FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 The Fallout [T][NZ] Koniec części pierwszej-8.09 [zawieszam] Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Lady Vampire
Wilkołak



Dołączył: 10 Kwi 2009
Posty: 197
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ni stąd, ni zowąd

PostWysłany: Wto 15:47, 01 Wrz 2009 Powrót do góry

Akcja dokarmiajmy WENA została oficjalnie rozpoczęta!
Twoje tłumaczenie jest niezwykłe, świetne, cudowne, znakomite, kompetentne, oddające charakter tekstu, budujące nastrój, przekazujące emocje... muszę kupić sobie słownik, bo coś cienko mi idzie to wymienianie.
Wrócę do meritum.
Zaskoczył mnie wygląd tej wioski/ miasteczka. Spodziewałam się widoku jak po Katrinie. Charlie włożył w to dużo pracy i serca - wkońcu to wszystko dla Belli.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, wktórej Edward znajduje kogoś na miejsce Belli. Może jestem dziwna, ale gdyby tak się stało... nie potrafię sobie tego wyimaginować.

Chęci i czasu na tłumaczenie.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
pestka
Wilkołak



Dołączył: 24 Gru 2008
Posty: 205
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Royston Vasey

PostWysłany: Nie 9:51, 13 Wrz 2009 Powrót do góry

Przepraszam, że tak długo musiałyście czekać. Mam nadzieję, że długość rozdziału Wam to wynagrodzi.
Ktoś jeszcze w ogóle to czyta? Wink

beta: marta_potorsia

Rozdział 12

Los sprzyja odważnym


-:-
2016 – dzień obecny
-:-

Gdy wyszliśmy z samochodu, natychmiast zostaliśmy otoczeni przez skaczące krasnoludki, z których aż tryskało podekscytowanie. Dobrze, że Jaspera tu nie ma, chociaż zabawnie byłoby oglądać jego reakcję na tę sytuację. Carlisle najwyraźniej świetnie się bawił i ja też uśmiechnąłem się z zadowoleniem.
- Hej! Co ja wam mówiłem? Zostawcie pana doktora i jego syna w spokoju. Chodźcie, pozwólcie im trochę odetchnąć. – Charlie udzielił reprymendy dzieciakom, a ja jeszcze raz uśmiechnąłem się, słysząc jego słowa.
Maluchy natychmiast umilkły, słysząc władczy ton Swana, a z ich ust wydobyło się kilka zduszonych „ooo…”.
- No, chodźcie już. Idźcie do cioci Sue, wcześniej coś piekła, może i dla was ma coś dobrego. -Te słowa podziałały i już po chwili dzieciaki biegły we wskazanym przez Charlie’go kierunku.
- Przepraszam za to. Seth dał im kilka czekolad, które od was dostaliśmy i najwyraźniej bardzo im posmakowały. W sumie to cieszę się, że normalnie nie mamy tu takich słodyczy, te dzieciaki są nieznośne. – Zachichotał cicho, a ja zobaczyłem obraz szczupłej, starszej, ładnej kobiety o długich czarnych włosach ze srebrnymi pasemkami, która w jednej ręce trzymała kij bejsbolowy a w drugiej kawałek szkła i krzyczy na kilkoro dzieci. Wciągnąłem powietrze, próbując się nie roześmiać. Nie chciałem, by wiedział, że zobaczyłem jego prywatne wspomnienie. Kobietą w jego głowie musiała być Sue, jego żona.
Charlie uścisnął dłoń Carlisle’a, a potem moją.
- Dziękuję wam bardzo za przybycie. Edwardzie, cieszę się, że postanowiłeś towarzyszyć swojemu tacie. Z drugiej strony myślę, że Seth może być trochę rozczarowany, że Emmetta tu nie ma.
Charlie rzucił okiem na moją twarz, a później ocenił wygląd Carlisle’a i zaczął zastanawiać się nad swoim zdrowiem psychicznym. To na pewno przez światło. Mógłbym przysiąc, że… Jego myśli urwały się, a on zmarszczył brwi, zaskoczony naszym wyglądem, jednak nie miał zamiaru pytać o nic więcej.
Żaden z nas się nie odezwał, a jednak czuliśmy, że Charlie był bardzo zdenerwowany.
- Obawiam się, że Seth zaraz po naszym powrocie zaczął wszystkim opowiadać o wizycie u was, straszna papla z tego dzieciaka, więc po okolicy szybko rozniosły się wieści o waszym przyjeździe. Nie mamy zbyt wielu gości, a wizyta prawdziwego lekarza… Cóż, to więcej, niż ktokolwiek z nas mógł sobie wymarzyć. Oczywiście niektórzy z nich pamiętają cię i byli szczęśliwi słysząc, że wróciłeś. Cóż, przynajmniej większość…
Zauważyłem, że myśli Charlie’go były pourywane; widziałem tylko strzępy informacji i byłem pewien, że on o tym wie. Celowo zablokował przede mną swój umysł. Udało mi się wychwycić obraz złego Billy’ego Blacka w jego głowie i Charlie natychmiast spojrzał na mnie, wiedząc, że to widziałem.
- Cóż, chyba nie wszyscy byli zadowoleni z waszego powrotu. Z pewnością jesteście tego świadomi. Z mieszkańcami La Push zawsze było coś nie tak… Są po prostu uparci i długo potrafią żywić do kogoś urazę. Obiecali jednak, że dzisiaj będą się trzymać od nas z daleka. Nigdy nie pytałem, co między wami zaszło i nie chcę wiedzieć, to nie moja sprawa… cóż… przynajmniej do momentu, kiedy to stanie się moją sprawą. – Uniósł brwi i zacisnął usta. Mogliśmy jedynie pokiwać głowami, wiedząc, że to nie był najlepszy moment na tę rozmowę.
Wydawało mi się, że nigdy nie słyszeliśmy tylu zdań wypowiedzianych przez Charlie’go. Było widać, jak bardzo zmienił się w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Stał się prawdziwym przywódcą. Ogarniało go podekscytowanie z powodu naszej wizyty, a przez jego umysł przepłynęła również fala dumy… zasłużonej zresztą.
- Charlie, to jest… - Carlisle próbował znaleźć odpowiednie słowa. – To co tu zrobiłeś, jest prawie jak cud – powiedział, zupełnie, jakby czytając w moich myślach.
- Nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego. Byliśmy w wielu Dzielnicach, w których ludzie musieli stawić czoła wielu problemom i trudnościom. Ale ty… Ty stworzyłeś prawdziwą wspólnotę.
Charlie zaczerwienił się i po raz pierwszy zrozumiałem, po kim Bella odziedziczyła tę słodką cechę. Uśmiechnąłem się lekko na tę myśl.
- To jest naprawdę wspaniałe, Charlie. – Mój głos skrzeczał od nieużywania.
Swan był zawstydzony naszymi komplementami. Zdjął czapkę, podrapał się po głowie, po czym założył ją ponownie.
- Cóż, w takim razie oprowadzę was po okolicy – powiedział, odchrząknąwszy. Wzrok wbił w asfalt.
Zaczął opowiadać nam, jak doszło do tego, że udało im się przeżyć. Było wielu ludzi, którzy uwierzyli Charlie’mu i Harry’emu, ale mnóstwo osób nie chciało ich słuchać. W końcu niektórzy sceptycy zgodzili się wejść do bunkra, jednak bomby zostały już zrzucone i ci ludzi zostali wystawieni na promieniowanie. Mimo to Charlie nigdy się od nich nie odwrócił. Wkrótce nadeszła sroga zima, a oni nie byli na nią przygotowani. W ciągu pierwszych lat wiele osób zmarło. Na twarzy Charlie’go pojawił się ból. Mówienie o pierwszym roku sprawiało mu wielką trudność.
Opowiadał o problemach, z którymi musieli się zmierzyć i o tym, jak bezsilni i zdesperowani się czuli. Wielu ludzi ogarniała panika, często również gniew i kilka razy byli na skraju wojny z osobami, które chciały przejąć kontrolę nad zapasami jedzenia. Po śmierci Harry’ego Charlie zdecydował, że nigdy nie chce zostać liderem, jednak okoliczności go do tego zmusiły.
Życie stało się nieznośne, jednak kiedy na świat przyszło pierwsze zdrowe dziecko, nadzieja zatriumfowała nad rozpaczą i wszyscy poczuli się jak nowonarodzeni. Po tym wydarzeniu ludzie z Forks i La Push zaczęli robić plany na przyszłość i przygotowywać się do długich i ciężkich zim, które miały nadejść. Wszystko zaczęło się odradzać.
Kiedy szliśmy między budynkami, Carlisle przerwał Charlie’mu.
- Dlaczego zostaliście tutaj, a nie wróciliście do miasta?
Charlie myślał chwilę nad odpowiedzią, a my w tym czasie rozglądaliśmy się dookoła.
- Głównie dlatego, że się baliśmy. Nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Zero prądu, zero ogrzewania… Ludzie czuli się lepiej w grupie. Kilku odeszło, ale w końcu wracali albo poddawali się i wybierali śmierć.
Kontynuowaliśmy nasz spacer po prowizorycznych ulicach pomiędzy małymi, kolorowymi chatkami. Charlie pokazywał nam konkretne domy i mówił, kto w nich mieszka. Minęliśmy mały kościół oraz stojący obok niego maleńki budynek, który, ku naszemu zaskoczeniu, okazał się synagogą. Swan wspomniał, że posiadali pralnię, obory, sklep samochodowy, a nawet coś w stylu supermarketu. Wszystko było wspólne; nie istniała jedna waluta, stosowano handel wymienny i pracowano według potrzeb. Policja działała według zasady „zero tolerancji”, a kierował nią mężczyzna, którego nie znałem - Sam Uley.
- Posiadamy generatory i elektryczność, jednak używamy ich tylko przy specjalnych okazjach oraz tam, gdzie są najbardziej potrzebne, na przykład w klinice. Mamy nawet swego rodzaju sieć wodno-kanalizacyjną. Oczywiście używamy jej głównie do mycia i prania. Woda jest dostarczana z głównego źródła do każdego domu. – Wskazał ręką na coś w oddali, co wyglądało na zbiorniki retencyjne. - System nie może poradzić sobie z ciałami stałymi, jeśli wiecie, co mam na myśli, ale mamy specjalne miejsca do tego przeznaczone. Nie jest to idealna sytuacja, wiele osób narzeka na brak wygód, ale da się przeżyć – wyjaśnił Charlie.
Ta Dzielnica była taka inna od większości tych, z którymi się spotkaliśmy. Dystrykty rozwijały się, jednak na początku w ogóle nie posiadały kanalizacji, a wszelkie nieczystości były zostawiane gdzie popadło, co skutkowało okropnym smrodem, do którego nie mogliśmy się przyzwyczaić. A tutaj było stosunkowo czysto. Oczywiście unosiły się zapachy, których można się spodziewać w miejscu zamieszkałym przez tylu ludzi żyjących blisko siebie, jednak nie było trudno je znieść, nawet dla istot z tak wyczulonymi zmysłami jak my.
Stanęliśmy naprzeciwko dużego budynku. Nawet, gdybym dzięki myślom, które dobiegały mnie ze środka nie odgadł, że jest to szkoła, domyśliłbym się po jasnoczerwonym kolorze, w jakim była pomalowana.
- Chcecie zajrzeć do środka? Nie będą mieli nic przeciwko. – Otworzył drzwi i gestem zasugerował, byśmy weszli.
Wszedłem do środka i rozejrzałem się dookoła. Nasza trójka stanęła cicho z tyłu sali, słuchając i obserwując uczniów, podczas gdy młoda kobieta odwrócona do nas tyłem pisała coś na tablicy. W pomieszczeniu znajdowało się mnóstwo chłopców i dziewczyn poniżej szesnastego roku życia, wszyscy byli chętni do nauki, a jednak coś ich rozpraszało.
Rozpoznałem pierwszą strofę wiersza, który był zapisywany na tablicy. Był to mój ulubiony utwór, dodatkowo bardzo pasujący do obecnej sytuacji. Kobieta zawahała się przez chwilę przy jednej z linijek. Nie miała książki i polegała tylko na swojej pamięci. Po cichu przeklęła, gdy zapomniała kolejnych wyrazów. Rozbawiony jej słownictwem, postanowiłem pomóc. Nie dlatego, że dzieciaki zaczynały się nudzić i naśmiewać z niej, ale z powodu dziwnie znajomego głosu, który słyszałem w jej głowie.
- A którzy przekroczyli tamten próg i oczy mając weszli w drugie królestwo śmierci…* - zaproponowałem, zastanawiając się, kim była ta kobieta.
Jej dłoń zatrzymała się, tak samo jak jej oddech. Wszystkie dzieci odwróciły głowy w moją stronę.
- Przepraszam… Nie chciałem przeszkadzać – przeprosiłem, lekko zakłopotany tym ożywieniem.
Kobieta odwróciła się powoli i poczułem, jak kąciki moich ust unoszą się do góry. Rozpoznałem jej twarz. Angela Weber, piękna, starsza i ciężarna Angela Weber uśmiechnęła się szeroko i nie mogłem zrobić nic innego niż odwzajemnić ten gest. A więc została nauczycielką… Pasowało to do niej. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, zerkając na rysunki i obrazy na ścianach oraz na radosne twarze zwrócone w moją stronę. Myśli Carlisle’a ponownie powędrowały w stronę Rosalie, podczas gdy ja przypomniałem sobie inny dzień, inną szkołę…

-:-
Przeszłość.
-:-

Mapa. Stałem naprzeciw ściany, nie mogąc oderwać od niej oczu. Tak dużo czerwieni… Tak dużo zniszczeń. Esme spędziła ostatnią godzinę na opowiadaniu mi, co zrobiła z informacjami, które udało jej się zdobyć w ciągu ostatnich tygodni.
Podczas pierwszych siedmiu dni próbowała zająć się czymś pożytecznym. Mając mapę i radio oraz zajmując się zwierzętami i ogrodem, nie bała się aż tak bardzo. Mimo to w następnym tygodniu wciąż nie miała żadnych wiadomości od pozostałych, więc jej obawy zaczęły się nasilać. Karmiła zwierzęta, doiła kozy, wylewając cenne mleko i wyrzucając jaja od kur. Była wściekła na siebie, że marnuje tak dużo jedzenia, podczas gdy ludzie zapewne desperacko go potrzebują, jednak była zbyt przerażona, by wyjść na zewnątrz.
Słuchałem w skupieniu, jak streszczała mi swoje dni. Powiedziała, że kilka razy miała zamiar wyjść, jednak wymyślała kolejne wymówki.
- Jeszcze jeden dzień i Edward się obudzi. Jeszcze jeden dzień i oni wrócą. Jeśli wyjdę, ominie mnie ich powrót. A co, jeśli opuszczę bunkier i nie wrócę? Kto zajmie się zwierzętami? Edwardem? - Dni mijały i nic się nie zmieniało, a Esme pogrążała się w swoim przerażeniu. Dlatego zamiast otworzyć drzwi, poświęcała czas na zajmowanie się ogrodem i zwierzętami… oraz mną, jednocześnie tonąc coraz głębiej w morzu rozpaczy.

Wykorzystując nieliczne informacje usłyszane w radio, zaznaczała kolorami punkty na mapie. Zaraz po atakach sieć była bombardowana desperackimi prośbami o pomoc i wiadomościami z innych części kraju. Tygodnie mijały i ten słowotok powoli cichł, aż w końcu prawie całkowicie zamilkł. Próbowała przekonać siebie, że pewnie ludzie mają dość słuchania o śmierci i zniszczeniach albo po prostu oszczędzają baterie. Z mapy wywnioskowałem, że skutki promieniowania zaczęły się rozprzestrzeniać i nie tylko urządzenia umierały.
Czerwony, zgodnie z moimi przypuszczeniami, oznaczał dokładne miejsce, gdzie spadły bomby. Obszar ten obejmował największe miasta Ameryki Północnej – Nowy Jork, Los Angeles, Waszyngton oraz części Meksyku i Kanady. Najwięcej czerwonych punktów znajdowało się wokół ważniejszych elektrowni, zwłaszcza tych jądrowych. Najbardziej zszokował mnie jednak szkarłatny kolor rozmazany na całym Wschodnim Wybrzeżu, które wyglądało, jakby ociekało krwią. Pomyślałem, że to niemożliwe, by aż tyle bomb spadło, a Esme potwierdziła moje przypuszczenia.
To nie były dokładne miejsca uderzeń, bardziej obiekty do przechowywania odpadów jądrowych. Kobieta nie wiedziała, czy punkty przez nią zaznaczone były precyzyjne, jednak była prawie pewna, że tereny te spotkał taki sam los jak Illinois. Strategiczne rozmieszczenie miejsc uderzeń bomb spowodowało awarię zasilania. Chłodzące baseny, w których znajdowało się zużyte paliwo, zaczęły się topić. Te katastrofy nuklearne były bardziej niszczycielskie w skutkach niż pierwsze uderzenia bomb. Wschodnie wybrzeże zalała czerwień.
Obszary zaznaczone na żółto były bezpośrednio narażone na promieniowanie. Kolor ten rozciągał się od Maine, przez Florydę i Texas aż do Północnej Dakoty. Jeśli ludzie mieszkający tam nie znaleźli na czas odpowiednich bunkrów, prawdopodobieństwo ich przeżycia było znikome.
Kolor niebieski skupiał się na zachodnich stanach, takich jak Utah, Wyoming czy Idaho. Tam nie było reaktorów jądrowych. Esme założyła, że jeśli mieszkańcy tamtych terenów znaleźli odpowiednie schrony, mogli uniknąć radiacji i mieli większe szanse na przeżycie.
Ostatnim kolorem był szary. Rozciągał się od Arizony po Waszyngton i oznaczał tereny, o których nic nie wiedzieliśmy. Nie było stamtąd żadnych wiadomości, oprócz raportów o pierwszych bombach zrzuconych na Zaporę Hoover i Los Angeles. Moje oczy powoli śledziły trasę od dołu mapy, przez wybrzeże i zatrzymały się na czerwonej kropce oznaczającej Vancouver. Wszystko inne było szare, nie wiedzieliśmy, jak radzi sobie Waszyngton. Zamknąłem oczy i zmówiłem cichą modlitwę, mając nadzieję, że Charlie nas posłuchał.
Poczułem delikatny dotyk na ramieniu. Esme podeszła do mnie i razem spojrzeliśmy na ten obraz zagłady i śmierci. Świat, który znaliśmy, już nie istniał, a naszą rodzinę mogło wkrótce spotkać to samo. Nasza dwójka musiała podjąć kilka bardzo ważnych decyzji i moim pierwszym krokiem było przekonanie Esme do otworzenia drzwi.

W jej czarnych oczach widziałem słabnące światło. W końcu przerwałem ciszę.
- Musisz jeść.
- I kto to mówi. Ty nie jadłeś od czterech tygodni. – Roześmiała się.
- W porządku, zobaczmy więc, czy damy radę zjeść to, co przygotował dla nas Carlisle, a później wyważymy drzwi – powiedziałem zaczepnie, próbując rozświetlić wizję wyjścia na zewnątrz.
Poczułem, że Esme zesztywniała, a jej myśli stały się chaotyczne. Otoczyłem ją ramieniem, idąc w stronę drzwi i snując rozważania na temat naszego posiłku.
- Kurczaki? Serio? I króliki? Cóż, brzmi mało zachęcająco. Będziemy musieli otworzyć ten właz, wiesz przecież, co myślę o takich zwierzętach… Wszystkie smakują jak kurczak.
Była bardzo cicha, gdy próbowaliśmy pożywić się krwią tych małych stworzeń. Pomyślałem, że to nienajgorszy moment, by porozmawiać o Carlisle’u.
- Po tym, co zobaczyłem na mapie, wnioskuję, że Illinois zostało nieźle zbombardowane – stwierdziłem oczywiste. Pokiwała głową, nie spoglądając nawet na mnie. Doiła kozy, które przez nasz brak zainteresowania miały już za dużo mleka.
- Jestem prawie pewien, że Carlisle jest w jednym ze szpitali. Wiesz, że nie mógłby się powstrzymać przed pomaganiem, komu się da. Skoro dla nas promieniowanie nie jest zagrożeniem, taka pomoc wkrótce może okazać się niezbędna. Zwłaszcza, gdy inni lekarze zaczną chorować – zakończyłem cicho.
- Ale dlaczego zostawił nas bez pożegnania? Dlaczego mnie opuścił? Nie mogę sobie wyobrazić, co mogłoby go powstrzymać przed zaglądaniem tutaj – powiedziała, przykładając drżącą rękę do ust.
- Cóż, będziemy musieli się tego dowiedzieć. Otworzymy drzwi i sprawdzimy każdą część tego, co zostało z naszego miasta. To jedyna rzecz, którą możemy teraz zrobić. Znajdziemy go i później będziemy martwić się o pozostałych. W porządku? – Uśmiechnąłem się do niej, patrząc, jak doi kozę. Przez chwilę sytuacja ta wydała mi się absurdalna i zachichotałem, zapominając o ostatnich tygodniach.
- Co? – warknęła.
- Ty doisz kozę, Esme. Czy nie wydaje ci się to trochę surrealistyczne? – zapytałem.
Zatrzymała się na chwilę, odchyliła się i prychnęła, odgarniając włosy z czoła. To był naprawdę komiczny widok – moja matka, zawsze taka elegancka i opanowana, siedziała na stołku i pochylała się nad metalowym wiadrem, podczas gdy koza beczała na nią z irytacją.
Jedno ci powiem… Lepiej, żeby był ranny… bo inaczej sama zrobię mu krzywdę, gdy go spotkam. Była tak samo zirytowana jak koza, którą doiła.

…..

Zakończyliśmy swoją pracę i spakowaliśmy do toreb wodę, jedzenie i sprzęt medyczny. Napisałem notatkę dla pozostałych, na wypadek, gdyby wrócili. Esme nalegała, by wziąć radio, które mogłoby się okazać niezbędne w niektórych sytuacjach. Trzy puste ładowarki oznaczały, że Rose, Alice i Emmett wzięli krótkofalówki, a tym samym Jasper i Carlisle ich nie posiadali. Ale to już nie miało znaczenia, baterie i tak już by się wyczerpały.
Po raz ostatni rozejrzałem się po pokoju, zastanawiając się, czy wrócimy. Pomyślałem, że albo zrobimy to teraz, albo nigdy, po czym złapałem metalowe koło, przekręciłem je i usłyszałem, jak mechanizm zaczyna pracować. Odwróciłem się, szukając wzrokiem Esme i zobaczyłem ją stojącą kilka metrów dalej. Na jej twarzy malował się niepokój.
- Gotowa? – zapytałem, ale ona mogła tylko nerwowo zagryzała wargę. Wyciągnąłem do niej rękę. Splotła nasze palce razem, więc dla pewności dodałem:
- Nie zostawię cię.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła nas po otwarciu drzwi, był ostry smród palonej i gnijącej gumy. Wciąż byliśmy pod ziemią, jednak nasze wyczulone zmysły zwielokrotniały wszystko i mogłem tylko sobie wyobrazić, jak musiało pachnieć na zewnątrz. Wyciągnąłem dodatkowe ubrania z torby, po czym podałem jedno Esme, każąc jej zakryć nos i usta, po czym zrobiłem to samo. Nie musieliśmy oddychać, ale to mogłoby być przydatne, gdybyśmy musieli ze sobą rozmawiać.
Szliśmy przed siebie, na oślep przemierzając mroczny tunel. Nie znałem tego miejsca, wiec polegałem na Esme i latarkach, które trzymaliśmy. Wiedzieliśmy, że na zewnątrz będzie ciemno – tak wymierzyliśmy czas, by wyjść o zmierzchu. Esme skierowała mnie do szybu schodowego. Szedłem powoli i ostrożnie, nasłuchując wszelkich odgłosów z góry. Smród stawał się coraz silniejszy, poza tym zaczynało się robić gorąco, przez co stwierdziłem, że na zewnątrz wciąż płonie ogień.
Zatrzymałem się na szczycie schodów, po czym spojrzałem na Esme. Jej myśli znacznie różniły się od wcześniejszych – nie bała się już, była zdeterminowana i odważna. Przypomniała sobie o całej tej zagładzie, wszystkich martwych ludziach i stwierdziła, że nie może już dłużej ukrywać się za zamkniętymi drzwiami. Byłem prawie pewien, że moje serce zadrżało, gdy pomyślałem, że ona jest przy mnie, przejdziemy przez to razem.
W porządku – zapewniła mnie. Uśmiechnąłem się, co dodało jej odwagi.
Gdy położyłem dłoń na drzwiach, poczułem, że są gorące.
- Myślę, że miał tu miejsce, a może nawet wciąż trwa, pożar. Wiesz, co znajduje się nad bunkrem?
- Nie za bardzo. Jesteśmy pod przejściem dla pieszych, El Train. W pobliżu nie ma nic, co mogłoby spłonąć.
Popchnąłem drzwi ramieniem, jednak nawet nie drgnęły. Esme pomogła mi i udało nam się przepchnąć właz na tyle, by zobaczyć, co go blokuje. Okazało się, że była to kupa gruzu i zgniecionego metalu.
- Będę musiał otworzyć drzwi do wewnątrz… w naszą stronę. Nie przebijemy się przez to – wyjaśniłem, delikatnie odpychając ją w bok. Pociągnąłem energicznie właz, który wyskoczył z zawiasów, wydając z siebie skrzeczący dźwięk. Staliśmy nieruchomo, czekając na dowody, że ktoś nas usłyszał. Było dziwnie cicho. Wydawało się, jakby trwała jedna z tych zimowych nocy, gdy pada śnieg i wszystko jest odizolowane warstwą dużych białych płatków.
Wspiąłem się po metalowym dłużniku, który upadł obok drzwi, po czym odwróciłem się, by pomóc Esme. Wciągnąłem ją na górę jednym zdecydowanym ruchem. Stanęliśmy na powierzchni i zaczęliśmy się zastanawiać nad słusznością naszych ostatnich decyzji. Nic nie zostało, a pomysł szukania naszych bliskich w tym świecie wydał się bardzo zniechęcający. Niebo było całkowicie ciemne – żadnych gwiazd ani księżyca. Jedyne światło pochodziło z wygasających pożarów na terenie tego, co kiedyś było miastem. Gorzki zapach rozkładu był jeszcze silniejszy. Miasto obróciło się w pył… albo raczej… Świat obrócił się w pył. To było coś, co nie pojawia się nawet w najgorszych koszmarach. Zapał Esme zaczynał wygasać.
Dlaczego wciąż się pali? Minęły tygodnie. To niemożliwe. Myśli Esme pełne były niedowierzania.
- Możliwe. Jeśli całe miasto spłonęło, wciąż wybuchały nowe pożary, zwłaszcza, jeśli nie miał kto ich ugasić. To wszystko – Wskazałem ręką na kupę złomu blokującą wejście do bunkra – musiało wydarzyć się, gdy nasi odeszli.
- Nie wiem, czy to mnie miało pocieszyć – powiedziała smutno, podnosząc garść popiołu i przesypując ją między palcami. – To by znaczyło, że większość zniszczeń miała miejsce, gdy wciąż tu byli, Edwardzie.
- No dobrze – odezwałem się, nie chcąc kontynuować tej rozmowy. – Wróćmy do pierwotnego planu. Mówiłaś, że jesteśmy w południowej części miasta, więc musimy iść na północ, w stronę centrum, a później poza granicę, po drodze odwiedzając szpitale. Patrząc na to… to… - Nie potrafiłem znaleźć odpowiedniego słowa. – Jestem pewien, że tam znajdziemy Carlisle’a. Musimy, dodałem w duchu.

…..

Szliśmy ponad godzinę, próbując przebrnąć przez pył i gruzy, co jakiś czas zatrzymując się i szukając oznak życia. Póki co, na nic się nie natknęliśmy. Część miasta, w której się znajdowaliśmy, była zrównana z ziemią i opuszczona. Szliśmy powoli, ponieważ nawet mając specjalne zdolności i zwinność, nie widzieliśmy żadnych ulic czy ścieżek. Poruszaliśmy się właściwie po omacku. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że ogień zaczyna wygasać i ujrzeliśmy zarysy budynków. Teren, na który wkraczaliśmy, najwyraźniej nie był do końca zniszczony. Z lewej strony zaczął dobiegać mnie odgłos skręcanego metalu, podobny do tego, który słyszałem wyważając drzwi od bunkra. Złapałem Esme za rękę.
Co się stało? – zapytała, zaniepokojona.
Potrząsnąłem głową, odwracając ją w lewą stronę w nadziei, że jeszcze raz to usłyszę. Czekaliśmy kilka minut, nerwowo wstrzymując oddech. I wtedy ten dźwięk znów się pojawił. Nie miałem wątpliwości – ktoś pocierał metalem o metal. Kiwnąłem głową w tamtym kierunku, sugerując Esme, że powinniśmy iść tam i sprawdzić, co się dzieje. Uważnie śledziliśmy ten odgłos, co jakiś czas zatrzymując się, by upewnić się, że idziemy w dobrą stronę.
Kiedy znaleźliśmy się bliżej, usłyszałem nieskładne, histeryczne myśli kogoś znajdującego się na skraju rozpaczy. Moje oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy zrozumiałem, kto to jest. Esme zatrzymała się nagle, zaalarmowana moim zachowaniem, po czym potarła moje ramiona, czekając na wyjaśnienia. Ale to nie było coś, o czym byłem gotowy powiedzieć na głos. Nasłuchiwałem w skupieniu, nie mogąc powstrzymać grymasu bólu, który wypłynął na moją twarz.
Psy… muszę je uratować… żadnych szans. Uratować… pochować… odpoczynek… takie małe… same… zapach… O Boże, ten zapach. Kobieta wciąż powtarzała te słowa, a obrazy w jej głowie spowodowały, że nie mogłem powstrzymać rozpaczliwego krzyku, który wydobył się z mojej piersi. Buciki, plecaki, książki, małe rączki i nagle przerażający widok psów rozszarpujących rozkładające się mięso.
- Edwardzie… Przerażasz mnie. Co się dzieje? – gorączkowo pytała Esme.
- To Rosalie – powiedziałem gorzko, wskazując głową w kierunku, z którego dochodziły odgłosy. Z obrazów w jej głowie wywnioskowałem, że odgarniała gruz z zawalonego budynku, torując robie drogę i łudząc się, że w środku znajdzie żywych ludzi.
Esme odetchnęła z ulgą, jednak gdy spojrzała w moje smutne oczy… Zaczęła biec w kierunku Rosalie, nie oglądając się na mnie. Jej myśli były pełne obaw i pytań. Na oślep pędziła w stronę hałasu.
- Esme, czekaj! – zawołałem, mając nadzieję, że uda mi się ją dogonić, zanim odkryje prawdę. Nie chciałem, by zobaczyła Rosalie w takim stanie. Wystarczająco już wycierpiała, ale powinienem był wiedzieć, nie mogę powstrzymywać matki przed spotkaniem z córką.

Niebo było kompletnie czarne, więc musieliśmy używać swojego wyczulonego wzroku, by móc przemierzać ulice. Mieliśmy wrażenie, że biegniemy już od wieków, a myśli Esme wypełnione były gorączkowym pragnieniem znalezienia Rosalie. Wziąłem ją za rękę, nie po to, by ją zatrzymać, lecz by zapewnić ją, że jestem przy niej i że dotrzemy na miejsce.
Hałas ucichł, myśli Rosalie również, jednak wiedziałem, że jesteśmy blisko. Krzyknąłem, wiedząc, że nas usłyszy. Esme zrobiła to samo.
- Muszę ułożyć je do snu. – Usłyszałem cichy, załamany głos, przecinający nocną ciszę.
Natychmiast ruszyliśmy w kierunku, z którego dobiegał. Wskoczyłem na coś, co prawdopodobnie było autobusem i w ciemności zobaczyłem skuloną postać. Siedziała naprzeciwko powalonej ściany, ze schyloną głową, obejmując się ramionami zupełnie, jakby próbowała pozbierać się do kupy.
Są martwe. Wszystkie są martwe… A psy… Zaczęła kołysać się w tył i w przód, a z jej piersi wydobył się pełen rozpaczy odgłos.
Esme sapnęła, zeskakując w dół, po czym pobiegła do Rosalie i wzięła ją w ramiona, próbując uspokoić. Oglądałem je z góry, wiedząc, że powinienem tam pójść, jednak nie byłem w stanie… Moje nogi nie mogły się poruszyć. Próbowałem wziąć głęboki oddech, jednak miałem wrażenie, że duszę się i moja klatka piersiowa za chwilę rozerwie się na kawałki. Kucnąłem i objąłem kolana rękami, patrząc na Esme i Rosalie, próbując ogarnąć myślami scenę przede mną.
Rosalie ciężko było rozpoznać. Jej złote włosy i skóra były czarne od sadzy, porwane ubrania zwisały z jej ciała. Jednak rzeczą, która zszokowała mnie najbardziej, był wygląd jej twarzy. Przyzwyczajony byłem do wyniosłej, posągowo pięknej Rosalie, która zwykle miała skwaszoną minę. Kobieta przede mną wcale jej nie przypominała. Była załamana, roztrzęsiona i - nigdy bym nie pomyślał, że to powiem – słaba.
W mojej głowie pojawiały się miliony pytań, tak samo jak u Esme. Z myśli Rosalie wyczytałem, że zaczyna docierać do niej, że jej matka nie jest złudzeniem, że jest prawdziwa i trzyma ją teraz w ramionach.
- Esme? – wykrztusiła. – Czy to naprawdę ty?
Westchnęła głośno, z ulgą obejmując szyję Esme.
- Pomożesz mi, prawda? – zapytała, a matka spojrzała na mnie pytająco, nadal nie wiedząc, co robiła Rose.
Edwardzie, co ona ma na myśli? W czym mam jej pomóc?
W tym momencie moje mięśnie w końcu nawiązały połączenie z mózgiem i udało mi się zeskoczyć z autobusu. Powoli szedłem w stronę kobiet, nie chcąc przytłoczyć mojej siostry.
- Rosalie… Pomożemy ci. Obiecuję – powiedziałem delikatnie, pochylając się, by wziąć ją za rękę.
- E-Edward? – zapytała z niedowierzaniem, szeroko otwierając oczy. – Czy Emmett jest z tobą? – Jej głos sprawiał wrażenie, jakby należał do dziecka.
- Nie, kochanie. Mieliśmy nadzieję, że ty nam powiesz, gdzie on jest – odpowiedziała cicho Esme.
- Kazał mi wracać, iść do bunkra i powiedzieć wam, co się stało. Poszedł za Jasperem… z Alice. Nie chciał, byście byli sami. Byłam w drodze… kiedy… - Jej głos się załamał i w tej samej chwili na jej twarzy pojawił się wyraz słabości.
- Co, kochanie? Co się stało? – Esme próbowała uspokoić Rose.
Wiedziałem, że nie będzie w stanie opowiedzieć matce, dlaczego nie doszła do bunkra, więc wyjaśniłem najlepiej, jak potrafiłem, co wyczytałem z myśli siostry. Rosalie szła w stronę schronu, kiedy Alice i Emmett kontynuowali poszukiwania Jaspera. Mąż Rose poprosił ją, by wróciła do Esme i była przy niej, gdyż nie mogli skontaktować się z nią z powodu wyczerpanych krótkofalówek.
Po drodze natknęła się na szkołę, która runęła w wyniku eksplozji. Wiedząc, że takie placówki często były wykorzystywane jako schrony, podeszła bliżej i usłyszała, że w środku uwięzieni są ludzie… rodziny z dziećmi.
- Odkopała ich, Esme – powiedziałem – ale nikt nie przeżył.
Potrząsnąłem lekko głową, patrząc na Rosalie, skuloną i trzęsącą się w ramionach Esme. Obraz mojej siostry wygrzebującej maleńkie, poskręcane ciała spod gruzów będzie prześladował nas oboje już zawsze. Wyciągała ich na powierzchnię, mając nadzieję na znalezienie kogoś, kto oddycha, jednak jej wysiłek był daremny. Spędziła większość dnia, siedząc wśród zmarłych i opłakując ich. A później nastąpił zmierzch.
- Przyszły dzikie psy… - powiedziałem delikatnie, wiedząc, że Esme zrozumie. Jedyne, co mogła zrobić, to uspokoić łkającą Rosalie ciepłymi słowami. Głodne wilki i bezdomne psy przemierzały miasto w poszukiwaniu jedzenia. Martwe ciała były dla nich łatwym łupem. Rosalie zabiła je, zanim zdążyły dobrać się do mięsa, jednak później przyszło ich więcej. W końcu postanowiła zakopać ciała, zapewniając im wieczny odpoczynek.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, pozwalając Rosalie dojść do siebie w naszych objęciach. Ta kobieta, moja siostra, była jedną z najsilniejszych osób, jakie znałem, a jednak zawsze lekceważyłem jej wielkie serce. Odmawiałem dojrzenia pokładów współczucia zakopanych głęboko pod warstwą uporu. A teraz cierpiałem razem z nią. Wszystko, co straciłem, co ona straciła, co wszyscy straciliśmy, teraz opłakiwaliśmy razem.
- One są tylko dziećmi. Nie powinny umierać – wyszeptała pozbawionym emocji głosem.
Westchnąłem głęboko, wiedząc, że ciężko będzie nam zmusić ją do powrotu do bunkra. Ostatnie tygodnie spędziła na szukaniu szkół i innych zniszczonych budynków oraz grzebaniu zmarłych.
- Wiem, Rose… - powiedziałem, unosząc jej podbródek, by zobaczyła, że mówię prawdę. – Ale nie możesz uratować ich wszystkich.
Wyglądała tak delikatnie, tak smutno, że zatęskniłem za starą Rosalie. Tą, która wstałaby, otrzepała się, mówiąc mi jednocześnie, że jestem dupkiem, który sprawił, że nasza rodzina cierpi. Ona odeszła i nigdy nie pomyślałbym, że będę jej potrzebował. Dlatego do czasu, gdy mogłaby do nas wrócić, miałem zamiar zająć jej miejsce. Podniosłem Rose i objąłem ją.
- Zabierzemy cię do bunkra i umyjemy. – Zaczęła protestować, jednak natychmiast jej przerwałem. – Nie kłóć się ze mną, musisz się przebrać, zjeść… i wziąć prysznic. – Próbowałem żartować, jednak wyszło kiepsko. Esme spojrzała na mnie, unosząc brwi.
Edwardzie… - zaczęła, jednak zobaczyła, że moje słowa uspokajają Rosalie, która otoczyła mnie ramionami i przycisnęła twarz do mojej szyi.

…..

Esme spędziła ponad godzinę na kąpaniu Rosalie i przez cały ten czas nie odezwała się słowem. Siedząc na fioletowej kanapie, rozczesywała świeżo umyte włosy Rosalie, siedzącej przed nią na dywanie. W blond pasemkach tańczyły refleksy światła z jedynej żarówki wiszącej u sufitu. Rose patrzyła pustym wzrokiem w przestrzeń, podczas gdy ręce Esme pracowały przy jej złocistych włosach. Patrzyłem na nie prawie że zahipnotyzowany, aż w pewnej chwili głos Rosalie wyrwał mnie z zamyślenia.
- Gdzie jest Carlisle? – zapytała, przerywając ciszę.
- Nie wiemy – odpowiedziałem szczerze. – Minęły tygodnie, odkąd Esme miała od niego jakieś wiadomości.
- To niemożliwe – powiedziała, potrząsając głową. – Widzieliśmy go… Spotkaliśmy się z nim w jednym ze szpitali. Powiedział Emmettowi, by odesłał mnie z powrotem i stwierdził, że wkrótce sam tu wróci – wyjaśniła, dziwiąc się, że Carlisle nie pojawił się w bunkrze.
Rosalie dała mi ogólny zarys tego, gdzie może znajdować się mój ojciec, więc postanowiłem go znaleźć. Właśnie tego się spodziewaliśmy. Pracował w szpitalu, pomagając wszędzie, gdzie mógł być potrzebny. Przekonanie Esme, że będę musiał zostawić ją i Rose nie było łatwe, ale mimo wszystko wiedziała, że to jedyne rozwiązanie. Moja siostra nie była jeszcze gotowa na opuszczenie bunkra, nie mogła też zostać tu sama. Esme zmusiła mnie do złożenia jeszcze jednej obietnicy – miałem meldować się przez radio co godzinę. Zgodziłem się, po czym opuściłem schron i udałem się na poszukiwanie jedynej osoby, która mogła zjednoczyć naszą rodzinę.


*Fragment wiersza T.S. Eliota „Wydrążeni ludzie” w przekładzie Czesława Miłosza.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Lady Vampire
Wilkołak



Dołączył: 10 Kwi 2009
Posty: 197
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ni stąd, ni zowąd

PostWysłany: Nie 12:16, 13 Wrz 2009 Powrót do góry

Długość rozdziału napewno wynagradza czekanie. Oby więcej było takich, bo już szczerze myślałam, że zapomniałaś o TF. A tu taka niespodzianka! Dziękuję bardzo i kłaniam się nisko.
I nie martw się, ktoś to czyta. I napewno więcej jest takich ktosiów niż tylko ja. To opowiadanie jest specyficzne więc może dlatego nie przyciąga takiego kręgu odbiorców co Porywaczka. Ale czy mniej znaczy gorzej?
Co do rozdziału: zauważyłam, że Edward coraz mniej myśli o Belli. Oczywiście, nadal stanowi lwią część jego półżycia, ale przez to, że musi stawiać czoła innym wyzwaniom, nie skupia się na niej. Cięszy mnie to, że stał się mniej apatyczny. Do przemiany Rose kiedyś musiało dojść, ale o sposobie w jaki to się stało w życiu bym nie pomyślała. Miała bardzo brutalny powrót do rzeczywistości, którego nie życzyłabym nawet wrogowi. Esme dojaca kozy? Dobry żart. Zwierzęta bały się przecież wampirów więc wydawało mi się, że to prawie niemożliwe. Jednak może były aż tak bardzo oswojone? podoba mi się wizja Charliego jako lidera. Rzadko - czyt. prawie nigdzie - spotyka się go w tej roli. Ciekawa odmiana.
Tłumaczenie - padam do nóżek.
Pozdrawiam i czekam zniecierpliwością na kolejną część.
Chęci i czasu.
PS. Powodzenia na studiach (dobrze pamiętam?). Może nie będę miała okazji zrobić tego później, więc robię to teraz.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
lilczur
Wilkołak



Dołączył: 14 Maj 2009
Posty: 141
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z daleka

PostWysłany: Nie 14:20, 13 Wrz 2009 Powrót do góry

Ja czytam, niezmiennie i z zapartym tchem.
Popłakałam się na opisie Rose odkopującej z gruzów dzieci, to było tak przeraźliwie smutne i dołujące.:(
Czasami przychodzi mi na myśl, że nie dam rady przeczytać więcej tych tragicznych sytuacji, jakie opisuje autorka, że chcę już odpocząć od nich psychicznie, ale kiedy widzę kolejny rozdział tego ff, rzucam wszystko i czytam od deski do deski.
Bo też i tłumaczenie jest wspaniałe.:)
Czy kiedyś w końcu będzie lepiej, choć odrobinę szczęśliwiej?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Violet
Wilkołak



Dołączył: 02 Cze 2009
Posty: 221
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 16:07, 13 Wrz 2009 Powrót do góry

Czytam, czytam...

Rozdział wstrzasający. Czytajac o Rose, miała oczy pełne łez. To straszne co musiała przeżyć. To chyba najtragiczniejszy FF jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się czytać. Autorka ma niesamowita wyobrażnie. Niesamowita i bardzo przerażającą...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
marta_potorsia
Wilkołak



Dołączył: 16 Kwi 2009
Posty: 164
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Ostróda

PostWysłany: Wto 18:35, 15 Wrz 2009 Powrót do góry

Oczywiście, że ktoś to czyta! Ja :D (jak sprawdzam :P)
Niestety porzuciłam komentowanie obu Twoich cudownych ffów z jakże prostego powodu - jestem odrobinkę do przodu i trudno skleić mi coś sensownego do przypuszczalnie rozdziału poprzedniego.
Bezgranicznie uwielbiam oba Twoje tłumaczenia - nic dodać, nic ująć. :)

Pozdrawiam, Marta. :*


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
MonsterCookie
Gość






PostWysłany: Czw 15:06, 17 Wrz 2009 Powrót do góry

Ja też czytam :P Ah no i przepraszam, że dopiero teraz komentuję, ale wcześniej nie miałam czasu.
Wspaniały rozdział, a ten opis co Rose przeżyła był niesamowity. Poza tym Charlie to świetny przywódca, oraz urocze było to, gdy Edward tak trwał przy Esme.
Jak zwykle czytało mi się świetnie.
Uwielbiam to tłumaczenie Wink

MonsterCookie.
ajaczek
Zły wampir



Dołączył: 05 Lut 2009
Posty: 477
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 2/3

PostWysłany: Pią 10:52, 18 Wrz 2009 Powrót do góry

Przeczytałam dziś bo dopiero co wróciłam z mojego urlopu i załapałam doła... Fragment o Rosali totalnie mnie wstrząsnął, był przerażający. To takie dramatyczne i tragiczne....
Autorka ma fantazje.
A co do twojego tłumaczenia droga Pestko to nadal jest na bardzo wysokim poziomie, świetnie się czyta i z utęsknieniem czekam na kolejne rozdziały :)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
pestka
Wilkołak



Dołączył: 24 Gru 2008
Posty: 205
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Royston Vasey

PostWysłany: Pon 23:10, 21 Wrz 2009 Powrót do góry

Kochani, daję Wam dzisiaj długi rozdział, bo przez najbliższy czas nie będę w stanie wstawić nowego i nie wiem, kiedy się pojawi. Zakończenie tej części jest okropne, wiem, dlatego jeśli ktoś będzie chciał wiedzieć, o co chodziło w wydarzeniach kończących "przeszłość" i "przyszłość" i nie boi się zepsuć sobie lektury następnego rozdziału, niech napisze w komentarzu lub na pw. Jak to mówią, dobry spoiler nie jest zły, prawda?

beta: marta_potorsia

Rozdział 13

Gdy już nie może być gorzej, musi być lepiej.


-:-
2016 - dzień obecny
-:-

- Edward Cullen! – powiedziała całkowicie zaskoczona Angela Weber.
Dźwięk jej głosu przywrócił mnie do rzeczywistości. Zauważyłem, że dzieciaki spoglądały to na nią, to na mnie. Ich myśli były rozbiegane, a gdy próbowałem je wyłapać, usłyszałem coś o „niesławnych Cullenach”, cokolwiek to znaczyło.
- Klaso, wydaje mi się, że już czas na drugie śniadanie, co wy na to?
- Taak! – krzyknęli wszyscy jednocześnie, zrywając się ze swoich krzeseł. Szybko zapomnieli o niecodziennej wymianie zdań między ich nauczycielką a dziwnym mężczyzną na końcu sali. Wybiegli z pokoju, rzucając ciche „hej, komendancie” do Charlie’go, który w zamian ostrzegał ich, by trzymali się z daleka od kłopotów.
- Dzień dobry, pani Cheney. Jak się pani dziś czuje? – zapytał ciepło.
- Może i jestem mężatką, ale nie jestem stara! Mówiłam ci, byś przestał mnie tak nazywać, komendancie. – Roześmiała się, kładąc dłoń na swoim pokaźnym brzuchu, głaszcząc go nieświadomie. – Niedługo wybuchnę. Nie mogę się już doczekać, kiedy to się skończy.
- Przestanę nazywać cię panią Cheney, kiedy ty zaczniesz mówić do mnie Charlie, zgoda?
Słuchałem bicia serca dziecka, tak samo zresztą jak Carlisle, kiedy pozostała dwójka nadal się kłóciła. Maluch był silny i zdrowy. Mój ojciec zastanawiał się, jak długo ta kobieta jest już w ciąży i stwierdził, że zapewne osiem miesięcy. Byłem zaskoczony wiadomością o małżeństwie Angeli, ale tylko trochę. Ona i Ben zawsze do siebie pasowali i byli tacy mili dla Belli. Byłem zadowolony, że mogłem odegrać pewną rolę w ich związku tyle lat temu.
- Pamiętasz doktora Cullena i Edwarda, prawda? – zapytał Charlie.
- Oczywiście. Całe nasze miasteczko aż huczało od wiadomości na temat waszego powrotu, ja również byłam bardzo podekscytowana. I dziękuję za pomoc na lekcji. Pamiętam ten wiersz, ale maluch w moim brzuchu czasami chyba miesza mi w mózgu. – Zaczerwieniła się, zakładając kosmyk włosów za ucho.
- Więc Ben… - urwałem, chcąc zachęcić ją do opowiedzenia trochę o ich związku.
- Tak. – Przewróciła oczami, poklepując się po brzuchu.
- A propos twojego męża… Nie widziałem go od wczoraj.
- Ugh… no tak – powiedziała, wzdychając. – Dziś rano poszedł z Tylerem na północną działkę. Chodziło o coś z panelami słonecznymi. Chłopcy chcą dopilnować, by wszystko było idealnie, wiecie o tym? – Uniosła brwi i przechyliła głowę w naszym kierunku. Charlie kiwnął ze zrozumieniem, jednak ja i Carlisle nie zrozumieliśmy tego gestu. Angela wyczuła nasze zmieszanie i wyjaśniła:
- Kiedy usłyszeli, że przyjeżdżacie do miasta, zaczęli trochę panikować. Chcieli zaimponować wam tym, co udało im się zrobić. Wy, Cullenowie, dla niektórych tutaj jesteście prawdziwymi legendami. Dzięki wam mamy przyrządy, budynki i to – Machnęła ręką w powietrzu – wszystko zaczęło się dzięki wam. Żyjemy dzięki wam. No i dzięki komendantowi również. – Uśmiechnęła się ciepło do Charlie’go, który znów zaczął się czerwienić. Wyglądał na nieco zakłopotanego tymi wszystkimi pochwałami.
- Pamiętasz Tylera, Edwardzie? - zapytał, chcąc uniknąć dalszych rozmów o swoich sukcesach. – Och, oczywiście, że pamiętasz, przecież to on prawie zabił ciebie i Bellę swoim vanem… - Zdanie urwało się i zawisło niezręcznie w powietrzu.
Carlisle, prawdziwy dyplomata, zwrócił się do Angeli, próbując rozładować napięcie:
- Który to już miesiąc, pani Cheney?
- Och, proszę mi mówić Angela, doktorze Cullen. – Roześmiała się. – Minęło osiem miesięcy i już chcę mieć to za sobą. Nawet pisanie na tablicy stało się trudne!
- Cóż, doktor zgodził się pomagać w klinice. Nie, żebym uważał, że Leah sobie nie radzi. Po prostu wydaje mi się, że czasami trochę ją to przerasta i przyda się jej kilka rad od fachowca na temat zachowania wobec pacjentów. – Charlie przewrócił oczami i wziął głęboki oddech. W jego głowie zobaczyłem błysk skalpela i wściekłą młodą Quieutkę wrzeszczącą na wielkiego faceta.
- Chyba wszyscy słyszeli o tym, jak straszyła Embry’iego skalpelem. – Angela roześmiała się.
- Z tego co mówicie wynika, że jest… pełna zapału – powiedział Carlisle, trochę przestraszony tym, w co się pakował.
- Nie masz pojęcia – wymamrotał Charlie. – No dobrze, w takim razie chodźmy do kliniki. Obiecuję, że nie będzie zabaw skalpelem.
- Brzmi świetnie – zgodził się Carlisle. Chyba lepiej będzie, jeśli tylko jeden z nas spotka się z tą Leą. Może zostaniesz i porozmawiasz z Angelą?
Dyskretnie kiwnąłem głową. Jeśli Leah była Quileutką, prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby poznała tylko jednego z nas.
- Myślę, że zostanę tutaj i nadrobię zaległości z Angelą. Mogę? – Uniosłem brwi. – O ile Angela nie ma nic przeciwko. Chętnie dowiem się więcej na temat szkoły.
- Nie mam nic przeciwko – powiedziała uprzejmie.
Charlie i Carlisle wyszli, a Angela wskazała ręką na dwie ławki przed nami.
- Przepraszam, ale muszę usiąść na chwilę.
- Tak, oczywiście. Mogę ci jakoś pomóc? – Pokręciła głową. Czuła się bardzo niezręcznie w mojej obecności. Nigdy nie rozmawialiśmy na osobności i nie wiedziała, od czego zacząć.
- Jądro ciemności. – Wskazałem na poobdzieraną książkę leżącą przede mną. – Dosyć ciężka lektura – powiedziałem, próbując rozładować napięcie. Zauważyłem, że w klasie znajdowało się tylko sześć kopii, podzielonych na dwadzieścia, lub więcej, ławek.
- To prawda, ale myślę, że dzisiaj jest bardziej zrozumiała niż w czasach, gdy my ją przerabialiśmy. W dodatku mamy ograniczoną liczbę książek. Wynieśliśmy, co mogliśmy ze starej szkoły, ale i to nie wystarczyło. – Spojrzała na tablicę i pogrążyła się we wspomnieniach. – Na początku ludzie palili książki, by ogrzać się zimą – było zbyt zimno, by znaleźć drewno, a śnieg był zbyt głęboki. Pierwsze dwa lata były ciężkie.
Jej oczy zaczęły robić się wilgotne, jednak szybko powstrzymała łzy.
- Ugh! Te hormony! Nic dziwnego, że Ben ostatnio spędza tyle czasu z Tylerem.
Wstałem i wyciągnąłem chusteczkę z kieszeni. Alice nalegała, bym wziął jedną ze sobą. Hmm… Chochlik wracał do formy.
Angela opanowała się i mówiła dalej:
- Nie mam za bardzo z czego wybierać. Większość ludzi nie posiada prawdziwych literackich perełek w swoich bibliotekach, a według mnie Danielle Steel nie liczy się jako lektura szkolna.
- Nie – zachichotałem. – Raczej nie. Wiesz, Esme… moja matka, posiada całkiem pokaźny zbiór książek i z pewnością chętnie by ci je oddała. Obiecuję, żadnej Danielle Steel.
Jej myśli powędrowały natychmiast w stronę Szekspira i książek, za którymi desperacko tęskniła.
- Ona ma mnóstwo utworów Szekspira i ciągle nam je wciska, więc bylibyśmy wdzięczni, gdybyś zabrała je od niej. – Kłamałem. – Mam już dość „Romea i Julii”.
- Mówisz serio? Nie wiem, czy spodoba się moim uczniom, ale byłoby cudownie, gdybym mogła to zrobić. Podziękuj swojej mamie w moim imieniu. – Do jej oczu znów zaczęły napływać zły. Wiedziałam, że to dobry chłopak. Bella nigdy by się w nim nie zakochała, gdyby taki nie był. Spojrzałem w jej oczy i zobaczyłem w nich smutek.
- Tak bardzo mi przykro, Edwardzie. Sue powiedziała mi, co stało się z Bellą. Wszyscy wierzyliśmy, że wciąż żyje i tak bardzo chcieliśmy, by to była prawda… Cóż… Przynajmniej teraz wiemy, co się stało. – Pochyliła się do przodu i położyła swoją dłoń na mojej. Delikatnie ją uścisnąłem.
- Och! Jesteś lodowaty. Przepraszam, czy tu jest za zimno? Ja tego nie czuję, wciąż mi gorąco. Mogę rozpalić ogień… - Zaczęła wstawać. Delikatnie złapałem ją za rękę.
- Wszystko w porządku. Po prostu mam problemy z krążeniem. – Uśmiechnąłem się do niej. – Bella naprawdę cię lubiła, Angelo, uważała cię za jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek. Zawsze byłaś dla niej taka miła… dla mnie zresztą też. Dziękuję. – Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Słuchałem jej myśli, w których żałowała, że nie miała okazji poznać Belli lepiej. Nie mogłem uwierzyć w to, jak bardzo się zmieniła. Wciąż była Angelą, jednak miała w sobie jakąś dojrzałość i pewność siebie, której nie posiadała wcześniej. Zawsze była nieśmiała, mimo to wiedziałem, że wyrosła z tego. Musiała, skoro była w stanie stanąć na środku klasy i nauczać.
- Te dzieciaki nie wiedzą, co ich czeka – zażartowała. – Och, a pan Berty będzie zachwycony!
- Pan Berty? On też tu jest?
- Tak, prowadzi szkołę razem z panem Bannerem. Jest nas tylko czterech… Mike Newton też jest nauczycielem. Pamiętasz go?
Czy ja go pamiętam? Prychnąłem, nie zdając sobie sprawy, że zrobiłem to głośno. Angela roześmiała się, wiedząc, dlaczego to zrobiłem.
- Na pewno pamiętasz. On zawsze miał coś do Belli. Tak jakby mógł być dla ciebie konkurencją. Nawet, kiedy wyjechałeś… - Zniżyła głos – nadal nie miał u niej szans.
Zobaczyłem obraz załamanej Belli spacerującej przez szkolny korytarz.
- Ona nie była już taka sama. Kochała cię, wiedziałam, że to nie jest tylko jakieś licealne zauroczenie… Wiedziałam. Myślę, że wszyscy wiedzieliśmy. – Sięgnęła po moją dłoń. – A ty kochałeś ją.
- To prawda – zgodziłem się. – Bardzo.
Patrzyłem na nasze ręce, bojąc się spojrzeć jej w oczy. Nie chciałem niszczyć tej chwili swoim bólem albo problemami, Angela zasługiwała na coś więcej. Nie potrzebowałem jej litości. Mimo moich starań, jej myśli były pełne współczucia dla mnie i Charliego.
- Ałć! – wzdrygnęła się, kładąc rękę na lewej stronie swojego brzucha. Zaniepokojony, zapytałem, czy wszystko w porządku. – Tak, ta mała pijawka staje się nieznośna o tej porze dnia. Jest głodny.
- Och, przepraszam. Zająłem ci przerwę obiadową – powiedziałem.
- Nonsens, ale rzeczywiście zaczynam być głodna. Może odprowadzę cię do kliniki? Muszę odwiedzić Sue i jestem pewna, że ma dla mnie coś dobrego do schrupania – powiedziała, wstając.
W drodze rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Nadal byłem zaskoczony tym, jak bardzo zmieniła się Angela przez te wszystkie lata. Wspomniałem o jej rodzicach, na co odparła cicho, że nie żyją, jednocześnie jej myśli ogarnął smutek. Wyglądało na to, że ludzie z Forks i La Push podzielili się na dwie grupy – niektórzy uwierzyli Charliemu, a niektórzy nie. Myśleli, że z tęsknoty za córką, która go opuściła, Charlie zaczynał wariować. Rodzice Angeli należeli do sceptyków. Podczas gdy jej rodzina odmówiła dołączenia do szalonej ekipy komendanta policji, Ben uwierzył. On i jego bliscy zaufali Charliemu pomimo wszystkich protestów i wprowadzili się do bunkra, zabierając ze sobą Angelę. Tak właśnie wyglądała ówczesna sytuacja w Forks – rodziny rozdzielały się i rodzice dziewczyny byli jednymi z wielu, którzy zmarli w pierwszych latach w wyniku promieniowania.
Nie mogłem powiedzieć jej, że wiem, w końcu nie podzieliła się tym ze mną z własnej woli. Mimo to poczułem potrzebę dodania jej otuchy, dlatego otoczyłem ją ramieniem, gdy szliśmy. Był to dziwny gest, którego na pewno bym nie wykonał dziesięć lat temu, zresztą wątpię, czy zgodziłaby się na to, jednak w tym momencie wydawał się… odpowiedni. Oboje dużo wycierpieliśmy, każde z nas miało swoją historię.
- Naprawdę dobrze cię widzieć, Angelo – powiedziałem z przekonaniem.
Nie wzdrygnęła się, czując moją bliskość, tak jak się tego spodziewałem. Zamiast tego spojrzała w górę, szukając moich oczu.
- Ciebie też, Edwardzie – odpowiedziała, a w jej oczach znów pojawiły się łzy.

Rozstałem się z Angelą, zostawiając ją na schodach, jak się okazało, komunalnej kuchni, w towarzystwie kilku niespokojnych dzieciaków. Maluchy opychały się czymś w rodzaju ciasta z białym kremowym nadzieniem. Wyglądało mi to na domowej roboty wersję czegoś, co kilka razy jadła przy mnie Bella. Po chwili usłyszałem, jak jeden z dzieciaków prosi o jeszcze jedno „Twinkie”. Szedłem w stronę hangaru, oczarowany życiem mieszkających tu ludzi. Coś niesamowitego. Byłem już prawie na miejscu, gdy w moje nozdrza uderzył okropny zapach. Poczułem zgniły smak w ustach i nagle przypomniałem sobie ten smród. Zacząłem obracać się dookoła, szukając źródła zapachu, jednak nic nie zauważyłem, byłem sam. Z mojej piersi wydobył się niski pomruk, gdyż poczułem zbliżające się niebezpieczeństwo. Nic się nie pojawiło, usłyszałem jednak:
Pijawka… Krwiopijca… Wszyscy jesteście martwi… Głos, który do mnie docierał, przepełniony był nienawiścią.
- Edward! – Odwróciłem się, słysząc swoje imię. – Tutaj jesteś! Szukałem cię. Charlie powiedział, że jesteś w szkole – krzyknął Seth. Stał po drugiej stronie bujnego, zielonego ogrodu.
Ruszył w moją stronę, machając ręką, bym na niego poczekał. Głos w mojej głowie zniknął, razem z paskudnym zapachem, który z pewnością się z nim łączył. Nie dowiedziałem się, skąd się to wzięło, jednak nadal warczałem, obracając się powoli i rozglądając się w ciemności. Tylko jedno stworzenie mogło tak śmierdzieć i pamiętałem ten zapach aż za dobrze… Wilki wróciły.
Musiałem znaleźć Carlisle’a i podzielić się z nim tą wiadomością. Oboje myśleliśmy, że wilkołaki wymarły, jednak najwyraźniej myliliśmy się – one nadal istniały, żyły w tej społeczności i z całą pewnością miały zacząć sprawiać nam problemy. Dzielnica nie znajdowała się na terenie Quileutów, więc technicznie rzecz biorąc, nie łamaliśmy paktu, ale przecież ja z premedytacją złamałem go kilka dni temu.
- Co robisz? – zapytał z ciekawością Seth. – Coś zgubiłeś?
W końcu doszedł do mnie, trzymając w ręku płytkę drukowaną, która najwyraźniej nie należała do najnowszych. Przywitałem się z nim ciepło, ściskając jego dłoń i próbując zamaskować niepokój, który czułem.
- Nie… kogoś. Wiesz, gdzie jest mój ojciec?
- W klinice, o tam. – Machnął ręką, w której trzymał płytkę. – Czekają na ciebie. Charlie kazał mi cię zawołać.
- Co to jest? – Wskazałem na przedmiot w jego ręce.
- Och, nic takiego, zepsuta płytka drukowana z jednego z paneli słonecznych. Mam zamiar spróbować ją naprawić, ale ja raczej nie znam się na tych sprawach. – Wzruszył ramionami, po czym ruszył w stronę hangaru.
Kiwnąłem głową i poszedłem za nim.
- Emmett wie co nieco o elektronice. Jeśli potrzebujesz pomocy, jestem pewien, że z chęcią by się tym zajął – powiedziałem. – Obecnie jest z Rosalie u naszych przyjaciół, ale powinien być z powrotem za kilka dni.
- Dobrze wiedzieć, mogę potrzebować pomocy. Ten pojedynczy panel ciągle się psuje i nie wiemy, dlaczego. – Uśmiechnął się do mnie. – Zresztą, muszę się na nim odegrać na PlayStation. Myślę, że on oszukuje. – Wydał z siebie głęboki pomruk.
- Och, oczywiście, że oszukuje. Dlatego my już z nim nie gramy, mamy dość. Teraz jest cały twój.
Przez jakiś czas rozmawialiśmy o grach, które Emmett posiadał w swojej kolekcji, gdy nagle Seth zatrzymał się i zwrócił w moją stronę. Z jego myśli wyczytałem, że próbował mnie rozszyfrować. Nie obchodzi mnie, co mówi Jacob… Przyjrzał się moim rysom twarzy, nie będąc do końca pewnym, czego szuka. Myślał o rozmowie między mną a Charliem, która miała miejsce jakiś czas temu w moim domu.
- Słuchaj, Edward… Nie wiem, jaka historia łączy was z niektórymi ludźmi z La Push, nie będę kłamał, ale niektórzy z nich nie są szczęśliwi z waszego powrotu. Wiem, że stoi za tym coś więcej, oni zawsze byli, cóż… inni, tak samo jak ty i twoja rodzina. Na przykład to całe „czytanie myśli”, naprawdę to potrafisz? – zapytał, unosząc brwi i czekając na odpowiedź.
Już miałem otworzyć usta, kiedy mi przeszkodził.
- Czekaj! Nie chcę wiedzieć. Nie wiem, czy będę w stanie znieść myśl, że wiesz, co dzieje się w mojej głowie, dlatego chyba wolę trwać w niewiedzy. Nie chcę, by między nami coś się popsuło. Lubię cię, ale nie mógłbym być sobą, gdybym wiedział, że cały czas mnie oceniasz. Dobrze jest widzieć tutaj nowe twarze… Jestem zmęczony całym tym gównem… Oni nie są tacy straszni.
- Niech będzie. A poza tym musisz wiedzieć, że zawsze jesteś u nas mile widziany. Wszyscy cieszą się, że mogli cię poznać… nawet Rosalie! – odpowiedziałem, starając się nie ujawnić, że rzeczywiście odczytałem jego myśli.
- Och, ona mnie przeraża! – Zachichotał i machnął ręką, odpędzając muchę, która usiadła mu na ramieniu.
- Witaj w klubie! – Roześmiałem się razem z nim.
- Ale reszta z was… już nie tak bardzo. – Uśmiechnął się, po czym jego oczy się zwęziły. – Mimo wszystko nie zapomniałem o naszej umowie. Chcę dowiedzieć się więcej o niektórych sprawach i nie dam wam spokoju, dopóki z was tego nie wyciągnę. Twój brat, Jasper, chyba sporo wie na ten temat.
Nie byłem pewien, czy powinienem mu powiedzieć, że Jasper wyjechał. Zapewne była to tylko kwestia czasu, zanim zauważyłby jego nieobecność. A Jaspera mogło nie być przez dłuższy czas.
Kiwnąłem głową.
- Możesz nie mieć wyboru – powiedziałem trochę bardziej poważnie. – Jeśli sytuacja zacznie się pogarszać i ty możesz być zagrożony. Wszyscy muszą być przygotowani.
Przez chwilę na jego twarzy pojawił się smutek, jednak szybko się pozbierał.
- Myślicie, że to się stanie – powiedział, stwierdzając fakt. Miał śmiertelnie poważny wyraz twarzy.
- Tak – odparłem zgodnie z prawdą. – Tak właśnie myślimy. Mój brat, Jasper, udał się na swego rodzaju zwiady… Chcemy wiedzieć, jak bardzo jest to poważne.
- Sam? – zapytał, zszokowany, że puściliśmy Jaspera samego. Przez chwilę w jego umyśle pojawił się pomysł, by dołączyć do mojego brata.
- Jak wiesz, nasza rodzina jest… inna. Jasper da sobie radę – powiedziałem, próbując przekonać zarówno Setha jak i siebie. Chłopak uniósł brwi.
- To jest kolejna z tych rzeczy, o których masz zamiar mi powiedzieć, „gdy będę gotowy”, prawda? – zapytał. Wytrzymałem jego spojrzenie, nie chcąc zdradzić mu nic więcej. – No dobrze, ale jeśli to będzie miało jakiś wpływ na naszą społeczność i ludzi tu żyjących, mam prawo wiedzieć i mam prawo być w to zaangażowanym.
Zacisnął szczęki i wyzywająco wysunął podbródek, czekając na mój sprzeciw. Mam dość traktowania mnie jak dziecko… Najpierw Jacob, teraz to. Byłbym przeklęty, jeśli pozwoliłbym im odsunąć mnie od tej sprawy.
- No dobrze. Kiedy przyjdzie czas, że będziemy gotowi zdradzić więcej, zostaniesz zaangażowany. Masz moje słowo. – Zrobiło mi się przykro wobec Setha. Nie miałem zamiaru odebrać mu tej szansy, tym bardziej, że może dzięki temu udałoby się utrzymać Jacoba Blacka z daleka od naszych spraw. Ten szczyl był wrzodem na moim tyłku wiele lat temu.
Gdy wchodziliśmy do hangaru, usłyszeliśmy ogłuszający huk, który musiał być odgłosem wystrzału. Rozszedł się w powietrzu i dobiegły mnie spanikowane głosy ludzi wokół nas. Po chwili nastąpił następny wystrzał. Seth zaklął pod nosem, po czym pobiegł do schronu z pełną prędkością i zatrzymał się przed dużą zamkniętą szafą.
- Gdzie jest Charlie? – krzyknął do przestraszonych ludzi stojących dookoła, jednocześnie ciągnąc za drzwi. Po chwili z szybu schodowego, który znajdował się w rogu hangaru, przybiegli Carlisle i Charlie, trzymający w dłoni klucze. Rzucił je Sethowi, który szybko otworzył drzwi i naszym oczom ukazała się pełna szafa rożnego rodzaju broni palnej. Złapali dwie strzelby z górnej półki, w mgnieniu oka załadowali je i ponownie zamknęli szafę.
Charlie zwrócił się do Carlisle’a i mnie, po czym z zawziętym wyrazem twarzy rozkazał nam nigdzie się nie ruszać. Chwilę później wybiegł za Sethem w stronę hałasu.
Chciałem zaprotestować, jednak Carlisle szybko złapał mnie za rękę, lekko potrząsając głową. To nie jest nasza walka, Edwardzie, nie tym razem. Nie możemy się w to mieszać.
Nie mogłem się z nim zgodzić. Był czas, gdy nie ufałem słowom Carlisle’a, ale od tamtego momentu sporo się wydarzyło, więc jedynie kiwnąłem głową. Poza tym, musiałem powiedzieć mu o wilkach… To było coś, co nie mogło czekać. On był kamienną podstawą naszej rodziny, w każdej sytuacji zachowywał spokój i zdrowy rozsądek. Zawsze wiedział, co należy zrobić. Cóż, przynajmniej ostatnimi czasy można było to o nim powiedzieć. Nie zawsze było tak kolorowo…

-:-

Musiałem znaleźć Carlisle’a. Była to jedyna myśl, jaka kołatała mi się po głowie, gdy wyszedłem z bunkra i czekałem, aż Esme zamknie za mną drzwi. Biegłem po schodach na powierzchnię, do świata pokrytego warstwą pyłu, do gorzkiego zapachu, do czarnego nieba i dogasających pożarów. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale bez Esme byłbym w stanie poruszać się szybciej. Tym razem miałem lepszą orientację w terenie, nie musiałem szukać drogi po omacku, przyglądając się zgliszczom miasta, które kiedyś kochałem… Miejsca moich narodzin, zarówno jako człowieka jak i wampira.
Nie chciałem nawet myśleć, co mogło powstrzymać Carlisle’a przed spotkaniem się z Esme. On nigdy by jej nie zostawił z własnej woli, zwłaszcza w taki sposób. Jakaś część mnie również cierpiała, wiedząc, że mój ojciec opuścił też mnie. Minęły cztery tygodnie, odkąd zostawił nas na pastwę losu. Z pewnością Emmett opowiedział mu o moim stanie i o Jasperze. Carlisle nie opuściłby bliskich ot tak. Dzięki niemu byliśmy rodziną, żyliśmy tak jak on, dlatego szanowaliśmy go, ufaliśmy mu i poszlibyśmy za nim wszędzie… bez zadawania pytań. Nie mogliśmy bez niego funkcjonować, zwłaszcza ja nie mogłem. Cóż za ironia – byłem w Chicago, w tym samym miejscu, gdzie Carlisle mnie odnalazł, a teraz ja szukałem jego prawie osiemdziesiąt osiem lat później w świecie, którego nikt nie mógł przewidzieć. Nawet Alice.

Szedłem powoli i wkrótce niebo zaczęło się rozjaśniać. Nadchodził ranek. Noc pozwalała mi pozostać w ukryciu, jednak z pewnością inni myśleli tak samo. Świt wywabiał ludzi z kryjówek. Nie chciałem ryzykować ujawnienia się w słońcu, a przede wszystkim nie chciałem, żeby coś oderwało mnie od wytyczonego celu. Miałem okazję przeżyć to, przez co przeszła Rosalie, nawet jeśli były to tylko wspomnienia, które widziałem w jej głowie. Nie chciałem znów czuć tej desperacji. Miałem cel i musiałem się na nim skupić. Jeśli pozwoliłbym sobie na pogrążenie się w żalu, nie byłbym w stanie pomóc mojej rodzinie. Oni byli wszystkim, co mi zostało na tym posępnym świecie pozbawionym kolorów. Pływaliśmy w morzu rozpaczy i z łatwością moglibyśmy utonąć, gdybyśmy nie wiedzieli, jak utrzymać się na powierzchni. Carlisle był naszym kołem ratunkowym. Wiedziałby, co robić, a przynajmniej tak sobie wmawiałem, idąc slalomem między opuszczonymi budynkami i porzuconymi samochodami.
Ta część miasta, w której, według Rosalie, znajdował się szpital, była zdecydowanie jedną z najmniej zniszczonych. Słońce ukryło się za szarymi chmurami, co nie powstrzymało ludzi przed gapieniem się na mnie. Świt sprawił, że zaczęli wychodzić na zewnątrz i chociaż cierpieli z powodu poparzeń skóry, jakoś sobie radzili. Ich krew wabiła mnie, jednak była skażona, czułem to. Ulegli promieniowaniu, jednak najgorsze wciąż było jeszcze przed nimi. Smród choroby zniwelował całe moje pragnienie.
Było cicho. Nikt się nie odzywał, nawet w myślach. Puste skorupy, wydrążone, pozbawione życia tak jak ich oczy. Zostali pokonani. Zrozumiałem wtedy, dlaczego Rosalie nie wróciła do bunkra. Moją pierwszą myślą było, by im pomóc. Chciałem ich ocalić, zabrać do bunkra, dać im świeżą wodę i jedzenie. Druga myśl podpowiadała, by ich zabić, zakończyć ich cierpienie, bo jeden posiłek czy jedna szklanka wody nie pomoże im odnaleźć drogi w tym popieprzonym świecie. Spuściłem więc głowę, jak tchórz, którym zresztą byłem, idąc przed siebie, ignorując ich puste spojrzenia.
Wszyscy szliśmy w tym samym kierunku. Szybko zrozumiałem, że droga prowadzi do szpitala, widziałem go z daleka. Setki ludzi tłoczyło się na zewnątrz w prowizorycznych schronach i im bliżej tam podchodziłem, tym zapach był intensywniejszy. Otaczała mnie śmierć. Ruszyłem w stronę wejścia, próbując zachować czysty umysł i nie podnosząc wzroku.
Dostanie się do środka było niezłym wyczynem. Dopiero godzinę później znalazłem kogoś, kto chciał odpowiedzieć na moje pytania. Kobieta stwierdziła, że jest tam lekarz pasujący do opisu Carlisle’a, jednak zbyt wielu ludzi wchodziło i wychodziło ze szpitala, by mogła powiedzieć, gdzie dokładnie mogę go znaleźć. Zapytałem ją, czy mogę się rozejrzeć, jednak była zbyt zajęta i tylko machnęła na mnie ręką.

Światło z zewnątrz nie rozjaśniało wnętrza szpitala. Korytarze były mroczne i zastawione łóżkami, na których leżeli chorzy lub umierający, a na podłodze znajdowali się ludzie kaszlący przez sen. Szedłem w stronę jedynego światła, które docierało do mnie z końca korytarza. Praktycznie nie było kawałka wolnej podłogi, po której można by się poruszać, nie licząc wąskiej ścieżki wzdłuż korytarza. W powietrzu unosił się ciężki zapach rozkładu i śmierci, który skręcał mój żołądek. Słyszałem jęczące myśli wszystkich wokół i robiłem wszystko co w mojej mocy, by wyrzucić całą tę rozpacz i bezsilność z mojego umysłu. Nic dziwnego, że Jasper musiał odejść.
Zatrzymałem się na chwilę w połowie korytarza, zamykając oczy, próbując skupić się na oddychaniu i osłonić mój umysł przed bombardowaniem myśli innych. Tyle lat spędziłem trenując tę umiejętność i ta sytuacja była najlepszym testem mojej siły. Przypominało to zepsute radio, z którego słychać tylko szum, a ja próbowałem znaleźć jedną stację… moją własną. Skakałem między kanałami i nagle usłyszałem to… znajomy głos pośród nieznajomych. Carlisle tu był.

Drzwi na końcu korytarza, zza których wydobywała się smuga światła, otworzyły się na oścież i przez krótką chwilę mignął mi obraz blond włosów, które z łatwością rozpoznałem. Nie byłem na to przygotowany. Spodziewałem się, że w najlepszym przypadku ktoś powie mi, że go widział albo spotkał go kiedyś. Nie myślałem, że go tu znajdę, bo to by znaczyło, że zostawił nas z wyboru. Nic nie powstrzymywało go przed powrotem i nie byłem pewien, co o tym sądzić.
Stanąłem przed drzwiami, patrząc przez szklane okno oddzielające korytarz od sali. On tam był, zaledwie kilka stóp od drzwi. Stał odwrócony do mnie plecami. Nie mogłem zdecydować, czy czułem bardziej ulgę czy gniew, może i to, i to. Myśli Carlisle’a skupione były na zasobach krwi, poziomach jodku potasu, sterylnych bandażach niezbędnych dla poparzonych, liczbie personelu, który mu został oraz na tym, ilu pacjentów jest wartych leczenia i używania cennych zasobów medycznych, które kończyły się w zastraszającym tempie.

Wziąłem głęboki oddech i popchnąłem drzwi, wymawiając jego imię tak cicho, by tylko on mógł je usłyszeć. Odwrócił się natychmiast, rzucając mi jedno spojrzenie, po czym westchnął z ulgą.
Edward.
Był zszokowany moim widokiem, jednak jego myśli zdradziły, że bardziej dziwił go mój ubiór niż wygląd. Kiedy wszedłem do szpitala, kazano mi zdjąć ubranie, by uniknąć ryzyka rozniesienia się pozostałości po promieniowaniu i zarażenia innych. Wiedziałem, że było to mało prawdopodobne, siła radioaktywności już dawno zelżała i każdy, kto był wcześniej narażony na radiacje, już im uległ. Ale kim ja byłem, by się sprzeciwiać? Zamieniłem więc swoje ubrania na świeżo zdezynfekowany szpitalny kombinezon.
Przyszedłeś pomóc. To dobrze, przydasz się. Lepiej znasz się na medycynie niż połowa personelu – powiedział cicho, nawet na mnie nie patrząc. Odwrócił się do mnie plecami i ruszył wzdłuż korytarza, a ja, nie mając innego wyboru, poszedłem za nim. Chciałem usłyszeć odpowiedzi, jednak on zachowywał się zupełnie, jakby mnie nie dostrzegał. Minęły cztery tygodnie a on do nikogo się nie odzywał. Nigdy go takiego nie widziałem – pogrążonego w pracy, obojętnego na wszystko. To nie był Carlisle, którego znałem. Szukałem w nim jakiegoś podobieństwa, dowodu na to, że dociera do niego, co oznacza moja obecność w szpitalu. Nic nie znalazłem.
- Carlisle, czekaj! – To było wszystko, co mogłem powiedzieć. Czułem się jak dziecko skrzyczane przez ojca za to, że przerwało mu ciężki dzień pracy.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że jego rodzina się rozpadła. Esme miała złamane serce i potrzebowała wsparcia swojego męża, ale tamtego Carlisle’a tutaj nie było, wymeldował się. Stawało się to coraz bardziej powszechne wśród nas – każdy próbował sobie radzić z tym wszystkim najlepiej, jak umiał.
- Musimy porozmawiać – powiedziałem niskim głosem. Złapałem go za łokieć i pociągnąłem do schowka na sprzęty, w którym znajdowały się jedynie brudne prześcieradła. W środku było ciemno i okropnie śmierdziało, jednak nic na tym zgniłym świecie nie pachniało już tak samo, więc to zignorowałem. Musiałem zobaczyć twarz Carlisle’a i chciałem, by zobaczył moją i zrozumiał, jak wpłynęła na nas wszystkich jego nieobecność. Zapaliłem latarkę, którą cały czas miałem przy sobie i odnalazłem jego oczy. Miały odcień bursztynu – przynajmniej nie był spragniony – jednak czaił się w nich wyraz irytacji, którego nigdy wcześniej nie widziałem u mojego ojca.
- O co chodzi, Edwardzie? – zapytał z rozdrażnieniem. – Nie widzisz, że jestem zajęty?
- Co? To wszystko, co masz mi do powiedzenia? – zapytałem ze zdumieniem. Nie spodziewałem się wybuchu radości ze spotkania ze mną, ale sądziłem, że przynajmniej trochę się ucieszy lub poczuje ulgę na mój widok.
- A co chciałeś, bym powiedział? No dobrze, powiem to i wracajmy tam, gdzie jesteśmy potrzebni.
Carlisle nigdy nie ukrywał przede mną swoich myśli i tym razem również tego nie robił. Był wyraźnie poirytowany moim pojawieniem się. Wydawało się, że całkowicie zapomniał o swojej rodzinie, nawet pojedyncza myśl zdradzająca zaniepokojenie tym, jak sobie radzimy, jak radzi sobie Esme, nie pojawiła się w jego głowie.
- Carlisle, co się z tobą stało? Rodzina cię potrzebuje, minęły cztery tygodnie! – Byłem zszokowany jego obojętnością. To nie był mężczyzna, którego zwykłem nazywać swoim ojcem.
Carlisle odrzucił głowę do tyłu. W świetle latarki jego oczy zapłonęły jasnym topazowym płomieniem. Pełne były bólu, zmieszania i gniewu.
- Rodzina mnie potrzebuje? Z rodziną wszystko w porządku. Nam, naszemu gatunkowi, nic się nie stanie. Ale ci ludzie… Z nimi już nigdy nie będzie w porządku. Czy ty w ogóle masz pojęcie, z czym ja muszę się mierzyć? – Westchnął i przeczesał włosy palcami. Pokazał mi koszmar ostatnich tygodni, którego był świadkiem i chociaż były to tylko strzępki obrazów w jego głowie, zrozumiałem go nieco lepiej.
- To jest dopiero początek, Edwardzie. Nie mogę ich zostawić, bo później będzie gorzej, znacznie gorzej – zakończył cicho, po czym w myślach dodał: Cieszę się, że zdecydowałeś się pomóc, każda para rąk jest potrzebna.
- Carlisle… - Potrząsnąłem głową, marszcząc w zakłopotaniu brwi. – Nie przyszedłem, by pomóc. Nie mogę zostać. Przybyłem tu, żeby cię odnaleźć. Nie mieliśmy od ciebie żadnych wieści…
Tym razem ja z frustracją przejechałem dłonią po włosach. Nie wiedziałem, od czego zacząć, jak wyjaśnić, co się stało. To nie miało znaczenia, wiedziałem, że mój wysiłek byłby daremny. Carlisle już podjął decyzję, że nie wróci ze mną do bunkra. Dlatego w akcie desperacji postanowiłem go błagać.
- Esme cię potrzebuje – powiedziałem, patrząc mu w oczy. – Ja cię potrzebuję. Wszyscy cię potrzebujemy. Jesteś jedyną osobą, która może ocalić naszą rodzinę.
- Synu, posłuchaj. Jest za mało lekarzy i pielęgniarek. Potrzebują mnie tutaj. Tylko w ten sposób mogę zrobić coś wartościowego. Ty też. – Gorączkowo próbował mi to wyjaśnić, jednak przerwałem mu.
- Czy ty masz pojęcie, co się stało? Znaleźliśmy Rosalie kopiącą gołymi rękami groby dla martwych dzieci. Ona jest w rozsypce, Carlisle! A Esme… Ma złamane serce, a w jej głowie krążą takie myśli, że boję się, czy sobie poradzi. Nie jest stabilna emocjonalnie. Musisz do niej pójść, Carlisle. – W moim głosie rosła frustracja i złość za to, że mnie zostawił, ale teraz nie chodziło już tylko o mnie. – A Jasper, cóż…
Zamknąłem oczy i przeczesałem włosy palcami, po czym westchnąłem ciężko. Wiedziałem, że to nie miało sensu.
Jego twarz zdradzała wewnętrzny niepokój. Jasper? I Esme? Dlaczego mi to robisz? Oni dojdą do siebie… Tak jak udało się to tobie i Alice. Nie mogę im pomóc, Edwardzie. Tam nie zostało nic więcej do zrobienia, ale tutaj… Tutaj jestem potrzebny.
Położyłem mu rękę na ramieniu i zmusiłem, by spojrzał mi w oczy.
- Carlisle, jesteś jedynym ojcem, jakiego mam i najsilniejszym, najwrażliwszym człowiekiem jakiego spotkałem.
Wszystkich zawodzę…
- Nikogo nie zawodzisz, po prostu cię potrzebujemy. Wciąż nie wiemy, gdzie są Alice i Emmett, nie meldowali się odkąd poszli szukać Jaspera i…
- Nie mogę, Edwardzie. Nie mogę zostawić tych ludzi. Ty i pozostali poradzicie sobie. Nasz gatunek przetrwa – powiedział z przekonaniem. To nie ma sensu… Potwory przeżyją. – W tym szpitalu wszystko ma sens… Tutaj jestem potrzebny. Tutaj mogę zrobić coś sensownego.
Potrząsnął głową i spojrzał na podłogę. Był zawstydzony. Zawstydzony tym, czym byliśmy. Ta informacja wstrząsnęła mną do głębi. Już miałem zaprotestować, kiedy ktoś gorączkowo zapukał w drzwi. Carlisle skrzywił się.
- Doktorze Cullen? Jest pan tam? Potrzebujemy pana na urazówce numer dwa – usłyszeliśmy głęboki głos zza drzwi.
- Muszę iść, synu. Wiem, że pomożesz im przejść przez to. Oni po prostu potrzebują czasu… Ty wiesz to najlepiej. Nic więcej nie mogę dla nich zrobić, nie w momencie , gdy moje umiejętności są tak bardzo potrzebne. Z pewnością możesz to zrozumieć.
- Potrzebujemy cię! Na miłość boską! Nie możesz…
- Nie mów mi o Bogu! – wycedził, zbliżając się do mnie i wyciągając palec wskazujący z moją stronę. – Boga nie ma.
Oddychał ciężko, zaciskając szczęki i nie odrywając ode mnie swojego rozgorączkowanego wzroku. Po raz pierwszy od trzystu pięćdziesięciu lat zobaczyłem dowód na to, że Bóg nie istnieje. Znalazł się centymetry od mojej twarzy, a ja mogłem jedynie wpatrywać się w jego palec, który zaczął delikatnie drżeć.
- To moja wina, ja to spowodowałem – powiedział tak niskim głosem, że nie byłem pewien, czy go zrozumiałem. Przestałem oddychać, próbując zrozumieć to, co powiedział. Było w nim tyle bólu, że zabrakło mi słów. W końcu Carlisle przerwał nasz kontakt, odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, zatrzaskując drzwi.

Nie miałem pojęcia, co robić. Usłyszeć takie słowa z ust Carlisle’a, jego myśli… To było coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Najwyraźniej się poddał. Po raz pierwszy od dawna pojawiło się w jego głowie poczucie winy z powodu tego, kim jesteśmy. Zawstydzało go to. Takie uczucia zwykle były zarezerwowane dla mnie, więc sytuacja ta poruszyła mnie do głębi. Wiara Carlisle’a zawsze była silna i niepodważalna. Spędziliśmy niezliczoną ilość nocy na rozmowach o Bogu i religii, mimo że było to coś, czego nigdy do końca nie rozumiałem. On wierzył z całej siły, czując, że żyjemy z jakiegoś konkretnego powodu. Dlatego właśnie został lekarzem. Jego celem była pomoc ludziom – „dar od Boga”, tak to nazywał. Sprzeczał się ze mną, że wciąż mamy możliwość życia po życiu, że nasze dusze nie są stracone, że w dniu sądu ostatecznego będziemy osądzeni tak jak inni ludzie. Nie zgadzałem się z tym. Uważałem, że jesteśmy przeklętymi potworami bez duszy. Ostatnie tygodnie i wszystko, co widziałem, nie zmieniły mojego zdania na temat Boga, ale być może my, nasz gatunek, nie byliśmy już jedynymi potworami na tym świecie.
Moje przemyślenia zostały przerwane przez szum, który rozległ się w schowku.
- Edward, jesteś tam? Nie meldowałeś się przez godzinę – usłyszałem głos Esme dobiegający z małego głośnika.
Co ja powiem Esme? Nie było mnie już pół doby, odzywałem się co godzinę, jednak byłem na tyle mądry, że nie powiedziałem jej jeszcze, że znalazłem Carlisle’a. Nie mogłem zdradzić jej prawdy – świadomość, że nie chciał do niej wrócić, złamałaby jej serce. Na szczęście mógłbym mu pomagać w szpitalu, jednocześnie udając, że wciąż go szukam. W ten sposób Esme nigdy by się nie dowiedziała.
- Przepraszam, Esme. Już jestem. Coś mnie zatrzymało. – Nienawidziłem kłamać, ale na szczęście nie mogła tego rozpoznać po moim głosie. Na żywo byłoby znacznie trudniej. Zwykle czytała we mnie jak w książce.
- Gdzie jesteś? Znalazłeś go? – zapytała z nadzieją.
Wziąłem głęboki oddech, rozglądając się po zaniedbanej, wilgotnej komórce.
- Nie. Przykro mi, Esme. – W pomieszczeniu zrobiło się cicho, gdy czekałem na jej odpowiedź.
Nagle usłyszałem szum, a po chwili jej głos:
- Czy to ty pukasz do drzwi, Edwardzie? – zapytała z ulgą, a ja poczułem zaniepokojenie.
- Nie. Esme! To nie ja stoję za drzwiami. Dowiedz się, kto to jest i powiedz mi, zanim otworzysz. – Podniosłem swoją torbę i ruszyłem do drzwi. Niech szlag trafi Carlisle’a. Pobiegłem po schodach w stronę wyjścia. Nie wiedziałem, jak wyjaśnię mój strój Esme i Rosalie, ale coś bym wymyślił. Nie było czasu do stracenia. Carlisle wiedział gdzie nas szukać, może wkrótce odzyskałby rozum i do nas wrócił. W tamtym momencie jednak nie myślałem o tym, musiałem dostać się do bunkra.
Usłyszałem trzask w radio i zatrzymałem się.
- Och, dzięki Bogu. To Emmett. – Esme brzmiała na zadowoloną, więc uśmiechnąłem się sam do siebie.
- Edwardzie, możesz przyjść tutaj… teraz? Będziemy cię potrzebować. – Ton jej głosu zmienił się z pełnego ulgi w spanikowany. Dałem jej znać, że już do niej biegnę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez pestka dnia Wto 19:51, 22 Wrz 2009, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
niobe
Zły wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 481
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 96 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków

PostWysłany: Wto 11:26, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

Znowu się leniłam, ale już się tłumaczę.
The Fallout jest trudnym tekstem, nie umiem po niego sięgać gdy tylko pojawi się nowy rozdział. Muszę mieć na niego ochotę, odpowiednie nastawienie. I takie przyszło dziś rano. Jako, że miałam na 8 do pracy wydrukowałam sobie ostatnie dwa rozdzialiki i przeczytałam je w drodze do pracy: jeden do a jeden z. I jestem całkowicie zachwycona. Jakoś nigdy nie miałam problemów, żeby sobie wyobrazić tego co czytam, ale dziś siedząc w autobusie, po prostu odpłynęłam. Byłam w tym świecie, czułam okropny smród i widziałam palące się miasto, miałam dreszcze, gdy przeczytałam o znalezieniu Rose. Nie wierzyłam swoim oczom gdy czytałam o Carlisle - ten fragment pożerałam gdy wracałam z przystanku do domu i tak się zaczytałam, co mi się rzadko zdarza, że prawie weszłam na jakiegoś pana :D Powiem, że dawno nie wczułam się tak w czyjeś opowiadanie, nie dawno nigdy jeszcze nie wczułam się tak ogromnie. Jako autorka może to inaczej odbieram bo wiadomo, że w to co pisze będę się bardziej wczuwać, ale teraz całkowicie mną zawładnęła wizja tej okrutnej przeszłości. Miałam wrażenie, że jak oderwę oczy od tych zgrabnie ułożonych literek znajdę się na środku zgliszczy wielkiego miasta. Opisy miejsc to jedno, ale samo odwzorowanie ludzkich uczuć... Widziałam ich pustkę w oczach niemal odczuwałam ich rozpacz i współodczuwałam ich rezygnację. Nie pamiętam, żeby jakiekolwiek opowiadanie/ książka tak zadziałała na moją wyobraźnię. Jest całkowicie i niepodważalnie oczarowana.
Jeśli idzie o czas teraźniejszy to podobało mi się spotkanie z Angelą i jej rozmowa z Edwardem. Niby tylko kilka słów powiedziała o Belli, ale mnie to tak ścisnęło w sercu. Ja naprawdę nie przeżyję, jeśli okaże się, że Bella faktycznie umarła, ale cała moja nadzieja w prologu, który interpretuję sobie na swój sposób Wink
Urzeka mnie Seth i obawiam się co zrobi Jacob.
Postacie z rozdziału na rozdział robią się coraz lepsze, wyrazistsze. Coraz bardziej się z nimi utożsamiam. A Edward jest po prostu zachwycający jest tak niesamowicie złożoną postacią, że Mayer by się na pewno zdziwiła gdyby widziała, że można z niego tyle wyciągnąć.
Jestem spragniona kolejnych rozdziałów, jednak czekam grzecznie na tłumaczenie, gdyż w oryginale wyjątkowo ciężko mi się czyta ten tekst.
Pestko, co do Twojego tłumaczenia to naprawdę trudno mi już wymyślać nowe określenia opisujące Twoje zachwycające przekłady. Powiem tak: pierwszym szokiem było dla mnie że tak bardzo wczułam się w te rozdziały, a drugim, że nigdy nie podejrzewałam nawet, że tak mogę się zatopić w tłumaczeniu. Jestem pod ogromnym wrażeniem Twoich umiejętności.
Pozdrawiam
niobe


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
lilczur
Wilkołak



Dołączył: 14 Maj 2009
Posty: 141
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 14 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z daleka

PostWysłany: Wto 13:01, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

Jestem wstrząśnięta! Carlisle, jego ból, poczucie winy, rezygnacja po prostu mnie przytłoczyły. Uwielbiam to opowiadanie, jednak każdy kolejny rozdział wzbudza we mnie wielki smutek. Nie chcę spoilera, poczekam cierpliwie na kolejny rozdział.
Podziwiam Cię Pestko nie tylko za umiejętność przetłumaczenia tak ciężkiego tekstu, ale za to, że po tłumaczeniu opowiadanie nie traci (a wręcz zyskuje) na klimacie.
No i beta doskonale się spisała, ale to oczywiste, w końcu to marta_potorsia.:)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Mells
Zły wampir



Dołączył: 01 Sie 2008
Posty: 489
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 16 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 13:25, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

Oh...
Czytam cały czas a prawie wcalę nie komentuję. Chyba dlatego, że po takim FF trudno mi ogarnąć swoje myśli a co dopiero sklecić komentarz... Głupio, bo chociaż tyle należy ci się za tą ciężką pracę....
Ja tak ogólnie teraz trochę....
Co dziwne, najbardziej wpisała mi się w pamięć wpowiedź tego faceta z CNN. Nie zabicie Belli, nie rozsypanie się Cullenów tylko właśnie ta wypowiedz... Mam dreszcze do teraz jak o niej sobie przypomiam.. Brr...

I nadal żywię się nadzieją, że Bells żyje. Nie wiem dlaczego ale wydaje mi się, że Victoria wymyśliła sobię tą historię oszukując umiejętność Edwarda. Wiele rzeczy można sobie wmówić i widzieć je dokładnie tak jak ona... Obym miała rację...

Dzisiejszy rozdział... Zdziwił mnie. Zwłaszcza "przeszłość". Zachowanie Carlisla... nie spodziewałabym się czegoś takiego po nim. Chociaż z drugiej strony to idealnie pasuje do niego. Ale mimo wszystko ciężko mi przyjąć do wiadomości to, że ich "olał". A zwłaszcza Esme... Nawet nie chcę sobie wyobrażać jak wielki musiał czuć ból. Straszne...

Gratuluję świetnie wykonanej roboty,
B.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
BaaaSsia
Wilkołak



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 116
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Wto 14:30, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

No nareszcie jest nowy rozdział.
Jak zwkle świetny.
Carlise mnie zdziwił..ale jak znam życie wszystko się wyjaśni...
Dziękuje Ci za tłumaczenie...czekam na następny...
Pozdrawiam i życze Weny I CZASU!!!


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
MonsterCookie
Gość






PostWysłany: Wto 16:28, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

Jej, ten rozdział jest niemożliwy,ale oczywiście w pozytywnym sensie.
Moją ulubioną postacią w tym ff jest chyba Seth, ponieważ jest taki pozytywny pomimo, że świat jest cały w gruzach, on zachowuje się normalnie.
Za to przeszłość - nie wiem jak udało ci się to przetłumaczyć, ten tekst; doskonale zostały odzwierciedlone uczucia Edwarda jak i Carlisla. Wciąż nie mogę wyjść ze zdziwienia, że Carlisle nie chciał powrócić do Esme tylko wciąż tkwił w szpitalu.
Końcówka zaskoczyła mnie zupełnie, najpierw radość Esme, a następnie jej panika, cały czas teraz zachodzę w głowę co się mogło stać, i przeczuwam, że jest to związane z Emmettem.
Ah, już nie mogę się doczekać następnego rozdziału, który mówiłaś, że nie będziesz wstawiać przez najbliższy czas, więc ja bym się nie pogniewała, gdybym dostała spojler Wink

Pozdrawiam,
MonsterCookie :P
Cocolatte.
Wilkołak



Dołączył: 11 Maj 2009
Posty: 221
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 42 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 19:40, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

The Fallout od samego początku był... ciężkim tekstem. I tak z rozdziału na rozdział, z akapitu na akapit jest coraz ciężej. To nie jest luźne opowiadanie, które można przeczