejściu do grobowca, ściskając mocniej na wpół żywego już kurczaka. Trząsł się ze strachu, a na czole pojawiły mu się krople zimnego potu. Nagle to miejsce wydało mu się czarną otchłanią, bramą do piekieł, które ta kobieta miała zamiar za chwilę otworzyć na jego własne życzenie i za jego własne pieniądze. Niestety, na wycofanie się z tego układu było już za późno. Mógł jeszcze uciec, ale jakaś tajemnicza siła spętała jego nogi, które zdawały się być przyrośnięte do ziemi. Był jak sparaliżowany, nie mógł się ruszyć nawet o milimetr. Kończyny odmówiły mu posłuszeństwa, a umysł rozpoczął szaleńczy taniec opętania.
Rozpoczęła ostatni akt rytuału. Otworzyła oczy i podeszła na skraj kręgu. Wyciągnęła poza niego tylko dłoń, nakazując w myślach blondynowi, aby podał jej zwierzę i szybkim ruchem wciągnęła ptaka do środka. Jej mantra stawała się coraz bardziej miarowa, ekstatyczna. Głos odbijał się od ścian białego grobowca jednostajnym, głuchym dudnieniem.
Ostrze noża błysnęło, odbijając blask świec i ze świstem głęboko przecięło gardło kurczaka. Krew buchnęła czarną strugą, woń świeżej śmierci wypełniła krąg. Kiedy pierwsze krople posoki spadły na ziemię, wsiąkając w nią zachłannie, krąg został zamknięty.
Fala mocy uderzyła teraz z pełną siłą. Poczuła, że nieco niezadowolony ze zbyt małej ofiary Baron Samedi stanął tuż za nią. Jego zgniły oddech wypełnił jej nozdrza, tak że ledwo powstrzymała odruch wymiotny. Dotykał jej zmysłów swymi lepkimi mackami energii, jakby badał teren. Kiedy natrafił na barierę w jej umyśle, wycofał się w pośpiechu i zmaterializował całkowicie tuż za nią.
Odwróciła się powoli, stając z nim twarzą w twarz. Tym razem nie przybrał jednej ze swoich najbardziej przerażających postaci. Wystąpił w nieco złowrogiej, ale też groteskowej roli obleczonego prześwitującą skórą kościotrupa, z pustymi, czarnymi oczodołami. Dostrzegła, jak bezzębne wargi rozchylają się jakby w uśmiechu, pełnym pełzających żmij i robaków. Wzdrygnęła się z obrzydzenia. Żaden loa nie potrafił mówić, jeśli nie wszedł w ciało człowieka. Był tylko duchem, z którym porozumienie następowało jedynie za pomocą telepatii.
Isabela Swan nie była najlepsza w tej dziedzinie, ale umiała sobie poradzić. Ponieważ nie chciała zdejmować swojej tarczy i odsłonić się całkowicie przed chciwym Baronem, przekazała mu telepatycznie tylko trzy słowa: klątwa, Joyce Bastard, a następnie wskazała dłonią kosmyk włosów.
Powietrze zawirowało lekko i zjawa pochłonęła nasiąknięty krwią kurczaka ciemny pukiel, mlaskając przy tym złowieszczo. Następnie stanęła w środku kręgu i zaczęła napawać się zapachem świeżej posoki, zmieszanej z ziemią i ludzkim strachem. Coraz wyraźniej zła energia zdawała się wypełniać grobowiec Marie Leveau. Isabela wyczuwała moc nienawiści, gniewu, żądzy władzy, bezlitosnych gwałtów i mordów, płynącą wprost od Barona Samedi. Wiedziała, że musi utrzymać w ryzach tę potężną siłę i skierować całą negatywną energię od niej bijącą w jednym, konkretnym kierunku. Na Joyce’a Bassarda. Skupiła się całkowicie, prosząc prababkę o pomoc w okiełznaniu tego loa, i wypuściła ze swojego umysłu potężną wiązkę mocy, okrywając nią ducha.
Zjawa spojrzała na nią gniewnymi, czarnymi oczodołami, ale poddała się napierającej ogromnej sile i zaczęła kurczyć, jakby wchłaniała ją ziemia, a raczej kawałek białego, jedwabnego płótna leżącego na narysowanym symbolu. Isabela działała nadal jak w transie. Obcięła jedną kurzą łapkę i wzięła z ołtarza jedną z figurek. Położyła te rzeczy na płótnie, a następnie, kiedy zła energia Barona zdawała się już zmaleć na tyle, że nie sięgała poza ten kawałek szmatki, trzymając wysoko świecę i szepcząc magiczne zaklęcia, polała to wszystko parafiną.
Nieprzyjemny, cuchnący dym wypełnił grobowiec. Krztusząc się gryzącą w gardło i oczy drażniącą wonią, kapłanka dokonała ostatecznego obrzędu. Szybkimi, sprawnymi ruchami uformowała z kurzej łapki, materiału i świętej figurki coś na kształt dużego talizmanu: gris-gris, a następnie polewając nóż święconą wodą, przecięła krąg i półżywa, lekko słaniając się na nogach, opuściła grobowiec.
Prawie oszalały z przerażenia, blady i bliski ataku apopleksji biznesmen z Atlanty stał nadal w tym samym miejscu. Podeszła do niego, wycierając brudną od krwi i pyłu twarz rękawem bluzy. Zwykli, nieobdarzeni żadnymi paranormalnymi zdolnościami ludzie zazwyczaj tak reagowali na rytuał voodoo. Wymierzyła mu siarczysty policzek, aby obudzić go z odrętwienia i stanu lekkiej hipnozy, któremu został poddany. Gdyby go nie wprowadziła w ten stan, pewnie byłby już trupem.
Drgnął i spojrzał na nią już trochę bardziej przytomnie.
- Proszę – powiedziała, wręczając mu gris-gris. – Teraz tylko musi pan dopilnować, żeby ten przedmiot trafił do Bassarda.
- Czy jest niebezpieczny? – Blondyn zawahał się przez moment.
- Dla nikogo innego oprócz Joyce’a. Dla niego stanowi nie lada problem.
- Dziękuję – szepnął tylko, ale ona już nie chciała tego słuchać. Szybkim krokiem skierowała się do samochodu. Wiedziała, że znajomy dozorca szpitala, suto przez nią opłacany, posprząta wszelkie znaki świadczące o tym, że został odprawiony rytuał voodoo. Ona chciała już tylko jak najszybciej zmyć z siebie krew i wszelkie zło, z którym miała tej nocy do czynienia i położyć się spać.

Kiedy dotarła pod niewielką kamienicę, w której na pierwszym piętrze mieściło się jej małe, przytulne mieszkanko, już wiedziała, że tej nocy nie dane jej będzie odpocząć. Kątem oka, wbiegając szybko po schodach, zdołała jeszcze zarejestrować, że księżyc jest w drugiej kwadrze. Dobre i to. Przynajmniej nie musiała się obawiać, że w sypialni natknie się na wielkiego, włochatego wilkołaka. Cicho otworzyła drzwi i wsunęła się bezszelestnie do wnętrza. Nie zapalając światła, oparła się o ścianę w małym przedsionku i krzyknęła:
- Jake! Wiem, że tu jesteś! Ile razy mówiłam, że skopię ci tyłek, jak jeszcze raz włamiesz się do mojego mieszkania!
- Zostawiłaś otwarte okno. – Usłyszała przyjemny, ciepły baryton dochodzący z kuchni.
Zdjęła przesiąkniętą cuchnącym dymem i poplamioną gdzieniegdzie krwią kurtkę i adidasy, odgarnęła zmierzwione włosy i ruszyła z zaciętą miną do jadalni.
Jacob Black siedział rozparty na krześle przy stole, popijając piwo. Zdecydowanie czuł się nad wyraz swobodnie w jej domu. Nawet wściekłość malująca się na twarzy panny Swan nie wprawiła go w zakłopotanie. Z rozbrajającym uśmiechem wpatrywał się teraz w potarganą, brudną dziewczynę.
- Wynoś się, jestem zmęczona – warknęła tylko, wyjmując z lodówki butelkę wody mineralnej.
- To wszystko? A gdzie „Witaj, kochanie. Cieszę się, że cię widzę”?
- Nie przeginaj, Jake. Jestem śmiertelnie zmęczona. Mam za sobą naprawdę ciężki rytuał. Idę pod prysznic i spać. A ty – wychodzisz.
Zatrzasnęła za sobą drzwi do łazienki i wzięła kilka głębokich wdechów, aby się uspokoić. Miała nadzieję, że Jacob jej posłucha i wyjdzie, zanim ona skończy brać prysznic. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jest to tylko jej pobożne życzenie.
Ze wstrętem zdjęła brudne ubranie i wrzuciła je do pralki, a potem odkręciła maksymalnie gorącą wodę i z ulgą weszła pod oczyszczający ciało i duszę tusz. Kiedy już porządnie wyszorowała każdy centymetr swojej skóry przyjemnie pachnącym mydłem, umyła włosy miodowym szamponem, który je naturalnie odżywiał i nadawał połysk, nadal stała pod relaksującym strumieniem wody i starała się nie myśleć o niczym innym jak o przyjemności tej właśnie chwili.
Ciepłe, duże dłonie dotknęły jej pleców, a zmysłowe wargi ugryzły mokre ucho. Przymknęła oczy, starając się zachować spokój.
- Jake, miałeś wyjść – mruknęła. On jednak nic nie odpowiedział, tylko coraz śmielej i mocniej dotykał jej ciała, wodził językiem po odsłoniętym karku. Jedną ręką sięgnął ku krągłym piersiom i zaczął je pieścić, namydlając równocześnie brzuch i uda. Sapnęła cicho. Może tego jej właśnie było trzeba? Dobrego, odprężającego seksu.
Wiedziała, że zauważył zmianę w jej zachowaniu i stał się jeszcze bardziej natarczywy. W niczym nie przypominał teraz czułego, wyrafinowanego kochanka, jakim potrafił być. Uwięził ją między swoim muskularnym ciałem a ścianą prysznica, boleśnie przytrzymując jej obie ręce w górze. Spróbowała się odwrócić, ale nie pozwolił na to, jednym mocnym ruchem zmuszając ją do rozstawienia nóg. Wszedł w nią nagle, jeszcze zanim była na to gotowa. Balansowała przez moment na granicy bólu i przyjemności, aż on gwałtownymi ruchami nabrzmiałego członka spowodował, że zaczęła być wewnątrz wilgotna. Zamiast krzyczeć, jęczała teraz pod jego naporem, chcąc poczuć go jeszcze mocniej i głębiej.
Jake nadal jedną dłonią przytrzymywał jej ręce w górze, drugą zaś ściskał nabrzmiałe sutki. Całował ją coraz żarliwiej po karku i szyi, zadając niekiedy zębami ból. Kiedy zaczęła wić się pod jego ciałem, ciężko oddychając i płonąc z podniecenia, prosząc go, aby nie przestawał, wbił się w nią mocniej jeszcze kilka razy i odchylił głowę z zamiarem wydania okrzyku spełnienia.
W mroku nocy rozległo się przeciągłe, przerażające wilcze wycie.
Bella zamarła na chwilę, słysząc odgłos wydobywający się z gardła jej kochanka. Starała się nie ruszać, aby go jeszcze bardziej nie podniecić. Po raz kolejny tej nocy strach wypełnił jej umysł. Była odporna na psychiczne tortury i siłę różnych istot, ale fizycznie z rozochoconym wilkołakiem nie miała żadnych szans.
Po kilku sekundach, które były wiecznością, poczuła, że wysuwa się z niej i uwalnia ją z miażdżącego uścisku. Ostrożnie, powoli odwróciła się twarzą do niego. Wyglądał ciągle tak samo. Jak przystojny, bardzo dobrze zbudowany, wręcz muskularny mężczyzna o ciemnej karnacji i czarnych włosach. Nie porósł sierścią, nie miał pazurów, ostrych kłów czy wilczego pyska. Odetchnęła z ulgą. Wówczas Jacob otworzył oczy.
Żółte, czujne i groźne ślepia wilka wpatrywały się w nią z wyrazem niesamowitego głodu.
- Jake, wyjdź stąd, idź do kuchni i poczekaj tam na mnie – powiedziała spokojnie cichym, lecz pozbawionym strachu, nakazującym tonem.
Wyszedł niechętnie spod prysznica, zabierając z łazienki tylko duży, kąpielowy ręcznik, którym obwiązał od niechcenia biodra. Nie zawracał sobie głowy wycieraniem ciała.
Bella zmyła z siebie resztki jego spermy, na koniec puszczając lodowatą wodę. Zapowiadała się jeszcze długa noc. Jacob nigdy się tak nie zachowywał, kochając z nią. Zawsze uważny i czuły potrafił doprowadzić ją do orgazmu samym tylko dotykiem ust i rąk, delikatnie i zmysłowo. Seks, który uprawiali dzisiaj w jej łazience, był brutalny, zwierzęcy. Nigdy wcześniej Jake nawet nie pokazał jej swojej drugiej prawdziwej natury. Natury wilkołaka. Twierdził, że to zbyt niebezpieczne dla ludzi. I choć znała go od dziecka, właśnie zdała sobie sprawę z tego, iż nie znała go wcale.
Musiała jednak wyjść z łazienki i dowiedzieć się, co się stało. Potem się zastanowi, co dalej.

Kuchnia była mała, ale czysta i funkcjonalnie urządzona. Pomalowana na jasny kolor, z wesołymi, kolorowymi akcentami. Kiedy do niej weszła, Jacob nie był już tym samym wyluzowanym chłopakiem, który czekał tu na nią jeszcze godzinę temu. Oparł ręce na blacie stołu i skrył w nich twarz. Ubrana w granatowy, luźny dres, z wilgotnymi jeszcze włosami, nastawiła kawę w ekspresie i nalała do dwóch szklanek podwójną ilość schłodzonego Baccardi, zabarwiając go colą. Kiedy już napoje były gotowe, postawiła je na stole i usiadła naprzeciwko przyjaciela.
- Dobra, a teraz mów, co się dzieje – powiedziała, przełknąwszy mocny, charakterystyczny trunek jednym haustem. Powoli podniósł głowę i spojrzał na nią tak dobrze jej znanymi ciemnobrązowymi, łagodnymi oczami. Teraz czaił się w nich niepokój i lęk.
- Nie wiem. Przepraszam… ja… nie byłem sobą. Bells, wybacz mi, proszę.
- Ale co się stało? Przecież nie ma pełni, a ty się całkowicie kontrolujesz, jeśli nie wzywa cię księżyc, więc o co chodzi?
- Nie wiem – powtórzył i ponownie ukrył twarz w dłoniach.
- Zacznijmy od początku. Po co się włamywałeś do mnie po nocy?
Grymas złości wykrzywił jego męską twarz. Wyglądał tak, jakby obudził się właśnie ze złego snu i przypomniało mu się, że w rzeczywistości tkwi w jeszcze większym koszmarze.
- No więc? - Nalała sobie jeszcze jedną porcję rumu. Wiedziała, że taką ilością nie zdoła się upić, ale lepiej zniesie wszelkie złe wiadomości.
- Przyszedłem, bo uznałem, że musimy porozmawiać. Powinnaś wiedzieć o tym, co się dzieje w mieście.
- Jake, ja wiem, co się dzieje w mieście!
- Nie wiesz o wszystkim, a za kilka dni jest Mardi Gras******, ludzie wyjdą na ulicę, może dojść do rzezi.
- Obchody ostatniego dnia karnawału, o ile wiem, jeszcze nikogo nie zabiły. No, może poza tymi, co wlali w siebie zbyt dużo rumu. – Przyglądała mu się uważnie. Wiedziała, że coś ukrywa. Nie zmienił się przecież w dziką bestię, kochając się z nią, tylko dlatego, że w najbliższy wtorek odbędzie się ostatkowa fiesta. – Jake, co się stało? Co się TOBIE stało?
W ciemnych oczach znów dostrzegła złowrogie, żółte plamki. Zaczęły mu się trząść ręce, ale szybko to opanował. Nie zważając na stojącą przed nim szklankę z drinkiem, złapał butelkę i pociągnął solidny łyk. Kiedy wypił połowę, oderwał się od trunku i wytarł wilgotne usta dłonią. Odetchnął.
- Do miasta sprowadziły się wampiry. Jeszcze nie namierzyliśmy, gdzie mają swoje gniazdo ani nie wiemy, po co tu przybyły – powiedział szybko, przyglądając się zarazem uważnie reakcji dziewczyny. Lekko uniosła brew i wydęła z obrzydzeniem usta.
- Wampiry? W Nowym Orleanie? O ile wiem, nie było ich tutaj od śmierci mojej prababki!
Uśmiechnął się do niej nieco pobłażliwie i delikatnie położył swoją dużą dłoń na jej kruchej rączce.
- Nie przesadzaj, Bells. Czasami pojawiają się tu jakieś zbłąkane pijawki, ale z rozkoszą sobie z nimi radzimy.
- To o co takie halo tym razem? – Wyrwała mu rękę, niezadowolona, że się z niej podśmiewa.
Jego wzrok znów stał się groźny, a twarz wyciągnęła się nieznacznie.
- Tym razem to dość spora grupa. Trzymają się razem, są ostrożni, nieuchwytni. I… jeszcze jedno. To nie są jakieś zwykłe, pospolite pijawki. Chodzą plotki, że to mistrzowie. Chcą zająć miasto. Rozumiesz, co to oznacza?
Bella przyglądała mu się z lekkim niedowierzaniem. Gdyby nie to, że był wilkołakiem i w jego naturze leżało polowanie na wampiry, nie uwierzyłaby mu. Oczywiście wiedziała, że na świecie istnieją nieśmiertelne istoty żywiące się ludzką krwią. Raz, jako dziecko była nawet świadkiem egzekucji takiego potwora. Jednak od ponad stu lat w tym mieście nie zamieszkał na stałe nikt z arystokracji wampirzej. Nowy Orlean był zbyt oczywistym miejscem. Turyści z całego świata zjeżdżali się tu głównie po to, aby zobaczyć kolebkę jazzu, pseudo-obrzędy voodoo i siedzibę słynnego krwiopijcy Lestata. No, czasami odwiedzali także tę, która wydobyła jego istnienie na światło dzienne – Anne Rice. Prawdziwe wampiry o wysokim rodowodzie omijały to miasto jak najdalej. Dlaczego zatem teraz postanowiły to zmienić? No cóż, nie od dziś wiadomo, że najciemniej bywa pod samą latarnią.
- I dlatego jesteś taki? – zapytała, czule dotykając jego szorstkiego policzka.
- Tak. Próbuję to jakoś powstrzymywać, ale jest silniejsze ode mnie. To zew, Bells… - Skinął smutno głową. - Tropimy ich już do kilku dni i nic. Jedyne, co wiemy, to fakt, iż szukają tu czegoś lub kogoś. Seth wieczorem dowiedział się, że przyjdą obejrzeć miasto w pełnej krasie właśnie podczas Mardi Gras.
- Karnawał, ludzie odurzeni alkoholem, wszyscy w maskach – szepnęła. – Całkiem nieźle to sobie wymyślili.
Jacob warknął przeciągle.
- Przyszedłem, żeby cię ostrzec. Oni wyczuwają magię tak samo dobrze jak i my. Musisz na siebie uważać, Bells – powiedział cicho, ale jego słowa zabrzmiały nieco złowieszczo. – Nie chcę, żeby stało ci się coś złego… Tak jak twojej prababce…
Wzięła głęboki wdech. Tajemnica śmierci Marie Leveau do dziś nie została wyjaśniona. Pewne było tylko jedno. Od tego czasu wampiry omijały szerokim łukiem Nowy Orlean. A ona chciała tę tajemnicę wyjaśnić za wszelką cenę i ukarać winnych. Nawet jeśli już byli martwi.
Poczuła się nagle znużona. Zbyt dużo wrażeń jak na jeden wieczór. Zbyt wiele złych wiadomości. Rum w butelce się skończył.
- Zostajesz do rana czy uciekasz? – zapytała Jake’a.
- Bello, powinniśmy o tym porozmawiać - zaczął niepewnie.
- Jacob, jutro też jest dzień. Jak chcesz, to zostań. Pogadamy o kłopotach rano. Wyglądają wtedy zdecydowanie mniej strasznie. Ja idę spać.
- Nie boisz się mnie?
- Nie – odparła, patrząc mu prosto w ciemne, znów łagodne oczy. – Nie będziemy się kochać. Śpisz na kanapie.
- Jeden szybki numerek?
- Jake, nie prowokuj mnie do tego, żebym jednak cię wyrzuciła za drzwi… jak psa!
- Okej, okej… ale może mógłbym cię chociaż utulić do snu.
- Nic więcej?
- Nic. Przysięgam, będę grzeczny jak baranek. – Uśmiechnął się do niej łobuzersko, biorąc na ręce i niosąc do sypialni. Położył ją delikatnie na łóżku i okrył miękką kołdrą. – Śpij, maleńka. Duży Jake jest przy tobie – szepnął i położył się obok niej. Zanim zdążyła zasnąć, chrapał już donośnie, przytulając ją do nagiego, ciepłego ramienia.

Nowy Orlean ma w sobie coś dziecka. Turystom jawi się jako miasto wiecznej zabawy, tańców, naturalnego erotyzmu i miłości uprawianej w rytm płynącego zewsząd jazzu. Urzeka swoją barwnością, beztroską i luzem. Dla tych, którzy zechcą poznać jego duszę, otwiera nowy, nieznany świat. Wówczas kusi swoją nieprzewidywalnością, tajemnicami ukrytymi w ciemnych zaułkach i na słynnych cmentarzach, wypełzającą o zmroku spod ziemi magią, niebezpieczeństwem czającym się tuż za rogiem, które okazuje się tylko starym Murzynem, wygrywającym pogrzebową, skoczną melodię na saksofonie.
Nowy Orlean to raj strącony w otchłanie piekielne. Tylko w tym mieście anioł z demonem idą pod rękę z flaszką rumu, aby posłuchać jazzu i uciąć sobie partyjkę pokera. Tylko w tym mieście ludzie modlą się do krzyża, a potem pod osłoną nocy, za pomocą wszędzie dostępnych narkotyków wchodzą w trans i odprawiają afrykańskie rytuały przyciągające miłość czy pieniądze albo rzucają urok na parszywego sąsiada. Nowy Orlean żyje wiecznie. Podnosi się z gruzów historii i przy dźwiękach „czarnej muzyki” idzie dalej, nie oglądając się za siebie. Po trupach. Słabsi giną, zostają najtwardsi, ci, którzy nie boją się usiąść do „dużego pokera” z diabłem w jednej z małych spelunek, gdzie za barem stoi od ponad dwustu lat ten sam barman – wampir z ułamanym jednym kłem.

Bourbon Street w Mardi Gras tętniła życiem. Korowody barwnie poprzebieranych turystów i mieszkańców bawiły się na ostatkowej paradzie, tańcząc na ulicach w rytmie zmysłowej salsy. Na dużych platformach, wolno sunących wśród rozochoconego zabawą i alkoholem tłumu, tkwiły niczym bogowie fiesty kolorowe maszkarony, przedstawiające smoki, demony i wszelkiego rodzaju potwory. Wokół nich skąpo odziane w fantazyjne pióra tancerki rozdawały sznury barwnych korali.
Isabela Swan w purpurowej sukni w stylu hiszpańskim, zasłonięta oryginalnym wachlarzem swojej prababki z pawich piór, dyskretnie obserwowała falujących miarowo gapiów. W takim stroju czuła się jak kompletna idiotka, ale tradycja to rzecz święta. Tego dnia każdy udawał jakąś postać. Zakładał maskę, by rankiem w środę popielcową móc pokazać w kościele własną twarz po szaleństwach ostatniej nocy karnawału.
Stała na jednym z balkonów niewielkiego budynku w stylu kolonialnym i przyglądała się poprzebieranym postaciom, usiłując odgadnąć, kim naprawdę są. Jeśli Jacob miał rację i w mieście pojawiły się wampiry, była pewna, że zjawią się na tej paradzie. Wiedziała doskonale, że tajemnicza śmierć jej prababki wiąże się w jakiś sposób z tymi bezwzględnymi istotami, które żywią się ludzką krwią. Czuła to. Zresztą po Nowym Orleanie krążyło wiele legend dotyczących Marie Leveau. Tylko która z nich była prawdziwa?
Chłopcy z ferajny, jak nazywała watahę znajomych wilkołaków, których przywódcą był Jake, zapewnie krążyli gdzieś w tłumie, węsząc w poszukiwaniu nieśmiertelnych. Szczęśliwie tego roku w Mardi Gras nie wypadała pełnia księżyca, bowiem wówczas mogłoby się zrobić naprawdę gorąco. Nie bała się wilkołaków, tak samo jak nie bała się przywoływanych przez siebie duchów czy zombie. Czuła przed nimi respekt, ale wiedziała, że jej moc jest potężna i jeśli była odpowiednio ostrożna, nie mogły jej wyrządzić krzywdy.
Sforę znajomych lykantropów znała od dzieciństwa. Z Jacobem, Paulem i Embrym bawili się razem na cmentarzu, uciekając ze szkoły na wagary. Wilkołaki tak naprawdę stawały się niebezpieczne w czasie pełni oraz gdy były jeszcze bardzo młode i nie potrafiły okiełznać swoich instynktów. Ostatnio, co prawda, Jake też o mały włos jej nie skrzywdził, ale złożyła to na karb wyczerpania psychicznego przyjaciela.
Dostrzegła kilka znajomych osób w paradzie, pomachała Jessice Stanley, tańczącej na jednej z platform w przebraniu króliczka Playboya, zauważyła młodego Setha Cleawatera w meksykańskim sombrero, popijającego ukradkiem piwo, i Tylera grającego na trąbce. Nic szczególnego się nie działo. Była już nieco znudzona. Wyjrzała raz jeszcze, wychylając się przez wąski balkon i spojrzała na ulicę. Nic. Zero magii. Odwróciła się i już miała zejść na dół, by poszukać przyjaciół, gdy fala potężnej mocy uderzyła w nią tak silnie, iż musiała się oprzeć o ścianę. To było coś, z czym do tej pory nigdy się nie spotkała. Powoli zaczynało ją przyciągać do siebie. Jak magnes. Nie potrafiła się temu oprzeć. To coś, czymkolwiek było, wołało ją bezgłośnie, sprawiając, że poczuła się nagle słaba i bezwolna.
- Cholera – mruknęła tylko pod nosem. – Weź się w garść, słodka idiotko, bo skończysz jako przystawka dla wampira.
Starała się zebrać myśli, skupić na czymś innym. Przywołała w pamięci mur, który w wyobraźni zaczęła budować – coraz wyższy, solidniejszy, bezpieczny. Oddychała głęboko, aby całkowicie się uspokoić i w końcu zyskała pewność, że jej tarcza jest na tyle silna, by ją ochronić przed tymi niespotykanymi magicznymi sztuczkami.
Odwróciła się bardzo powoli, gotowa na spotkanie z tą niebezpieczną mocą. Na Bourbon Street parada trwała. Tylko jedno się zmieniło, czego wcześniej nie zauważyła. Zapadł zmrok, ale uliczne latarnie, fajerwerki i ozdobne lampiony świeciły jasnym, kolorowym blaskiem. Rozejrzała się ostrożnie w poszukiwaniu źródła tej energii, którą jeszcze przed chwilą doskonale czuła na własnym ciele. Barwny korowód turystów i nowoorleańczyków tańczył w rytm salsy. Zewsząd dobiegały śmiechy, okrzyki radości, nawoływania znajomych. W powietrzu wyczuwało się tę ledwie namacalną chemię erotycznej zabawy, obietnicę przygodnego seksu.
I wtedy dostrzegła wpatrzone w nią czarne, wygłodniałe oczy. Stał jakieś trzydzieści metrów od niej, na rogu ulicy. Ubrany całkiem zwyczajnie, w ciemne dżinsy i niebieską koszulę, w ręku trzymał tylko wenecką maskę. Przyglądał jej się w taki sposób, że poczuła się, jakby stała nago na balkonie. Przesuwał wzrokiem po jej szyi, odsłoniętym zagłębieniu obojczyków, aż do sporego dekoltu sukni.
Był wampirem. Dostrzegła to od razu, choć pozbawiony jej zdolności zwykły człowiek na pewno by tego nie zauważył. Jego skóra miała blady odcień, usta były nieco bardziej czerwone niż u śmiertelnika, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Wszak trwał Mardi Gras, facet mógł być po prostu umalowany. Tylko te oczy. Niesamowite, płonące niczym obietnica śmierci. Bezwzględne a jednocześnie zmysłowe, wywołujące lęk i pożądanie.

Zbiegła szybko po schodach z zamiarem odnalezienia tego krwiopijcy. Bała się, ale to było silniejsze od niej. Musiała dowiedzieć się, kim on jest i czego od niej chce. Wyszła na ulicę, podnosząc plączące się wokół jej kostek falbany sukni i spojrzała na róg, gdzie przed chwilą stał ten intrygujący nieznajomy.
- Jasny gwint – zaklęła, widząc, że nikogo tam nie ma. Wściekła na samą siebie, odwróciła się z impetem i poczuła dziwny chłód oraz słodko-mdły zapach. Wampir stał tuż przed nią. Z bliska wyglądał młodziej i zdecydowanie bardziej ludzko. To magia – zaświtało jej w głowie.
Przyglądał się jej, uśmiechając kącikiem idealnie wyprofilowanych ust. W całej jego postawie nie było wrogości, nie czuła też żadnego zła czającego się w tej istocie. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że to może być jedynie magiczna zasłona, która skrywała jego prawdziwe oblicze.
Odważyła mu się spojrzeć po raz drugi w oczy i po sekundzie już wiedziała, że nie powinna była tego robić. Był silny, silniejszy niż ona. Jego moc zdawała się falować teraz między nimi, powoli wnikając w jej ciało i, co gorsza, w jej umysł.
- Kim jesteś? – zdołała tylko wyszeptać, poddając się ponownie ogarniającej ją magii.
- Wiesz kim. – Usłyszała słodki, głęboki męski głos. – A ja wiem, kim ty jesteś.
- Wiesz, jak się nazywam?
- Nie. Ale wiem, że jesteś kapłanką i mi pomożesz. Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Edward Cullen.
- Bella – odparła machinalnie. – Isabella Swan.
Pod wpływem nagłego, skierowanego ku niej impulsu mocy, rozchyliła wargi i przymknęła oczy. Niczego jeszcze w życiu tak bardzo nie pragnęła jak tego, by ten wampir ją pocałował. Gdzieś w otchłani podświadomości zdawała sobie sprawę z tego, że to największa głupota, jaką może zrobić, ale świat jakby nagle przestał istnieć. Pragnęła tylko dotknąć tych pięknych warg i zatracić się całkowicie w nicości.
I nagle wszystko runęło niczym domek z kart. Usłyszała obok siebie głuchy warkot i zanim spostrzegła, od wampira oddzielało ją trzech muskularnych, rozwścieczonych wilkołaków, gotowych w każdej chwili zaatakować.
- Spierdalaj. - Głos Jake’a, o ile to był jego głos, brzmiał zdecydowanie groźnie.
- Jak sądzę, jesteś alfą, inaczej nie mógłbyś nawet spojrzeć mi w oczy. – Aksamitny baryton wampira sprawił, że poczuła dreszcze na całym ciele.
- Spierdalaj, powiedziałem. Zostaw ją w spokoju albo pożałujesz.
- Wilczek się zesrał w gatki, bo podrywam mu dziewczynę.
Warkot przerodził się w zdecydowanie groźny pomruk. Bella nie widziała twarzy wilkołaków, ale wiedziała, że mogą w tej chwili wyglądać niebezpiecznie.
- Do zobaczenia, moja piękna. A ty uważaj na siebie, psie! – Wampir ukłonił się z przesadną kurtuazją i nieśpiesznym krokiem wmieszał się w świętujący tłum.

________________________________________________________________________

*Le Guinee – nieziemska kraina, będąca siedzibą wszystkich duchów i bóstw (Loa) w religii voodoo.
**Loa - duch lub bóstwo w religii voodoo, obdarzone wielką mocą i niemal nieograniczonymi możliwościami. Loa odgrywają najważniejszą rolę w rytuałach voodoo.
***Baron Samedi - to w religii voodoo duch (loa)-przywódca i ojciec wszystkich duchów śmierci Guédé, pan podziemi, mistrz magii. Przebywa na cmentarzach pod postacią szkieletu (lub starca z długą, białą brodą), ubranego jak właściciel zakładu pogrzebowego: w czarny surdut i cylinder lub melonik. Jest lubieżny i chciwy, chętnie zagarnia ofiary złożone innym loa (istotom duchowym). Mimo to jest niezbędny we wszystkich rytuałach voodoo, ponieważ może ułatwić lub uniemożliwić kontakt z przywoływanymi duchami zmarłych. Zawsze ofiarowuje się Baronowi Samedi jako ofiarę przebłagalną cygara i rum.
****Marie Leveau - była "wielką kapłanką" (mambo) voodoo, jedną z najbardziej wpływowych osób w Nowym Orleanie; bohaterką wielu opowiadań i legend. Nazywana "Królową Voodoo".
*****Mambo – powszechna nazwa kapłanki voodoo.
******gris-gris - to zaklęcie, amulet lub klątwa voodoo użyte do osiągnięcia określonego negatywnego efektu, ale także do ochrony i na szczęście.
*******Mardi Gras - (fr. tłusty wtorek) to dzień przed środą popielcową, ostatni dzień karnawału. Jest to także nazwa różnego typu festiwali lub parad ulicznych, odbywających się niezależnie od siebie w wielu miastach na całym świecie, np. w Nowym Orleanie.


Post został pochwalony 3 razy

Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Nie 13:56, 25 Wrz 2011, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
thingrodiel
Dobry wampir



Dołączył: 01 Mar 2009
Posty: 1088
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 148 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: spod łóżka

PostWysłany: Nie 21:38, 31 Paź 2010 Powrót do góry

Bajuś, no przepraszam cię bardzo serdecznie, ale chyba z księżyca spadłaś, jeśli myślisz, że ja ci napiszę jakiś konstruktywny komentarz! Bo co ja mam ci napisać? Że się cieszę, że Bella jest kapłanką voo-doo, bo czegoś takiego jeszcze nie czytałam? Że to kapitalne, jak w miarę dokładnie opisujesz rytuały, choć się na nich nie znam, więc możesz mi w sumie pod nos wcisnąć cokolwiek? Chociaż i tak to nie ma znaczenia, bo ja po prostu lubię taki klimat? Albo mam ci jeszcze dorzucić, że Nowy Orlean jest wg mnie (i pewnie nie tylko) wampirzy od czasów, gdy Anne Rice umiejscowiła tam Louisa? Czy mam wspomnieć, ze to super, że twoje wampiry będą miały kły (oraz jaja) na swoim miejscu? I że wilkołaki są naprawdę wilkołakami? A może jeszcze ci napisać, że dobrze się to czyta, bo dobrze piszesz? Dorzucić ci też kilka słówek na temat tego, jak świetnie skomponował mi się z tym tekstem utwór, którego akurat słuchałam? (Cohkka) Porozkminiać ci trochę o plusie za magię, nastrój i w ogóle?
Oczekujesz pewnie jeszcze, że thin nabazgrze tu niczym kura pazurą, że jest zaciekawiona, że życzy ci weny i z pewnością wróci tu na kolejny odcinek? I że nawet seks w pierwszym rozdziale jakoś jej tak strasznie nie przeszkadzał?
Bajuś, no naprawdę... ja mam ci to wszystko napisać? Zapomnij! Moje wrażenia mieszczą się w jednym słowie i napiszę ci je zaraz, ryzykując gniew moderacji za brak kopania kartofli! Przykro mi, dostajesz w podzięce za tekst powyżej tylko jedno słowo i nie myśl, że będzie w tym poście coś więcej.
A więc słowo...

MIODZIO!!!

Ale za to duże. Wink
Pozdrawiam,
jędza thin


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
pampa
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lut 2010
Posty: 1916
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 57 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 21:39, 31 Paź 2010 Powrót do góry

Najsampierw - masz mnie Smile
Oficjalnie pozostaje wierną czytelniczką Twojego opowiadania po samą ostatnią literkę ze słowa koniec
a potem będziesz przeze mnie bombardowana prośbami o kontynuacje

Przede wszystkim fuck! - Nowy Orlean. Moje miasto marzeń, miasto którego duszna atmosfera jest tak pociągająca że kiedyś sprzedam nerkę a tam pojadę
Druga istotna sprawa to postać Belli. Jezu nie wiedziałam że kiedykolwiek to powiem, ale Bella ma jaja Laughing
Podoba mi się ta dziewczyna w Twoim wykonaniu, ma pazur i charakter

Scena z Jacobem pod prysznicem... cóż ja tu mogę dodać oprócz tego, że się pośliniłam Wink

Klimat opowiadania jest idealny, mroczny,czuję że będzie mi się go czytać z takim zapałem i wypiekami jak w liceum czytałam książki Mastertona
a są to baaaardzo miłe wspomnienia. I to przygotowanie do tematu - perfekcjonizm w każdej postaci

Dwie sceny mnie rozśmieszyły - Jake wywalony na fotelu i wspominka o szamponie miodowym Wink

wiem, że komentarz jest chaotyczny i w żadnym stopniu nie oddaje uroku opowiadaniu, ale wybaczysz to skacowanej głowie mam nadzieję Wink

tylko jedna ogromna prośba - ja mam problem z dotarciem w te rejony forum (nie pytaj nawet bo sama nie wiem dlaczego) więc proszę mi w oldbojkach drukowanymi literami pisać, że jest kolejny rozdział
a jakbyś nie miała czasu pisać to ja np mogę wpaść i Ci okna wymyć czy psy wyprowadzić Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 21:44, 31 Paź 2010 Powrót do góry

Kochana BajaBello!

Niecierpliwie czekałam na Twoje nowe opowiadanie. Wiesz, jak kocham Twoje teksty, a ten zapowiadał się całkiem fajnie, więc gdy zobaczyłam, że wstawiłaś rozdział, postanowiłam go od razu przeczytać i skomentować. A co!

Już sam początek pokazał, że będzie bardzo tajemniczo i magicznie. Przebudzenie się czegoś nieziemskiego, co na pewno sprowadzi jakieś kłopoty. Brr, to brzmi naprawdę obiecująco, że się tak wyrażę.
Bella i nadprzyrodzone zdolności? Tego się akurat nie spodziewałam. Zaskoczyłaś mnie. Podoba mi się, że wykorzystałaś motyw tarczy Belli, który znamy z sagi.
Scena z biznesmenem i kurczakiem trochę mnie rozbawiła. Tzn. rozbawiło mnie zachowanie tego faceta, to jak zwierzak ubrudził mu garnitur. Bo same przygotowania Belli sprawiły, że miałam dreszcze. Opisałaś to naprawdę dokładnie i w taki sposób, że wszystko sobie wyobraziłam. To co się działo potem nie było ani trochę zabawne. Rytuał, pojawienie się Barona Samediego, jego postać, robaki, żmije, wysyłanie telepatycznego przekazu, kończenie tego wszystkiego. Kurcze, Bajko, sprawiłaś, że wstrzymywałam oddech, ciarki przechodziły mi ciągle po plecach. Nie dziwię się, że ten biznesmen prawie zszedł tam na zawał. Ja bym chyba umarła ze strachu.
A potem zaserwowałaś scenę, w której Bella wraca do domu i zastaje w nim Jacoba, który wlazł do jej mieszkania przez okno. Wzmianka o włochatym wilkołaku i kwadrach księżyca wywołała uśmiech na mojej twarzy. Potem scena pod prysznicem, która była dość krótka, ale fajnie opisana i nagle wycie wilkołaka. Aż się bałam, co to będzie, gdy on przemieni się, gdy będzie w niej. Nie chcesz znać moich myśli, naprawdę. Moja chora, zryta psycha naprawdę za bardzo daje mi się we znaki. Jednak taka mała rzecz - wilcze oczy Jacoba mocno na mnie podziałały. Znów dreszcze przeszły mi po ciele. Boże, wyobraziłam sobie Jake'a z takimi oczami i wyglądało to naprawdę bosko.
Ich rozmowa o wilkołakach, wampirach, zabawie, która się miała niebawem odbyć, niepokój, strach, sprawiły, że moja ciekawość wzrosła pięciokrotnie. Podoba mi się to, że te Twoje wilkołaki i wampiry są takie niebezpieczne, dosyć dzikie i kompletnie inne niż te z sagi. No i w tej scenie stworzyłaś wizję dość mroczną, tajemniczą, ale potem rozładowałaś ją żarcikami Belli i Jacoba. To było urocze.
Na plus chciałam też zaliczyć opisy Nowego Orleanu, który sam w sobie jest mroczny, kojarzy się z różnymi stworzeniami i historiami. A Ty to wszystko ubierasz w tak piękne słowa, że nie mogę się nadziwić, że można tak świetnie pisać.
Potem ta parada. Maski, przebrania, platformy i nagłe uderzenie mocy. Pojawienie się wampira - Edwarda. U Meyerowej był nijaki, a u Ciebie zapowiada się naprawdę charakterny. Było to widać w jego zachowaniu wobec Belli i wilkołaków. Kilka jego odzywek sprawiło, że zachciało mi się z jednej strony śmiać, ale też dało mi to do myślenia i mocno zaskoczyło. Bella tak od razu chciała całować Edwarda? Był silniejszy od niej, to sama przyznała. Takie wrażenie na niej wywarł, oczarował ją, jak na wampiry przystało? No i w czym ma jej pomóc? Tyle pytań po pierwszym rozdziale. Ciekawe, co będzie po kolejnych.
Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na Bellę, która również ma swój charakter, nie da sobie tutaj w kaszę dmuchać, umie się postawić, działać, stawać oko w oko z ciemnymi mocami, różnymi stworzeniami znanymi z horrorów itd. Podoba mi się to. Oby tak dalej, Bajeczko.
A i jeszcze jedno. Muszę powiedzieć, że Cię podziwiam. To jak opisywałaś rytuały, wszystkie historie z tym związane, jak bardzo się w to wszystko zagłębiłaś... To naprawdę musiało wymagać od Ciebie dużej ilości pracy i poszukiwań. Ale jak widać się opłacało, bo wyszło Ci to doskonale. Opowiadanie już mi się spodobało, wkroczyłam do tego magicznego, niebezpiecznego i tajemniczego świata, przestałam myśleć o tym, co mnie otacza. A chyba o to chodziło, prawda?

No dobra, wiem, że mój komentarz pozostawia wiele do życzenia, jest chaotyczny i pewnie nie ma w nim nic konstruktywnego, ale musisz wiedzieć, że naprawdę bardzo mi się podobało. Na pewno wrócę na kolejny rozdział!

Dziękuję za tak świetny tekst na Halloween. Sprawiłaś mi niezwykłą frajdę. Ściskam mocno i pozdrawiam!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
mermon
Wampir weteran



Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 3653
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 177 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków

PostWysłany: Pon 8:36, 01 Lis 2010 Powrót do góry

Hej! Very Happy
Ściągnęła mnie tu twoja osoba i komentarze w oldbojkach. Przyznaję, że horrorów nie lubię. Po okresie wielkiej fascynacji dawno temu, odrzuciło mnie od nich gwałtownie, gdy byłam w ciąży i tak mi zostało.
To co mnie tu zatrzymało, to oczywiście pojawienie się Jacoba, takiego jak go opisujesz. Ta postać jest tak cudna dla mnie, że i ja chyba czuję jakiś zew. Wink
Podobają mi się relacje między charakterną Bellą i Jacobem. Wietrzę odwrócenie sytuacji, czyli Edward będzie rywalem Jacoba i już widać, że wpadł Belli w oko. Jak Edward odbije Bellę Jacobowi, to chyba osobiście tam wkroczę i się z nim rozprawię, (albo z nią). Laughing
Fajnie piszesz, dobrze się czyta. Skupiam się na wątkach romansowych, choć doceniam pomysły w innych dziedzinach.
Miałam to szczęście być chwilę w Nowym orleanie, ale żadnej magii tam nie czułam, pamiętam tylko jakieś targowisko z pierdółkami. Wink Pozdrawiam.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Pernix
Moderator



Dołączył: 23 Mar 2009
Posty: 1991
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 208 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z alkowy Lucyfera

PostWysłany: Pon 10:31, 01 Lis 2010 Powrót do góry

Witaj Bajka,

Cieszę się, że miałaś takie, a nie inne natchnienie, bo już z trudnością czyta mi się fandomowe opowiadania. Tkwiąc w tym świecie od początku roku 2009, wyraźnie czuję znużenie, a paradoksem jest to, że sama nadal mam wiele pomysłów i trzymam się ich, by ćwiczyć.
Taka magiczna opowieść jest mnie w stanie przyciągnąć, jestem w stanie czytać jeszcze jedno opowiadanie! Wink
Oczywiście to, że Ty ją napisałaś też ma duże znaczenie, bo mam gwarancję fajnie przeprowadzonej fabuły i dopracowanego tekstu. W tym miejscu brawa należą się również Twojej becie, która jest naprawdę wyjątkowa (miałam się okazję przekonać, więc wiem, co mówię)! Brawo, Dzwonku!

Co do treści. Podoba mi się. Generalnie powiem Ci szczerze, że i zaintrygowałaś mnie tym specyficznym połączeniem: kapłanka voodoo, grożne wilkołaki i wampiry, i przestraszyłaś, bo wydawało mi się, że może być komicznie w złym znaczeniu tego słowa, ale już spora próbka, którą wcześniej mi zaserwowałaś, sprawiła, że odrzuciłam wątpliwości na bok.
Fajnie opisałaś obrzęd, fajnie zaczęłaś to opowiadanie, przedstawiając strategiczne postaci, a jednak pozostawiając nutkę tajemnicy.

Zacytuję przedmówczynię:

Cytat:
Podobają mi się relacje między charakterną Bellą i Jacobem. Wietrzę odwrócenie sytuacji, czyli Edward będzie rywalem Jacoba i już widać, że wpadł Belli w oko. Jak Edward odbije Bellę Jacobowi, to chyba osobiście tam wkroczę i się z nim rozprawię, (albo z nią).


Wg mnie, przynajmniej takie odniosłam wrażenie, Bella i Jacob to raczej tacy "przyjaciele z korzyściami". Choć Edzio na końcu mówi coś o podrywaniu dziewczyny, to Bella dziewczyną Jake'a nie jest, bo miałaby do niego zupełnie inny stosunek, na przykład nie wyganiałaby go na kanapę. I chyba, czuję w kościach, kiedyś między sobą taki układ ustalili i było im z tym dobrze, dopóki nie pojawił się wamp.
On z pewnością namiesza i ja sama nie wiem, komu bym kibicowała. Po raz pierwszy jest to dla mnie wątek drugorzędny i każdy obrót spraw tylko doda opowiadaniu pieprzu, a mnie ciekawi, co stało się z babką Belli i co grozi Belli. Zostawić czytelnika z ciekawością, to sukces, więc gratuluję udanego wstępu do Twojej szalonej opowieści i życzę weny. Przypomnij mi, że mam pewną uwagę do Ciebie, jak będziemy gadać! Wink Buziaki!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Pernix dnia Pon 13:42, 01 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Pozytywka
Dobry wampir



Dołączył: 06 Lut 2010
Posty: 662
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 17 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pon 14:36, 01 Lis 2010 Powrót do góry

nie wiem co rzec... dech mi zaparło ...
Podobnie jak pampa mam problem z odnalezieniem drogi do tego wątku i tak naprawdę to jest jedno z nielicznych (bardzo nielicznych) opowiadań, które przeczytałam... Embarassed A jest po prostu zaj***te Wink
Weszłam zachęcona komentarzami w oldboykach i muszę przyznać, że mają lachonki gust Wink

Wiem, wiem ... mój komentarz jest mało konstruktywny, ale nie bardzo wiem co Ci napisać, oprócz tego, że już czekam na ciąg dalszy, a w zasadzie ślinię się na samą myśl tego co może się wydarzyć ... Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
capricorn
Człowiek



Dołączył: 17 Wrz 2009
Posty: 71
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 16:51, 01 Lis 2010 Powrót do góry

Kochana BajaBello
skąd bierzesz takie genialne pomysły?:)
kurczę jestem zachwycona Twoim opowiadaniem i szczerze powiedziawszy nie wiem co napisać sensownego..
z ręką na sercu powiem Ci, że czytałam tak zachłannie tekst jak bym nie czytala od wieków, potrafisz niesamowicie zaciekawić czytelnika, zachęcając, a mnie zmuszając do dalszego czytania:)
wiesz co już zaczne truć ale cholerka mam nadzieję, że kolejny rozdział będzie niebawem, bo już mnie skręca.. a to jest hmm nienormalne ;p

ok tak czy siak gratuluję genialnego, niesamowitego pomysłu!

pozdrawiam,
capricorn :)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Athaya
Zły wampir



Dołączył: 26 Lis 2008
Posty: 398
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 13 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Z przed ekranu komputera oczywiście

PostWysłany: Pon 18:19, 01 Lis 2010 Powrót do góry

Shocked Vodoo... O kurczę! Jestem w zbyt wielkim szoku by napisać coś sensownego. Podoba mi się taka zdecydowana Bella i sposób opisywania wydarzeń. Tak dokładnie to wszystko robisz Cool Uwielbiam to! Połączenie J i B jeszcze do mnie nie dociera bo jakoś mi się trudno przestawić mam nadzieję, że mnie przekonasz. Zapowiada się smakowita historia!

Hmm.. Mało konstruktywnie więc mam nadzieję, że się chociaż [link widoczny dla zalogowanych] zrehabilituję Embarassed


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Athaya dnia Pon 18:30, 01 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
rita
Człowiek



Dołączył: 25 Mar 2010
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Wto 0:39, 02 Lis 2010 Powrót do góry

Świetny pomysł, świetnie napisane i świetnie się zapowiada- tak na początek ;>
Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. Zyskałaś wierną czytelniczkę.
Ciesze się, że u Ciebie wampiry i wilkołaki są tak inne, niebezpieczne i groźne. To dodaje pikanterii historii. Zastanawiam się co stanie się dalej z Bellą. Nie wydaje się być zakochana w Jacobie, więc może Edward? Mogłoby być ciekawie, tym bardziej, że związku Belli z prawdziwym, groźnym wampirem chyba jeszcze nie czytaliśmy Wink
Czekam na kolejny rozdział!

Rita


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Hedgehog
Nowonarodzony



Dołączył: 21 Lis 2009
Posty: 5
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Śląsk

PostWysłany: Wto 16:31, 02 Lis 2010 Powrót do góry

MAGNIFIQUE !!!!!!! Czegoś takiego jeszcze nie było. Wampiry, wilkołaki, czarna magia demony, upiory i Nowy Orlean... jedno opowiadanie a zawiera wszystko co najwspanialsze :) Masz bardzo ciekawy sposób pisania, zachwycił mnie już po pierwszym zdaniu. Bardzo dawno żadne opowiadanie w języku polskim jakie czytałam tak bardzo mnie nie zachwyciło. Życzę ogromnych pokładów weny do dalszego pisania, na pewno będę tu zaglądać.
I oczywiście gratuluję :)

Aleksandra


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Viv
Dobry wampir



Dołączył: 27 Sie 2009
Posty: 1120
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 103 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z 44 wysp

PostWysłany: Czw 12:58, 04 Lis 2010 Powrót do góry

No i ja tu przywędrowałam, w końcu, po komentarzach w old.
Powiem ci Bajabello, że nie żałuję. W sumie domyślałam się, że nie będę żałować, bo czytam również Słońce i śnieg i wiem jak świetnie piszesz.
W każdym razie i tak mnie zaskoczyłaś, bo spodziewałam się czegoś bardziej lajtowego, a tu szykuje się całkiem mroczna historia. W końcu. Po przeczytaniu miniaturek festiwalowych, nabrałam smaka na coś mocniejszego. Dawno temu zaczytywałam się w książkach Kinga i Mastertona, więc fajnie będzie poczytać coś w tym stylu i to napisane przez kogoś, kto umie dobrze pisać i jak widzę ma pojęcie, o czym pisze. Nie wiem czy się interesujesz obrzędami voo-doo czy dużo o tym czytałaś, czy tak dobrze się do tego przygotowałaś, w każdym razie jestem zauroczona tym opowiadaniem.

Fajne postacie, jakże inne od oryginału. Bella z charakterem, Edward prawdziwy wampir, nareszcie, Jacob chyba na razie jest najbardziej podobny do tego sagowego, ale jemu raczej nic nigdy nie brakowało. No i ten demon? na początku, zapowiada się naprawdę niesamowicie. Kupiłaś mnie całkowicie.
Pozdrawiam.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
offca
Zły wampir



Dołączył: 18 Paź 2008
Posty: 452
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 54 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: szóste niebo

PostWysłany: Pią 22:51, 05 Lis 2010 Powrót do góry

*owieczka wychynęła zza podręczników, otrząsnęła się z kurzu pradziejów, przetarła zmęczone oczka i patrzy ze zdumieniem*
no kobieto! niniejszym wręczam ci certyfikat nowoorleanskości i podpisuję go ja, fanka Anne Rice z 7-letnim stażem. To zdecydowanie brzmi jak co lepsze fragmenty Merrick, z domieszką Wywiadu i Godziny Czarownic. Czyli to co owieczka lubi najbardziej Wink
Klimacik jest po prostu perfekcyjny. Urzekające stylowo, choć tu i ówdzie bym się do drobiazgów przyczepiła, ale nie rażą. Chociaż ostatni dialog jakoś mi nie podszedł. No ale opisy obrzędów i nastrój miejsca - miodzio, jako rzekła thin. Nawet Bella mi nabrała w wyobraźni takiego nowoorleańskiego looku. I Edward też. Kurde, z Meyerką to ta wizja nie ma wiele wspólnego Wink I dobrze!
ojoj, ależ mi się to podoba!
Pampa, to ja też sprzedaję nerkę i jadę z tobą! jak ja kocham to miasto..!
emmm to co ja miałam, konstruktywnie, tak? A idź mi, przez ciebie to ja zaraz sobie puszcze Wywiad z wampirem na dvd bo mi smaka narobiłaś.
nie wiem jak tam z moimi deklaracjami regularnego czytania i komentowania, ale zaglądać będę co jakiś czas, boś mi zaimponowała :)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
BajaBella
Moderator



Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 219 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu

PostWysłany: Nie 0:33, 05 Gru 2010 Powrót do góry

Kochane! Bardzo Wam wszystkim dziękuję za zainteresowanie i oczywiście za komentarze, które mnie mocno mobilizowały do pisania dalszego ciągu Tawerny. Przed Wami część druga, pisana głównie po nocach, dlatego w nieco mrocznym klimacie.
Szczególne podziękowania dla Dzwoneczka za to, że z mozołem szlifuje moje teksty i nadaje im ostateczny, możliwy do zaprezentowania kształt.

Zapraszam!

Beta: Dzwoneczek

Rozdział 2

Nocne sekrety Dzielnicy Francuskiej

Kancelaria kongresmana Joyce’a Bassarda mieściła się przy Loyola Avenue 12, tuż obok Centrum Biznesu. Architektura tej części miasta była typowo biurowa: przeważały strzeliste szklane wieżowce sięgające chmur. Na szarych, pozbawionych drzew ulicach dominowali wiecznie śpieszący się ludzie, ubrani monotonnie, w klasyczne, dobrze skrojone garnitury i garsonki.
W czwartek kandydat na burmistrza z ramienia partii republikańskiej do późnych godzin wieczornych opracowywał wraz ze swoimi doradcami nadchodzącą kampanię wyborczą. Wiedział, że może liczyć na duże poparcie. Był świetnym mówcą, który swoją elokwencją potrafił sprawić, że ludzie nie tylko go słuchali, ale także wierzyli w jego słowa, choć często były to tylko puste frazesy i obietnice bez pokrycia. Joyce Bassard miał także doskonałą prezencję i wieloletnie doświadczenie w polityce. Ponadto był jedynym spadkobiercą rodzinnej fortuny (już jego pradziadek miał pola naftowe w Teksasie) i kreował swój wizerunek, pokazując się jako przykładny, kochający mąż i ojciec dwójki dorastających dzieci. Jednym słowem – idealny kandydat na burmistrza.
Kongresman opuścił swoje biuro po dwudziestej i zaklął cicho, kiedy uświadomił sobie, że tego dnia dał wolny wieczór szoferowi. Niechętnie usiadł za kierownicą luksusowego Bugatti Veyrona. Zazwyczaj lubił szybką, ryzykowną jazdę, balansującą na granicy bezpieczeństwa, tego dnia był jednak zbyt zmęczony. Marzył jedynie o prysznicu i szklaneczce whisky. Przez chwilę pomyślał, że być może dobry, ostry seks poprawiłby mu samopoczucie, szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu. Już i tak wykazywał zbyt dużą nieostrożność tym, że utrzymywał młodą, śliczną kochankę, której wynajął przytulne gniazdko w Dzielnicy Francuskiej. Media i wścibscy dziennikarze tylko czyhali na tego typu sensacje. A on kilka miesięcy przed wyborami nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek plotki.
W coraz bardziej ponurym nastroju skręcił w St. Charles Avenue. Zmrok zapadł już godzinę wcześniej. Szeroka aleja, wzdłuż której rosły potężne stare dęby, tworząc naturalny baldachim, była słabo oświetlona blaskiem dziewiętnastowiecznych, zabytkowych latarni. Wydawała się dziwnie pusta, jakby nagle wszystkie samochody i piesi rozpłynęli się we mgle, która nadpłynęła znad Missisipi.
Bassard zwolnił nieznacznie. Zdziwiony rozejrzał się po dobrze mu znanej ulicy. Była jakaś inna niż zazwyczaj. Wydawała się zupełnie obca. Ogromne drzewa rzucały w półmroku długie, złowieszcze cienie. Grube konary zdawały się splatać ze sobą, przypominając obślizgłe, wijące się węże. Mgła była coraz gęstsza. Zaskoczony tą nagłą zmianą aury Joyce w pierwszym momencie nie zauważył, że jakaś siła napiera na samochód, spychając go w stronę drzew. W ostatnim momencie wykonał ostry manewr kierownicą i skręcił na środek drogi. Przed przednią szybą dostrzegł jakąś dziwną, eteryczną istotę. Zahamował z piskiem opon, omal jej nie przejeżdżając. Zjawa rozpłynęła się we mgle, złowrogo chichocząc.
– Co, do cholery?! – zaklął ze strachem, próbując ponownie uruchomić silnik. Rzężący odgłos zagłuszył w pierwszym momencie wszystkie inne dźwięki. Kiedy jednak Bassard przerwał na chwilę nerwowe wysiłki i ze złością wyrwał kluczyki ze stacyjki, usłyszał jednostajny, zatrważająco narastający pomruk. Z przerażeniem dostrzegł, jak z mgły wyłaniają się kolejno obszarpane, dziwne postacie. Ich skóra była albo chorobliwie blada, albo zielonkawa. Niektórym z nich poodpadała w kilku miejscach, ukazując pożółkłe, sterczące kości i wijące się we wnętrznościach robaki. Puste oczodoły lśniły niezdrowym blaskiem, a odsłonięte w karykaturalnym półuśmiechu dziąsła obnażały sczerniałe, przerzedzone zęby.
- To niemożliwe – wyszeptał Bassard, czując, jak poci się ze strachu. – Przecież pierdolone zombie nie istnieją!
A jednak żywe trupy zaczęły okrążać jego luksusowy samochód, dotykając eleganckiej, błyszczącej karoserii ze złowrogim pomrukiem. Nozdrza Joyce’a wypełnił odór zgnilizny i rozkładających się ciał. Zaczął przeraźliwie krzyczeć i bezmyślnie uderzać pięścią w klakson, ale one napierały coraz bardziej, kołysząc limuzyną jak zabawką. Wydawało mu się, że przenikają do środka. Przybywały znikąd, były ich dziesiątki, setki... Zaczął się dusić od tego paraliżującego smrodu. Nagle jeden z zombie, przypominający kościotrupa bardziej niż pozostałe, spojrzał na kongresmana przenikliwie zimnym, okrutnym wzrokiem. Jego czarne, szkliste oczy bez białek były niczym otchłań obiecująca wieczne cierpienie.
– Witaj w piekle, Joyce. – Trup odezwał się prawie bezgłośnie, a z jego pozbawionych warg ust wysunął się długi, wężowy język. Krzyk Bassarda przerodził się w niewyraźne charczenie. Wydawało mu się, że postradał zmysły. Paniczny strach spowodował, że nie był w stanie się ruszyć. Mógł tylko z coraz większym obłędem w oczach obserwować, jak to coś pochyla się nad nim i przenikając przez skórę i mięśnie, zaciska pozbawioną tkanek, kościstą dłoń na jego sercu. Paraliżujący ból przeszył mu klatkę piersiową i pozbawił go zupełnie sił. Wiedział, że umiera. Próbował jeszcze złapać oddech, lecz odór zgnilizny wdarł się w jego usta, odbierając resztkę świadomości.
Równie szybko jak się pojawiły, zjawy zniknęły, rozpływając się w rzednącej mgle. Tylko jeszcze przez chwilę z oddali słychać było złowieszczy śmiech Barona Samedi. St. Charles Avenue znów oświetliły słabym blaskiem uliczne latarnie, a konary drzew ponownie dumnie wzrastały ku rozgwieżdżonemu niebu. Nieprzytomnego Bassarda znalazł chwilę później uliczny przechodzeń i zadzwonił po karetkę, ale ani on, ani lekarze, którzy wyciągali kongresmana z samochodu, nie zauważyli, że na wycieraczce, pod siedzeniem pasażera leżą kluczyki do auta z przyczepionym dziwnym breloczkiem, do złudzenia przypominającym gris-gris. Nigdy ich nie odnaleziono.
W piątek rano lokalne media podały, jako jeden z najważniejszych newsów, że kandydat na burmistrza Nowego Orleanu, republikanin Joyce Bassard przeszedł rozległy zawał serca i przebywa w szpitalu na oddziale intensywnej terapii. Jego stan lekarze określili jako bardzo ciężki, ale stabilny. Po południu w biurze kongresmana zwołano konferencję prasową, na której osobisty sekretarz Bassarda ogłosił, że stan zdrowia jego przełożonego uniemożliwi mu start w nadchodzących wyborach. Wieczorem żona byłego kandydata potwierdziła tę informację i dodała, że najprawdopodobniej jej mąż w ogóle wycofa się z życia politycznego.
Isabella Swan wyłączyła telewizor zaraz po obejrzeniu głównych wiadomości. Przygotowany przez nią amulet spisał się bez zarzutu. Włożyła do telefonu komórkowego specjalnie zakupiony starter i wybrała numer swojego ostatniego zleceniodawcy.
- Rozumiem, że oglądał pan dzisiejsze wiadomości – powiedziała bez zbędnych wstępów, kiedy tylko usłyszała klasyczne „halo”. – Jutro o dwudziestej na St. Peter Street 7, vis a vis katedry Świętego Ludwika.
- Oszukałaś mnie. – W głosie rozmówcy zabrzmiała wściekłość. – On żyje!
- Nigdy nie obiecywałam, że będzie martwy. Nie bawię się w Boga, nie odbieram ludziom życia – syknęła, bo zaczynała ją już drażnić ta sytuacja. Nie lubiła głupców, a biznesmen z Atlanty ewidentnie się do nich zaliczał.
- Miał być trupem. Za to ci płacę! – wrzasnął blondyn. – Nie dostaniesz ani grosza więcej, dopóki on żyje.
Bella westchnęła i zniżyła głos do szeptu, który przypominał lodowaty podmuch wiatru.
- Zapamiętaj sobie to, co powiem, bo nie będę powtarzać. Jutro punktualnie o dwudziestej w knajpie u Pięknego Carla. I radzę ci pojawić się z resztą pieniędzy.
Mężczyzna roześmiał się lekceważąco.
- Grozisz mi, suko?
- Tylko ostrzegam.
- Pieprzę cię – warknął i rozłączył rozmowę.
Bella spokojnie odłożyła telefon. Pogasiła wszystkie światła w mieszkaniu, zapalając tylko jedną białą świecę. Wiedziała, że nie powinna odprawiać żadnych rytuałów w domu, ale zamierzała jedynie wykorzystać niewielką część swojej mocy i nastraszyć krnąbrnego zleceniodawcę. Zaczęła szeptać zaklęcia niczym mantrę, wpatrując się w jednostajny płomień świecy. Szybko weszła w trans i wyczuła obecność Barona Samedi. Uśmiechnął się do niej obślizgłymi ustami, kiedy na moment otworzyła swój umysł i przekazała mu w myślach portret blondyna. Dostrzegła tylko, jak jego niematerialne ciało zgięło się wpół niczym w przesadnym dworskim ukłonie i obraz rozpłynął się, pozostawiając po sobie lekko wyczuwalny zapach śmierci.
Wyszła z transu nieco zmęczona. Takie szybkie, bez większego przygotowania i odprawienia odpowiednich rytuałów przywołanie magii i wykorzystanie jej zawsze było wyczerpujące. Spojrzała na zegarek. Była dwudziesta trzydzieści. Stwierdziła, że gorący prysznic i mocny drink powinny jej pomóc dojść do siebie.
Zrelaksowana przyjemną kąpielą, owinięta w ciepły, miękki szlafrok przygotowywała sobie Bacardi z lodem i cytryną, kiedy telefon odezwał się znajomym dzwonkiem. Nie śpiesząc się, odebrała po szóstym czy siódmym sygnale. Po drugiej stronie słuchawki słychać było tylko urywany szloch.
- Tak? – rzuciła od niechcenia. – Przemyślałeś sprawę?
- Oooon tttu bbbył… - Mężczyzna ledwo wypowiadał słowa, jąkając się przeraźliwie. Płakał spazmatycznie.
- Naprawdę? No cóż, módl się, żeby nie wrócił. – Roześmiała się cicho.
- Zzzzrób cccoś, ppproszę. Bbbłagam!
- Jutro o dwudziestej. Nie spóźnij się i przynieś resztę pieniędzy, a może zdołam go przekonać, aby cię więcej nie odwiedzał – warknęła chłodno i rozłączyła się. Zniesmaczona spojrzała na telefon. Biznesmen z Atlanty okazał się głupim, strachliwym ku***em. Cieszyła się, że już jutro będzie po wszystkim i odeśle Barona Samedi do krainy Le Guinee. Nie powinien się afiszować zbytnio w Nowym Orleanie. Ale jeszcze bardziej cieszyło ją to, że ten palant o rzadkich blond włoskach i przerośniętym ego zniknie w końcu z jej życia. Bassard wyzdrowieje, była tego pewna. Przecież takie rzuciła zaklęcie. Nie wróci jednak do polityki. Cóż, o jednego łajdaka w kongresie mniej.
Zupełnie rozluźniona zrobiła sobie drugiego drinka i zmieniła kartę sim w telefonie. Jutro, jak tylko otrzyma pieniądze, wyrzuci ją do Missisipi. Przypomniała sobie, że na sobotni obiad zaprosiła Charliego. Przejrzała lodówkę i z ciężkim westchnieniem stwierdziła, że musi zrobić porządne zakupy. Jej ojciec nie był zbyt wybredny, ale lubił smaczną, kreolską kuchnię. Zrobi mu niespodziankę.
Telefon zadzwonił po raz kolejny po dwudziestej drugiej, kiedy już miała gotową listę zakupów na jutrzejszy obiad i była zajęta wymyślaniem, na co przeznaczy okrągłą sumkę, którą ostatnio zarobiła.
- Cześć, Bells – usłyszała nieco chrapliwy głos Jake’a.
- Hej, wilku. Uprzedzę twoje pytania i dam ci od razu odpowiedź. Nie możesz przyjść i nie mam ochoty na seks.
- Bells, zamknij się i posłuchaj mnie przez chwilę – warknął Jacob. Wyczuła, że był zdenerwowany i chyba trochę smutny. – Jutro pełnia. Zabieram chłopaków z miasta. Zachowują się jakoś… dziwnie. Nie chcę ryzykować.
- Coś się stało?
- Jeszcze nic i mam nadzieję, że nic się nie stanie. Nie będzie mnie dwa, może trzy dni… – Zawiesił nieco głos. – Obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać.
- Jake, przestań. Jestem już dużą dziewczynką – udała, że się obrusza na jego słowa, ale tak naprawdę, to ucieszyła ją troska przyjaciela. Usłyszała głuche warknięcie. – Dobrze, wyluzuj. Będę ostrożna. Masz jakieś nowe informacje o tych wampirach?
- Nie i to też mnie martwi. Zniknęli. Normalnie jakby rozpłynęli się wtedy w Mardi Gras, na ulicach tego przeklętego miasta. Żadnych śladów. Nic.
- Może odeszli?
- Wątpię. Przyczaili się gdzieś i czekają. Tylko na co?
- Nie wiem. Mówiłam ci już, że szukali kapłana voodoo, może jakiegoś znaleźli i dostali to, czego chcieli.
- Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Bells, muszę kończyć. Proszę, bądź ostrożna i nie ryzykuj głupio. Przynajmniej dopóki nie wrócę. – Usłyszała, jak jego głos zaczyna ginąć gdzieś w oddali. Tracił zasięg.
- Jake, wracaj szybko – szepnęła i rozłączyła się. Zastanawiała się przez chwilę nad tym, co przed chwilą jej powiedział. Miał rację. Gdyby jakiś kapłan odprawił w najbliższej okolicy potężny rytuał, wiedziałaby o tym. Dzięki swej mocy mogła wychwycić każdą większą inicjację magii w promieniu przynajmniej pięćdziesięciu mil. Zresztą w tej chwili to ona była najsilniejszą mambo w Nowym Orleanie. Jeśli te wampiry poszukiwały kogoś o nadprzyrodzonych zdolnościach, z pewnością nie chodziło o byle rzucenie klątwy czy czaru na człowieka. To musiała być jakaś grubsza sprawa. W każdym razie ona nie zamierzała im w tym pomagać.

Sobotni poranek przywitał Nowy Orlean nieśmiałymi promieniami wiosennego słońca. Bella wcześnie wybrała się na pobliski targ. Lubiła swoją dzielnicę o tej porze dnia. Gwar ludzkich rozmów na nabrzeżu Świętego Piotra ginął w jednostajnym szumie fal, dostojnie dobijających się do wrót miasta. Zewsząd płynęły dźwięki wygrywane przez ulicznych grajków, sklepikarze wychodzili przed swoje stragany i zachęcali do kupna pamiątek, a przy małych kawiarnianych stoliczkach, ustawionych po prostu na szerokich na chodnikach, zachwyceni turyści pili poranną kawę. Niewysokie, kolorowe domy (pamiętające jeszcze czasy niewolnictwa) miały pootwierane na oścież białe okiennice w geście zapraszającym do wejścia w miniony czas. Nieduże balkony o żelaznych, wymyślnych w kształtach balustradach rozkwitały feerią barwnych kwiatów, których liście i płatki opadały w dół, tworząc kolorowe kaskady. Ulice pachniały życiem, świeżą bryzą znad oceanu i przysmakami z pobliskich knajpek.
Bella na straganie u pani Newton zakupiła słodką czerwoną paprykę, pachnący seler naciowy i pozostałe świeże warzywa, niezbędne do przygotowania jambalayi. Chwilę przekomarzała się z Mikiem, synem właścicielki, z którym kiedyś chodziła do szkoły, a następnie dała mu się namówić na krótki spacer po nabrzeżu. Od znajomych rybaków, targując się krótko, acz żarliwie, kupiła kilogram dorodnych krewetek.
Kiedy Charlie przyjechał na obiad, po całym domu roznosił się apetyczny zapach podsmażanej cebuli, papryki i czosnku, a skorupiaki skwierczały radośnie na ogniu. Przez kilka chwil jedli posiłek w milczeniu, delektując się smakiem delikatnego ryżu z warzywami i przyprawionymi na ostro sosem tabasco i pieprzem Cayenne krewetkami, popijając lekko schłodzonym półwytrawnym białym winem.
Charlie Swan był od lat komendantem posterunku w swojej dzielnicy. Małomówny, skryty i całkowicie oddany pracy mężczyzna, który kiedyś zakochał się do szaleństwa w ekscentrycznej, nieco tajemniczej dziewczynie ze sławnego rodu Leveau. Ich miłość nie przetrwała próby czasu. Renee odrzuciła swoje dziedzictwo i wyjechała kilka lat po urodzeniu Belli do słonecznej Arizony. Tak naprawdę uciekała przed przeznaczeniem. Nigdy nie chciała zostać mambo. Bała się swojego daru, a wszechobecna magia, wyglądająca z każdego zaułka w Nowym Orleanie, tylko ją przytłaczała.
Charlie nie wierzył w magię. Dla niego voodoo było tylko jeszcze jedną atrakcją turystyczną miasta, którego był prawym obywatelem. I choć zaakceptował wybór swojej córki, to wolał nie wiedzieć, czym ona się zajmuje. Dla niego było to jedynie zabawą w czary-mary.
- Smakowało ci, tato? – zapytała Bella, sprzątając talerze po obiedzie i nastawiając kawę w ekspresie.
- Było pyszne – odsapnął komendant Swan, poluźniając pasek w spodniach od munduru. – Muszę jeszcze dziś wracać do pracy, tak że poproszę tylko o małe espresso. Zamykamy dziś dochodzenie w sprawie tego wypadku Bassarda.
- Wypadku? – Bella uniosła brew z lekkim zdziwieniem. – Słyszałam, że miał atak serca.
- No tak, ale wiesz, jak to jest. Republikanie naciskali, żebyśmy dokładnie sprawdzili wszystkie okoliczności. Był ich najpoważniejszym kandydatem na burmistrza. Lekarze ewidentnie potwierdzili niewydolność serca. Dobrze, że zdążył zahamować i nie wjechał w drzewo albo w inny samochód. – Charlie rozparł się wygodnie na kuchennym krześle. – Musieliśmy wykluczyć wszystkie inne możliwości.
- I co? Udało się?
- Tak. To typowy przypadek. Ci politycy tylko zawracają głowę. Mam i tak sporo roboty po ostatnim Madri Gras, kilka niewyjaśnionych zaginięć turystów. To miasto nigdy nie było bezpieczne, ale niedługo strach będzie wyjść na ulicę – powiedział nieco znużonym głosem. Bella przyjrzała się uważnie ojcu. Wyglądał na zmęczonego i przepracowanego.
- Powinieneś odpocząć – stwierdziła. Zaintrygowały ją słowa Charliego o tych niewyjaśnionych zaginięciach, ale wiedziała, że jeśli zacznie naciskać, ojciec zamknie się w sobie i nic nie powie. Albo zasłoni się tajemnicą służbową. Postanowiła, że poczeka na bardziej odpowiedni moment.
Siedzieli jeszcze chwilę w milczeniu, popijając mocną kawę w maleńkich filiżankach z chińskiej porcelany, które odziedziczyła po swojej prababce. Komendant Swan przyglądał się z troską córce, zanim zdołał wyrzucić z siebie jeszcze to, co leżało mu na sercu.
- Bello, chciałbym, żebyś była ostrożna. Nie chodź sama po ulicach wieczorami, a tym bardziej po… no wiesz.
- Cmentarzach – dokończyła za niego, bo zauważyła, że to słowo nie chce mu przejść przez gardło.
- Właśnie!
Uśmiechnęła się tylko do ojca nieco niepewnie. Nie chciała go oszukiwać, a jednocześnie nie miała zamiaru wtajemniczać go w swoje zajęcie. Dlatego tylko pokiwała głową i szybko odwróciła wzrok, by nie widzieć jego zaniepokojonego spojrzenia.
Charlie pożegnał się przed osiemnastą i zadzwonił po radiowóz. Kiedy wyszedł, Bella błyskawicznie pozmywała brudne naczynia i wzięła odświeżający prysznic. Kilka minut po dziewiętnastej, ubrana w czarne, wąskie dżinsy, szary, luźny podkoszulek i krótką skórzaną kurtkę, była gotowa do wyjścia. Upięła włosy w wysoki koński ogon, a wychodząc, przypięła do paska mały, ostry nóż. Tak na wszelki wypadek, choć pomyślała przez moment, że bardziej odpowiednią bronią byłby w zaistniałych okolicznościach osikowy kołek. Postanowiła wykorzystać piękny, wyjątkowo ciepły wieczór i zrobić sobie spacer. Na miejsce spotkania specjalnie wybrała znajomą knajpę i miała zaledwie kilka przecznic do przejścia.

Ozdobny maszkaron wiszący na rogu budynku przy Bourbon Street i Dauphine Avenue miał kamienną lwią grzywę, z której wyrastały dwa proste rogi. Z otwartej paszczy wystawały ostre kły i długi język, a potężne łapy, przechodzące w kolumny podpierające fasadę, zakończone były krogulczymi szponami. Rzeźba wielkością dorównywała kucowi i od kilku stuleci przyprawiała o szybsze bicie serca co bardziej strachliwych turystów. Trzy blade postacie pojawiły się znikąd na dachu tego budynku i bezgłośnie skryły w cieniu kamiennego potwora. Ich mroczne, czarne oczy czujnie obserwowały sobotni uliczny gwar. Rejestrowały najbardziej subtelny ruch ludzkich ciał, a nozdrza syciły się powietrzem wypełnionym ostrym zapachem świeżej, buzującej w żyłach krwi.
Bourbon Street już w czasach wojny secesyjnej nosiła miano najbardziej rozrywkowej części miasta. Ekskluzywne burdele sąsiadowały tu z jaskiniami hazardu, salonami magii i sklepami z wszelkiej maści pamiątkami „made in New Orleans” – wykonanymi w Chinach. Na straganach, oprócz klasycznych laleczek voodoo, sprzedawanych ze szpilkami do kompletu, wisiały sznury fałszywych zębów aligatora i amulety z plastikowymi kurzymi łapkami, które nieudolnie naśladowały gris-gris. Niezliczone talie kart tarota oraz poradniki czarnej-magii piętrzyły się w niechlujnie poukładanych stertach, a nad tym wszystkim unosił się zapach smażonej czerwonej fasoli z ryżem i cebulą. Jaskrawoczerwone neony, obiecujące nawet najbardziej wyuzdany seks, przeplatały się ze złotymi światłami, zachęcającymi do zbicia fortuny na jednorękich bandytach i migającymi, różnokolorowymi reklamami dyskotek i klubów.
Wampiry nie zwracały uwagi na rozochocony tłum, falujący w rytm bluesowo-jazzowych dźwięków, przetaczający się po ulicy. Skupiły swą uwagę na postawnym, młodym Murzynie, ubranym jedynie w luźne, lniane spodnie. Mężczyzna odgrywał właśnie jeden ze swoich pokazów specjalnych. Stojąc boso na rozżarzonych węglach, wszedł w trans przy akompaniamencie bębnów. Na twarzy miał karykaturalną, czarną maskę, której jedynymi widocznymi punktami były świecące się na czerwono oczy i białe, ostro zakrzywione kły. Tańczył w rytm wybijanych coraz szybciej dźwięków, rozpościerając szeroko muskularne ramiona, na których leżał wyraźnie znudzony, aksamitny wąż boa, od czasu do czasu wysuwając swój rozdwojony na końcu język.
Coraz większy tłum przypadkowych turystów gromadził się wokół tego widowiska. Ludzie stali i wpatrywali się z podziwem połączonym z rosnącym zaciekawieniem. Nagle werble zamilkły. Mężczyzna przystanął i zaczął niewyraźnie szeptać zaklęcia, unosząc węża do góry.
- Lo – a! – krzyknął, a jego donośny głos zagłuszył nawet odgłos ulicznych klaksonów. Przestraszeni turyści w panice zaczęli się cofać, kiedy spokojny do tej pory boa nagle zrobił się wyjątkowo aktywny, zaczął syczeć i groźnie otwierać paszczę. Bębny wygrywały mantrę coraz głośniej, a z rozżarzonych węgli zaczęły wydobywać się języki niebieskich płomieni. W pewnym momencie wraz z potężnym hukiem ukazał się ostry, pachnący siarką dym, a kiedy opadł, Murzyna wraz z wężem już nie było. Zamiast niego pojawił się karzeł ubrany w staromodny, aksamitny garnitur i koszulę z żabotem. W ręce trzymał szeroki kapelusz i zbierał opłaty za występ najlepszego kapłana voodoo w całej Luizjanie.
- To pajac – mruknął wysoki, smukły wampir. – Nie wyczuwam w tej maskaradzie żadnej magii.
- Masz rację, Jasper – odpowiedział mu zapatrzony gdzieś w najdalszy zaułek ulicy przystojny, ciemnowłosy nieśmiertelny. W jego czarnych, chmurnych oczach kryło się okrucieństwo. Błyszczały w świetle srebrnego księżyca obojętnym, zimnym światłem. Nozdrza poruszyły mu się nieznacznie, wciągając chłodne powietrze znad oceanu, a wraz z nim słodki, wyraźny zapach krwi. Oblizał powoli nienaturalnie czerwone usta.
- Czujesz? – szepnął nieco zachrypniętym głosem. Wampir o imieniu Jasper przymknął oczy i przez chwilę stał nieruchomo, upajając się zapachami nocy.
- Krew… Niebezpieczeństwo… Moc. Edward, to może być ktoś, kogo szukamy!
- Wiem. Miałem okazję ją poznać. Uważaj, wchodzi właśnie na Bourbon Street. – Ciemnowłosy ukrył się w cieniu maszkarona. – Jest tylko jeden niewielki problem. Jej ochroniarzami są miejscowe wilkołaki.
Cichy śmiech rozbrzmiał wśród okolicznych kamienic. Jasper wyraźnie rozbawiony spojrzał w zimne oczy swojego towarzysza.
- Pozwól, że się nimi zajmę. Uwielbiam szkolić psy.

Bella weszła na kolorową ulicę rozpusty i od razu poczuła, że coś nie jest w porządku. Ukrywająca się gdzieś w ciemniejszych zaułkach moc była coraz bardziej wyczuwalna. Zła energia. Śmierć. To jej zapach. Przesadnie słodki, mdły, drażniący niepokojąco nozdrza. Dziewczyna wzmocniła swoją barierę w umyśle, otulając się nią niczym niewidzialnym kokonem.
- Pieprzone wampiry. Ciągle gdzieś tu są – mruknęła pod nosem, jednocześnie przyśpieszając kroku. Do przejścia miała jeszcze kilkaset metrów i powinna znaleźć się na rogu St. Peter Street. Minęła znajomego Murzyna, który przygotowywał się do kolejnego ulicznego występu ze swym ulubieńcem boa o mitycznym imieniu Ariadna. Skinęła mu głową na powitanie i odesłała całusa.
- Cześć, Tyler! – krzyknęła, przeciskając się przez tłum. Uśmiechnęła się na widok przerażonych turystów, kiedy mężczyzna gołymi stopami dotknął rozżarzonych węgli. Znała sekret Tylera od kilkunastu lat, kiedy jeszcze w podstawówce wymyślił patent na chodzenie po tym niezwykłym „dywanie”.
Normalnie przystanęłaby w tłumie i podziwiała spektakl swojego kolegi, który był świetnym showmanem i beznadziejnym kapłanem voodoo. Tego wieczoru jednak potężna moc, która zawisła gdzieś nad Bourbon Street, zaprzątała jej myśli. Musiała być całkowicie skupiona, aby nie poddać się temu nawoływaniu. Odetchnęła na krótko, kiedy skręciła w St. Peter Street. Ostatnie sto metrów do katedry Świętego Ludwika pokonała prawie biegiem, nie oglądając się za siebie. Nie chciała, by ktoś, kto ją śledził, wiedział, że się go obawia. Przebiegła przez ulicę i dostrzegła ledwie widoczny stary szyld nad drewnianymi, solidnymi drzwiami. Zakurzony neon świecił słabym blaskiem, oznajmiając wszystkim, iż znaleźli się w Tawernie pod Złamanym Kłem.

Z ulgą wsunęła się do środka. Kiedy tylko przekroczyła próg, poczuła ciepło i pozytywne wibracje. Oparła się plecami o ciężkie drzwi i spojrzała w stronę baru. Tonął w półmroku, oświetlony tylko jasnymi płomieniami radośnie płonących świec. Na prostych, dębowych półkach stały niezliczone butelki alkoholu. Były wśród nich najdroższe gatunki whisky i koniaku, francuskie wina i szampany z najlepszych roczników, klasyczne białe wódki, likiery i nalewki, a także różne gatunki rumu, tequili i wermutów. Uważny klient dostrzegłby także absynt i sake, nie mówiąc o sporym wyborze piw. Za barem stał przystojny trzydziestokilkuletni mężczyzna – obiekt westchnień wielu miejscowych dam. O jego licznych romansach krążyły w Nowym Orleanie legendy. Był jednak najbardziej tajemniczym i skrytym człowiekiem, jakiego Bella kiedykolwiek spotkała. Wiedziała o nim jedno: nosił niewidzialną maskę, a to, co skrywał pod nią, związane było z potężną siłą i magią, która pozostawała jego starannie strzeżonym sekretem. Kiedy była młodsza, nieraz wyobrażała sobie, że Piękny Carl (ten banalny przydomek nadała mu chyba jakaś zaślepiona kobieta) jest czarodziejem albo magiem. Czuła jego głęboko ukrytą moc, z którą ewidentnie nie chciał się afiszować.
- Witaj, Isabello – szepnął na powitanie, gdy podeszła do baru.
- Cześć – rzuciła, lustrując równocześnie salę. Tego wieczoru było sporo gości. Miejscowi lubili tu przychodzić ze względu na przesycony pozytywnymi wibracjami klimat i duży wybór alkoholi. Turystów zwabiała sława lokalu, określanego w wielu przewodnikach jako miejsce, gdzie można spotkać kapłanów voodoo, wampira Lestata i ducha Elvisa Presleya czy Louisa Armstronga. Dopełnieniem barwnych opowieści był ogromny, wiszący nad barem wypchany łeb tygrysa szablozębnego (nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób się tam znalazł, wszak zwierzęta te wyginęły już całe wieki temu) z charakterystycznym ułamanym jednym kłem.
- Umówiłam się tu dziś z klientem. Myślę, że nie powinien robić problemów, ale miej na niego oko – powiedziała, zniżając głos. – I jeszcze jedno, chyba jakieś niewyraźne typy szły tu za mną. Mogą być niebezpieczni.
- Wiesz kto?
- Nie jestem pewna, ale czułam ich obecność. Jeśli to ci, co myślę, może być gorąco. Masz tu jakieś drewniane kołki?
Barman patrzył na nią przez chwilę przenikliwie, aż poczuła, że robi jej się gorąco. Nagle jednak roześmiał się głośno.
- Myślałem, że zamówisz coś bardziej wyszukanego? Może Margaritę?
- Daj mi tylko piwo – westchnęła i usiadła naprzeciwko drzwi, przy małym okrągłym stoliku. To było idealne miejsce na załatwianie wszystkich interesów, ogrodzone od reszty sali wysokimi oparciami foteli, a jednocześnie dawało możliwość obserwacji wejścia i baru. Spojrzała na zegarek: dwudziesta zero pięć, a więc biznesmen z Atlanty miał już pięć minut spóźnienia. Skrzywiła się nieznacznie. Nie lubiła niepunktualnych ludzi.
Drzwi otworzyły się powoli i dostrzegła, jak jej ostatni zleceniodawca niepewnie zagląda do środka. Kiedy ją zauważył, skulił się w sobie, ale po chwili zdecydował się jednak wejść. Podszedł do stolika z wyraźnym przerażeniem w jasnych, błękitnych oczach.
- Proszę usiąść. Napije się pan czegoś, panie…?
- Emmett – mruknął niewyraźnie. – Wolałbym bez nazwisk.
- Oczywiście. – Uśmiechnęła się rozbrajająco. – A więc, piwo? Whisky?
- Whisky – wychrypiał, nie patrząc jej w oczy i nerwowo skubiąc skórzaną teczkę, którą przyciskał z całych sił do szerokiej piersi.
Skinęła głową na Carla, pokazując mu jednym gestem, że prosi o podwójną szkocką na lodzie dla swojego gościa. Barman uśmiechnął się wyrozumiale i przyniósł drinka. Przyglądała się przez chwilę siedzącemu przed nią mężczyźnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Patrzyła, jak wypija whisky jednym haustem i prosi o następną.
- Tu są pieniądze. – Podał jej teczkę, kiedy już wychylił drugą kolejkę.
- Proszę położyć na fotelu obok – powiedziała spokojnie, obserwując uważnie każdy jego gest. Kiedy uznała, że nie jest uzbrojony, oparła się wygodnie o zagłówek fotela.
- Czy on ju-ju-już nnie przyjdzie? – Mężczyzna po raz pierwszy spojrzał jej w oczy. Baron Samedi musiał go poprzedniego dnia dobrze nastraszyć, skoro na samo wspomnienie zaczynał się jąkać i pocić jak mysz.
- Nie. Odeślę go tam, gdzie jego miejsce. Ale… - Zniżyła głos do poufnego szeptu. – Jeśli przyjdzie ci kiedykolwiek na myśl, by jeszcze raz spróbować mi grozić, to przywołam go z powrotem, a teraz już wiesz, co to oznacza.
Patrzył na nią przerażonym wzrokiem. Jego masywna sylwetka zaczęła się nagle cała trząść w spazmatycznych dreszczach, które przebiegały przez całe ciało.
- Nigdy. Przysięgam. – Zakrył dłońmi twarz i bezgłośnie zapłakał. Przez chwilę pomyślała, że mężczyzna wstanie i po prostu wyjdzie, ale chyba nie był zdolny kontrolować na tyle swoich kończyn.
- Proszę się uspokoić – powiedziała nieco łagodniej, bo zrobiło jej się żal tego słabego człowieka. Chciała jeszcze coś dodać, ale w tym momencie poczuła obezwładniającą moc, która czaiła się gdzieś niedaleko. Spojrzała na Carla – zdążyła dostrzec w jego jasnych, bursztynowych oczach zdziwienie i niepokój. Chwilę później w drzwiach stanęli dwaj niezwykle przystojni, bladzi mężczyźni i najpiękniejsza kobieta, jaką Bella kiedykolwiek widziała. Na jej widok prawie wszyscy mężczyźni jęknęli z zachwytem. Nawet jej rozdygotany ze strachu towarzysz. Jedynie Carl wykrzywił idealnie wykrojone usta w grymas niezadowolenia.
Bella natychmiast zablokowała swój umysł.
Pierwsza zasada przy spotkaniu wampira – odetnij mu dostęp do swojej głowy, żeby nie mógł cię zahipnotyzować!
Starała się nawet nie patrzeć w stronę tej trójki, wiedziała, że przez jakiś czas jest w stanie dostatecznie się kontrolować i nie pozwolić, aby tamci zawładnęli jej umysłem. Ze zdziwieniem poczuła, jak otacza ją dodatkowa osłona. Płynęła do niej od strony Carla, który nagle na moment zrzucił maskę i wysłał jej swoją moc. Żałowała, że nie zdążyła dostrzec jego prawdziwej twarzy, ale nie to w tej sytuacji było najważniejsze.
Wampiry poruszały się z niezwykłą gracją, aczkolwiek nadal skutecznie udawały ludzi. Zauważyła, jak ciemnowłosy, z którym miała okazję już stanąć twarzą w twarz podczas ostatniej karnawałowej nocy, podchodzi pewnym krokiem do baru. Pozostała dwójka – piękna blondynka i wysoki, smukły mężczyzna pozostali przy drzwiach wejściowych.
- Co za niespodzianka! Witaj, Carlisle – powiedział niezwykle melodyjnym głosem do barmana, który stał przed nim w nieco nonszalanckiej pozie i z lekkim, ironicznym uśmiechem obserwował swoich niecodziennych gości.
- Edward Cullen, na litość boską, myślałem, że ktoś już okazał się wspaniałomyślny i zakołkował cię w tej twojej zmurszałej trumnie. – Piękny Carl uniósł do ust cygaro i zaczął je przypalać, dmuchając dymem wampirowi prosto w twarz. – Krwawą Mary?
- Poproszę. Ale bez tabasco, za to doprawioną słodką kroplą krwi tej mambo. – Nieśmiertelny skinął głową w stronę stolika, przy którym siedziała Bella.
- Nic z tego. W mojej knajpie tylko ja dobieram składniki do drinków. A osocza panny Swan nie mamy w ofercie.
- Szkoda. Będę musiał poczęstować się sam. W trochę mniej cywilizowany sposób.
- Nawet nie próbuj – warknął barman, a w jego bursztynowych oczach na moment pojawił się niebezpieczny, złoty blask.
Powietrze przez jedną krótką chwilę zafalowało między nimi od starcia dwóch potężnych nadnaturalnych mocy. Bella wpatrywała się zafascynowana w ten pokaz sił. Otoczona dodatkową ochroną, wysłaną jej przez Pięknego Carla alias Carlisle’a (jak nazwał go ciemnowłosy wampir), była, przynajmniej na razie, bezpieczna.
- Posłuchaj, chcę z nią TYLKO porozmawiać – powiedział Cullen do barmana, znudzony zbyt długim odpieraniem obcej energii.
- Masz piętnaście minut.
Edward uśmiechnął się tajemniczo do swojego rozmówcy, biorąc szklankę wypełnioną wódką z mocno doprawionym sokiem pomidorowym. Skinął na blondynkę i wskazał jej nieszczęsnego biznesmena z Atlanty, który i tak nie potrafił oderwać od niej pożądliwego wzroku.
- Schowaj kły – mruknął do niego Carlisle, czujnie obserwując całą sytuację.
Zahipnotyzowani goście patrzyli z podziwem, jak wampirzyca podeszła zmysłowym krokiem do starej szafy grającej. Jej bujne piersi kołysały się zachęcająco pod opiętą koszulką, a krągła pupa w obcisłych skórzanych spodniach wywołała erekcję u kilkunastu rozpalonych mężczyzn. Blondynka wrzuciła do maszyny kilka centów i salę wypełniły pierwsze takty nieśmiertelnego przeboju Elvisa Presleya „Love me tender”. Podeszła do stolika Belli, nawet na nią nie patrząc, i wyciągnęła smukłą dłoń do oniemiałego biznesmena.
- Zatańczymy? – zamruczała zmysłowo. Silne, erotyczne napięcie wypełniło całe pomieszczenie. Wszyscy goście wpatrywali się tylko w tę parę.
Wampir Jasper stał nadal oparty w nonszalanckiej pozie o drzwi wejściowe, jednak jego oczy pozostały niezwykle czujne.
Edward Cullen podszedł do Belli i z szarmanckim uśmiechem zapytał, czy może się przysiąść na chwilę.
- Proszę – odparła, przyglądając mu się podejrzliwie. Tym razem nie czuła jego potężnej mocy, więc albo jej własna ochrona, wsparta zaklęciem Carlisle’a, była na tyle silna, by ją skutecznie odpierać, albo po prostu jej nie wykorzystywał.
- Wiem, że jesteś najlepszą mambo w tym mieście. – Wampir pochylił się do niej, muskając niby przypadkiem jej dłoń. – I chcę ci zaproponować interes. Dobrze zapłacę. Bardzo dobrze.
Chciała się od niego odsunąć, ale jakaś wewnętrzna siła nie pozwalała jej cofnąć ręki. Był przystojny w taki mroczny, tajemniczy sposób, który działał na kobiety niczym magnes. Przez moment pomyślała, że mogłaby utonąć w otchłani jego niepokojąco błyszczących ciemnych oczu. Roztaczał wokół siebie aurę męskiego erotyzmu, pachniał nieco słodkawą nutą piżma i świeżą bryzą znad oceanu. Przełknęła głośno ślinę, odganiając sprośne myśli.
- Nie pracuję dla takich jak wy.
Roześmiał się głośno i pochylił jeszcze bardziej ku niej, tak że niemal nie miała jak oddychać.
- Isabello Swan, dyskryminuje nas pani.
- Nie mamy o czym rozmawiać – odsunęła się od niego na bezpieczną odległość, przypominając sobie pierwszą zasadę w kontaktach z wampirami.
- Nawet nie zapytasz, o jaką przysługę chciałbym cię poprosić.
- Nie jestem zainteresowana. – Wzięła teczkę i chciała wstać, ale powstrzymał ją, delikatnie ujmując za rękę.
- Proszę, chociaż mnie wysłuchaj – szepnął, a jego melodyjny, aksamitny głos rozpłynął się w powietrzu. Poczuła, że ogarnia ją błogi spokój, fala mocy przeniknęła jej ciało i umysł. Przebiła się przez wszystkie z pietyzmem układane bariery. Opadła na krzesło.
- Żadnych sztuczek – wymamrotała. Uśmiechnął się do niej w chłopięcy, łobuzerski sposób. Ze zdziwieniem pomyślała, że gdyby nie był wampirem, to chętnie umówiłaby się z nim na randkę. Prawdziwą randkę. Najlepiej taką ze śniadaniem następnego dnia.
- Cieszę się, że się zgodziłaś, Bello. – Jego głęboki baryton miał ciepłą, kojącą barwę. Mogłaby się zakochać w samym głosie, a co dopiero, kiedy jego właściciel był najprzystojniejszym i najbardziej seksownym mężczyzną, jakiego poznała.
- Jeszcze się nie zgodziłam – mruknęła cicho, starając nie patrzeć się w jego ciemne, błyszczące oczy. Wiedziała, że przygląda jej się uważnie, łapczywie, tak jakby chciał zapamiętać każdy szczegół jej drobnej twarzy. Było to nieco krępujące, ale też mile łechtało jej ego.
- Bello, Bello, Bello… - Patrzyła, jak pełne, jakby stworzone do pocałunku usta Cullena szeptają jej imię, miękko wymawiając je zachrypniętym, niesamowicie erotycznym głosem. – Chciałbym… to znaczy, proszę cię o pomoc. W niezwykle trudnej i ważnej dla mnie sprawie.
Wiesz, kim jestem i zapewne uważasz mnie za potwora. Słusznie. Ja JESTEM potworem. Z najgorszych koszmarów, ale chciałbym to zmienić. Chciałbym zmienić siebie. Proszę, pomóż mi.
Wiedziała, że nie powinna wierzyć w ani jedno jego słowo, że wampiry są najdoskonalszymi kłamcami na świecie, tę wiedzę w jej rodzinie przekazywano z pokolenia na pokolenie. Tajemnicza śmierć jej prababki wiązała się w jakiś sposób z tymi krwiopijcami, choć mogła to być tylko jedna z wielu legend krążących o Marie Leveau. W każdym razie byłaby idiotką, gdyby dała się złapać na te czarujące słówka.
- Masz dwie minuty. Potem wychodzę. Czego chcesz? – Opanowała już drżenie rąk w jego obecności i skoncentrowała się całkowicie na tym, by maksymalnie wzmocnić ochronę swojego umysłu. Nie da się nabrać na magiczne sztuczki nawet najpiękniejszemu wampirowi na świecie!
- Konkretna z ciebie osóbka – westchnął z przesadnym dramatyzmem. – Dobrze. Powiem krótko. Wiele lat temu w tej okolicy żyli ludzie, którzy poznali tajemnicę nieśmiertelności. Posiadali wiedzę o magicznym, nazwijmy to, lekarstwie, które uzdrawia takich jak ja. Niestety, zabrali swój sekret do grobu jakieś sto lat temu. Muszę z nimi porozmawiać. Są pochowani na miejscowym cmentarzu, tu niedaleko.
- I myślisz, że uwierzę w tę bajeczkę?
- Mogę to udowodnić.
- To udowadniaj sobie komuś innemu. Nie jestem zainteresowana.
- Proszę… pomóż mi. To tylko przywołanie z grobu kilku wielkich mędrców. Wszyscy leżą we wspólnej mogile, może nawet o nich słyszałaś – to ród Volturich. – Ujął jej dłoń w swoje chłodne ręce i uniósł do ust. Patrzył na nią wzrokiem, który mógłby skruszyć najtwardsze serce.
- Nic z tego, monsieur Cullen. Nie zajmuję się przywoływaniem zombie. – Wstała i spróbowała go ominąć, ale zastąpił jej drogę. Dostrzegła, że zmienił się wyraz jego oczu. Już nie były iskrzącymi się przyjaźnie diamentami, teraz przypominały dwie góry lodowe. Zacisnął mocno szczęki, pochylając się nad nią. Ze zdziwieniem zauważyła, że nie oddychał, choć jego nozdrza drżały.
- Zapłacę – warknął. – Ile chcesz…
- Nie zrobię tego. – Jej głos był stanowczy i równie zimny, jak jego spojrzenie.
- Boisz się? Czy nie potrafisz? – Uśmiechnął się sarkastycznie.
I wtedy to poczuła. Niezwykle silną moc, która wzrastała w niej, budując kolejne tamy odgradzające ją od magicznych tricków wampira. Ani jego urok, ani groźby w tej chwili nie robiły na niej żadnego wrażenia. Maska nieśmiertelnego nagle opadła, ukazując twarz Cullena taką, jaka była naprawdę. Błyszczące szkarłatem złe oczy, skryte pod zrośniętymi, układającymi się w łuk czarnymi brwiami. Szczęki wydłużyły mu się w karykaturalnym grymasie, a przesadnie czerwone dziąsła odsłoniły długie, ostre kły. Już nie był najseksowniejszym mężczyzną na świecie, stał się przerażającym potworem, bestią żerującą na ludziach. Nie czuła lęku, wręcz przeciwnie, chciała, aby bardziej się odsłonił. Była pewna, że mogłaby go z łatwością pokonać.
- Czy wiesz, co trzeba zrobić, aby przywołać zombie? – Patrzyła prosto w jego szkaradną, odrażającą twarz pewnym siebie wzrokiem. – Nie masz o tym pojęcia, prawda?
Zdezorientowany jej odwagą i potężną dawką mocy, która płynęła z jej drobnego ciała, cofnął się nieznacznie.
- Tak myślałam, że jesteś niedoinformowanym, zadufanym w sobie dupkiem. Zejdź mi z oczu – warknęła.
- Nie tak szybko. – Usiłował ją złapać za ramiona i podnieść, ale nagle pomiędzy nimi pojawił się Piękny Carl i pchnął go w stronę drzwi. Wampir zatoczył się lekko, a kiedy odzyskał równowagę, syknął cicho, maksymalnie naprężając ciało gotowe do ataku.
- Nie rób scen, Cullen. – Głos barmana był bardzo opanowany, ale brzmiał na tyle groźnie, że Jasper, stojący do tej pory nieruchomo, położył w uspokajającym geście dłoń na ramieniu Edwarda. – Przypominam, że jesteście na moim terenie. I, jak sądzę, właśnie wychodzicie, nieprawdaż?
- Masz rację, przyjacielu – usłyszeli dźwięczny, zmysłowy głos blondynki, która stanęła nagle przed nimi, prowadząc za rękę zahipnotyzowanego biznesmena z Atlanty. – Panowie, opuszczamy tę spelunkę.
Wampirzyca nawet nie spojrzała na pozostałych. Jasper pociągnął za sobą wciąż jeszcze spiętego, opierającego się Edwarda, który wpatrywał się z wściekłością w Bellę i chroniącego ją barmana.

Kiedy wyszli, gęsta, naładowana negatywnymi emocjami i iskrząca od starcia wrogich energii atmosfera nieco opadła. Carlisle poprowadził dziewczynę do baru. Nalał jej podwójny koniak i kazał wypić duszkiem.
- Brawo, mała. Byłaś całkiem niezła. – Uśmiechnął się do Belli wesoło. – Odwiozę cię do domu. Na dziś masz chyba dosyć wrażeń.
- Ty ich znasz, prawda, Carl? – zapytała i nagle poczuła się bardzo zmęczona. Coś dziwnego działo się w jej mieście, w jej otoczeniu. Coś, nad czym do końca nie miała kontroli…
- To długa i nudna historia. Kiedyś ci ją opowiem – wymigał się gładko.
Pół godziny później Carlisle odwiózł Bellę bezpiecznie do domu. Po drodze nie napotkali żadnych niepokojących oznak mocy wypełzającej gdzieś z ciemnych zakamarków Nowego Orleanu. Kiedy tylko weszła do mieszkania, zaryglowała dobrze drzwi, pozamykała szczelnie okna i nawet nie rozbierając się z dżinsów i koszulki, padła wykończona na łóżko. Po kilku minutach już spała.

Stali nieruchomo nad brzegiem powolnie płynącej Missisipi. Blondynka miała zakrwawioną twarz i ubranie, a jej oczy świeciły niezdrowym, drapieżnym blaskiem. Emmett – biznesmen z Atlanty leżał nieprzytomny w pobliskich krzakach.
- Trzeba go stąd zabrać – mruknął Jasper, wpatrując się obojętnie w mroczną toń rzeki.
- Rosalie się tym zajmie. Miała ochotę na przekąskę, to niech teraz po sobie posprząta. – Edward spojrzał karcąco na wampirzycę. – Ja mam ważniejsze sprawy na głowie.
- Zawsze tylko twoje potrzeby muszą być na pierwszym miejscu? – fuknęła z niezadowoleniem. Chciała się odwrócić i odejść, ale nie zdążyła. Cullen chwycił ją mocno za gardło, zaciskając na gładkiej szyi długie, ostre szpony.
- Ty pusta idiotko – warknął, zbliżając nienaturalnie wykrzywioną twarz do jej policzka. – Nie rozumiesz, że także w twoim interesie jest, żebyśmy obudzili Volturich?
Pchnął ją tak mocno, że upadła kilka metrów dalej.
- Jasper, zabierz ją i tego tam – wskazał głową na ciało w krzakach – do gniazda. Dopilnuj, żeby już tej nocy się z niego nie wydostała. Potem wróć tu po mnie. Czeka nas dziś jeszcze trochę pracy.
Kiedy został w końcu sam na pustym nabrzeżu, usiadł na wysokim kamieniu i przywołał w myślach obraz Izabelli Swan. Jej moc i umiejętności były mu potrzebne. Nie znosił być zależny od kogokolwiek, ale zdawał sobie sprawę, że magia, którą posiada ta dziewczyna, jest na tyle potężna, iż jego plan mógł się w końcu, po kilkuset latach powieść.
Mógłby spróbować ją jeszcze raz zahipnotyzować, ale szkoda mu było czasu na takie tanie gierki. Postanowił wykorzystać sprawdzony od wieków, najskuteczniejszy sposób na zmuszenie człowieka do współpracy. Szantaż i zastraszenie.
A kiedy już będzie po wszystkim, skosztuje jej słodkiej krwi, która kusiła jego zmysły, rozpalając martwe ciało. Będzie się z nią zabawiał tak długo, aż mu się znudzi. Sprawi, że go pokocha, ulegnie mu pod każdym względem, odda całą siebie. Zdradzi dla niego rodzinę i przyjaciół. W końcu podaruje mu swoją moc. Potem on ją zabije. Bez żalu i bez głupich sentymentów. Chyba że okaże się na tyle interesującą towarzyszką, że zapragnie ją zatrzymać dla siebie na wieki. Westchnął teatralnie, spoglądając w rozgwieżdżone niebo. Przez ostatnie dwa stulecia miał wiele kobiet, ale żadna z nich nigdy nie spełniła jego wszystkich oczekiwań. Może był po prostu niezdolny do miłości, a może źle wybierał. Szukał partnerki silnej, ale całkowicie mu oddanej. Mądrej, ale jednocześnie takiej, która spełniłaby każdą jego zachciankę. Równie bezwzględnej i okrutnej jak on, a przy tym wrażliwej i czułej.
Ponownie pomyślał o pannie Swan. Oblizał spierzchnięte usta, przywołując w swych wspomnieniach jej niezwykły zapach i potężną aurę mocy, która ją otaczała.
Być może ta mała mambo miała okazać się jego przeznaczeniem… Najpierw jednak musi wykonać dla niego niezwykle trudne zadanie. Jeśli jej się to uda i przeżyje ten rytuał, kto wie, może on uczyni z niej Królową Potępionych.
Zadowolony ze swojego planu rozparł się wygodnie na chłodnym kamieniu. Po niecałym kwadransie dostrzegł powracającego Jaspera.
- Chodź, przyjacielu. Wytropimy to stadko miłych piesków – uśmiechnął się do wampira z pewną ironią w głosie.
- A Carlisle? Nie jest bardziej niebezpieczny?
- Wszystko w swoim czasie. Na razie zajmijmy się tymi kundlami, mogą mi być potrzebni.

Bella spała niespokojnie tej nocy. Budziła się co chwilę. Wydawało jej się, że słyszy niespokojne krzyki, skomlenie i wołanie o pomoc, przerażające jęki, które milkły w jeszcze bardziej niepokojącej ciszy. W pewnym momencie ciemność wypełniło przeraźliwe wycie wilków, przypominające zew. Było coraz głośniejsze, aż nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wataha podeszła bardzo blisko, tuż pod jej okna. Przestraszona, że coś się stało, wyskoczyła z łóżka i ostrożnie wyjrzała przez szybę.
Ciemność spowiła całą ulicę. Wydawało jej się to dziwne, że nie świeci się żadna latarnia. Kiedy wzrok powoli przyzwyczaił się do mroku, dostrzegła, jak w dole poruszają się wolno jakieś cienie. Wyłaniały się jeden po drugim z czerni, nadchodząc nieubłagalną tyralierą. Były już pod jej domem, kiedy zza ciężkich, stalowych chmur wyłoniła się srebrna tarcza księżyca, oświetlając zimnym, trupim blaskiem ulicę.
Zbyt przerażona, by zacząć krzyczeć, wpatrywała się w tę straszną scenę. Dzieci Nocy przybyły pod jej okna, zjednoczywszy swe siły. Na ich czele stał Edward Cullen, odsłaniając w okrutnym uśmiechu długie kły. Obok niego lewitowały inne wampiry, wpatrując się wygłodniałym wzrokiem w jej postać. Ich tęczówki błyszczały złowrogą czerwienią. Wśród postaci czaiły się, stojąc na tylnych łapach, obrzydliwe, owłosione bestie. Z ogromnych, przerażających pysków ciekła im ślina. Łby uniosły wysoko, zmrużyły żółte, bezlitosne ślepia i zawyły przeciągle.
Obudził ją jej własny krzyk. Usiadła zdezorientowana na łóżku i ostrożnie rozejrzała się po sypialni. Za oknem niebo miało różowo-szarą barwę. Świt. Z ulgą pomyślała, że to był tylko głupi koszmar, a jednak coś nie dawało jej spokoju. Sięgnęła po telefon komórkowy i wybrała numer do Jacoba. Nie odbierał.
Skoncentrowała się maksymalnie i na moment zdjęła swoją osłonę umysłu, pozwalając, by obca moc mogła dostać się do jej świadomości. Dostrzegła Barona Samedi rozpościerającego skrzydła nad starą farmą Blacków, położoną jakieś piętnaście mil na wschód od Nowego Orleanu. Wysłała mu telepatycznie krótkie ostrzeżenie, ale w odpowiedzi dobiegł ją tylko jego pusty śmiech.
Już wiedziała, że coś się stało ze sforą. Jake najczęściej zabierał wilki podczas pełni poza miasto, właśnie do domu swojego niepełnosprawnego ojca – Billy’ego. Stara farma była położona tuż przy mokradłach i rozciągających się na kilkadziesiąt mil bagnach i uroczyskach. Było to jedno z niewielu miejsc w najbliższej okolicy, gdzie wilkołaki mogły bezpiecznie przechodzić przemianę i polować, nie zabijając przy tym ludzi.
Wybiegła z mieszkania, zabierając jedynie skórzaną kurtkę i mały rewolwer, w którym tkwiły przygotowane srebrne kule. Kilka lat temu dostała go w prezencie urodzinowym od Jacoba, jako żartobliwy gadżet.
Wskoczyła do swojej furgonetki i ruszyła z niedozwoloną prędkością na wschód, wzdłuż wybrzeża. Jakieś kilkaset metrów przed wjazdem na farmę poczuła ulatującą złą energię. Użyta w tym miejscu magia rozpływała się w blasku pierwszych promieni słonecznych. Pozostała tam tylko smutna aura śmierci.
Przerażona wyskoczyła z samochodu, nie gasząc silnika. Pobiegła przez zarośla w stronę domu starego Blacka. Tuż przed wejściem dostrzegła rozszarpane, leżące w kałuży jeszcze ciepłej krwi ciało Billy’ego. Ktoś wydłubał mu oczy i rozpruł brzuch, tak że wnętrzności wylały się na ziemię, mieszając z szarym piaskiem i brunatną posoką. Odór śmierci był coraz silniejszy.
- Jake! – krzyknęła, rozglądając się wokół. Przejmująca cisza była jeszcze gorsza niż wycie wilków, które jej się przyśniło. Nadciągająca znad moczarów poranna mgła przenikała ją swą wilgocią na wskroś. Zaczęła biec, kierując się ku bagnom. Nie wiedziała, skąd ma pewność, że wybrała dobry kierunek. Potykała się o gałęzie i kamienie, upadała i podnosiła się raz za razem, ale cały czas nie przestawała iść naprzód, aż w końcu zobaczyła go, leżącego nago, w ludzkiej postaci. Jego ciało ociekało krwią. Pokryte głębokimi ranami po ostrych pazurach. Głowę miał przekrzywioną w nienaturalny sposób, a zamglone oczy patrzyły na nią nieruchomo.
- Jake! – Uklękła przy nim, szlochając. – Jacob! Błagam, nie odchodź...

___________________________________________________________
Proszę, jeśli czytacie – skomentujcie!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Nie 23:15, 05 Gru 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
mermon
Wampir weteran



Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 3653
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 177 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków

PostWysłany: Nie 9:29, 05 Gru 2010 Powrót do góry

Hej,
Bella mnie trochę przeraża. Wink Czyni zło! Nasyła zombie na człowieka, który jej pewnie nic nie zrobił! Hm, ciekawe, czy Jacob ma o tym pojęcie. Bella - suka? Laughing No nieźle. Gorący prysznic i mocny drink - tak, Bella nam się zmieniła. Muszę się przestawić. Ciekawa jestem, ile ona ma tu lat.

Drobny błąd literowy "Madri Gras" - powinno być "Mardi Gras"(mardi - po francusku wtorek, gras - tłusty).

Fajny nastrój, zapachy jedzenia pomieszane z plastycznym opisem miasta. Można to zobaczyć i poczuć.
Tyler z wężem boa - super. Realia są tak inne od Meyerowych, że jak napotykam znajome postacie, to rozczula mnie to. Podobnie z Jasperem i ciemnowłosym? Edwardem.
Emmet - zleceniodawcą Belli? I do tego przerażony? To mnie zaskoczyłaś, czyżby jeszcze nie był wampirem? (Doszłam do końca i już wszystko jasne) Carlisle - barmanem chroniącym Bellę, pysznie! Edziu! Jakiś ty potworny! No i nie prawiczek. Very Happy Rosalie - bardzo drapieżna i seksowna.

Biedny Bill, szkoda, że go nie będzie. Sad No, nie! Jacob nie może umrzeć na samym początku. Mam nadzieję, że Bella go uratuje. Very Happy

Świetny rozdział, bardzo mnie wciągnął. Pojawiło się kilka znajomych postaci, jakże odmienionych od znanej nam wersji. Bardzo to ciekawe. Fajnie piszesz. Czekam na ciąg dalszy. Życzę natchnienia.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez mermon dnia Nie 19:02, 05 Gru 2010, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
capricorn
Człowiek



Dołączył: 17 Wrz 2009
Posty: 71
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Nie 10:09, 05 Gru 2010 Powrót do góry

nie! nie! nie!
kurde Jacob musi żyć.. jak mu coś Edward zrobił to normalnie na miejscu Belli wpakowałabym mu cały magazynek w łeb..
Bajko tak jak pisałam pod pierwszym rozdziałem, chwała Ci za ten pomysł z czarami. Opowiadanie jest niesamowicie wciągające, zapierające dech w piersiach.
Życzę weny :)

Pozdrawiam,
capricorn


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
rita
Człowiek



Dołączył: 25 Mar 2010
Posty: 51
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 12:21, 05 Gru 2010 Powrót do góry

Ponownie zaglądam do Twojego opowiadania i nie żałuję. Ta historia jest wciągająca i taka inna, różna od pozostałych.
Spodobał mi się sposób w jaki opisałaś Edwarda- jego dwie strony, potwora i seksownego faceta. Piszesz w taki sposób, że mimo długich rozdziałów chcę więcej i więcej Wink
Mam nadzieję, ze kolejny rozdział pojawi się jakoś niedługo. Jestem ciekawa co Bella zrobi ze śmiercią Jacoba. Pewnie będzie chciała się zemścić ;P


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
offca
Zły wampir



Dołączył: 18 Paź 2008
Posty: 452
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 54 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: szóste niebo

PostWysłany: Nie 17:59, 05 Gru 2010 Powrót do góry

no no, jestem pod wrażeniem. Mrocznie, wciągająco, a całość aż buzuje napięciem. Postaci charakterne, nieoczywiste, wyraziste. No i ten klimat miejsca... Well done! :)
Ach te wampiry - stare, dobre, klasyczne. Bo wampir musi zabijać, musi upajać się krwią, musi mieć ten hipnotyczny urok. Inaczej nie jest wampirem.
Same przyjemności w tym opowiadaniu. Jest jak wyrafinowana bombonierka - z której strony nie ugryźć natrafia się na jakiś apetyczny kąsek :)
Gratuluję Bajko i czekam na dalszy ciąg tego opowiadania, bo doskonale odrywa mnie od rzeczywistości zawierajacej takie elementy jak kolokwia i referaty i zabiera w świat tętniący magią :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
pampa
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lut 2010
Posty: 1916
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 57 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 20:28, 05 Gru 2010 Powrót do góry

Bajka aj low ju Smile

jestem pod jeszcze większym urokiem Twojego opowiadania
jest niesamowicie duszne, mroczne, drapieżne, z odpowiednią dawką czarnego humoru. Postacie są tak idealnie skrojone, że te z książek Meyer i z każdego chyba innego opowiadania które do tej pory czytałam mogą Twoim skopać ogródek Laughing

Bella w końcu stanowcza, bez tego swojego infantylizmu, prawdziwa baba z jajem
Edek - oh Edek Smile
jestem wręcz zakochana w jego postaci i wznoszę modły aby nie zmiękł w trakcie rozwijania akcji Wink

Genialne i subtelne nawiązania do znanych powieści o wampirach i nie tylko, akcja na takim poziomie, że miałam ochotę pochłonąć całą stronę tekstu na raz i ostatkiem sił się powstrzymywałam bo dobrze by było zrozumieć co się czyta Wink


weź zrób mi prezent na urodziny i wstaw szybciej następny rozdział Wink


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 20:56, 05 Gru 2010 Powrót do góry

Hej, Bajkuś :*
Nawet nie zdajesz sobie sprawy, z jaką niecierpliwością czekałam na nowy rozdział. Cieszę się, że mogłam go nareszcie przeczytać! I powiem Ci, że ta część jest jeszcze lepsza od poprzedniej.

Świetny, mroczny klimat, sekrety, magia, moc, najróżniejsze istoty, niebezpieczeństwo, ciekawi bohaterowie i Twój talent pisarski. Kobieto, ja nie wiem, jak Ty to robisz, że wszystkie Twoje teksty są tak genialne. No i trzeba przyznać, że zarówno to, jak i Słońce i Śnieg są świetne, a tak bardzo się od siebie różnią. Należą Ci się za to ogromne brawa, bo trudno jest pisać równocześnie parę rzeczy i sprawić, by były całkiem różne. Tobie wychodzi to bardzo dobrze.

Ale przechodząc do nowego rozdziału.
Świetne opisy. Począwszy od ataku widm na tego polityka. Było to przerażające, nie powiem. Aż mnie ciarki przechodziły. Stworzyłaś tam taką mroczną atmosferę, że aż drżałam i bałam się czytać, co będzie dalej. Dobrze jednak, że Bella nie sprawiła, że zombie by go zabiły. Myślałam, że tak się stanie, a jednak... Dobrze też, że nie pozwoliła temu drugiemu sobie grozić i nasłała na niego Barona. Bardzo mi się podobało to jej zagranie. Jak widać poskutkowało. Wystraszył się i dał Belli forsę.
No i doskonałe opisy miejsc, lokali, zapachów, budynków, ludzi, wampirów itd. Wszystkie sprawiły, że obrazy pojawiały mi się w powietrzu. Normalnie aż w pewnym momencie wydawało mi się, że przeniosłam się do Tawerny i obserwuję Edwarda, Bellę i resztę.
Podoba mi się, że wprowadziłaś Charliego. Trochę się o nim dowiedzieliśmy i pomimo tego, że Twoje opowiadanie całkowicie praktycznie różni się od sagi, to w Charliem pozostało coś takiego charliewowatego. Przynajmniej w tym fragmencie tak to odczułam.
Już od samego początku bałam się o Jacoba i wilki i jak widać miałam powody. Końcówka jest zabójcza. Zresztą już wkurzają mnie te wampiry. Za dużo sobie wyobrażają. Bo to oni tak urządzili Jake'a, nie? Ech, sami mówili o tym. Mam nadzieję, że jednak Jacob przeżyje. Nie zrobisz tego, prawda? Nie uśmiercisz go?
Carl/Carlisle w Tawernie. Tego się nie spodziewałam. Fajną rolę mu dałaś. Podoba mi się. Jak widać ma siłę i robi wrażenie. Wampiry mu nie podskoczyły, nie bał się ich i normalnie z nimi gadał. Jak widać również pozostał w nim pewien rodzaj opanowania, typowy dla sagowego Carlisle'a. Zresztą ta cała sytuacja w tawernie, gdy wkroczyły wampiry, sprawiła, że znów miałam potężne ciarki. Edward i jego towarzysze naprawdę robili wrażenie. Ich zachowanie, wygląd, to jak działali na ludzi - kurcze, niezwykłe. Bardzo mi się to podoba, bo oni naprawdę są wampirami z krwi i kości. Niebezpiecznymi, złymi i hipnotyzującymi. Bella się opiera, choć jak widać miała chwile słabości, gdy myślała o wyglądzie Edwarda. Wspomnienie o Volturi, ich przywoływaniu itd. wznieciło moją ciekawość i liczę na to, że będziesz miała dużo weny i niebawem wstawisz kolejną część.

Naprawdę bardzo, ale to bardzo mi się podoba. Brakowało mi takiego opowiadania na tym forum. Dziękuję za ten rozdział. Jest świetny. Lubię takie klimaty. Brawa dla Ciebie, Bajko :*

Buziaki!


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin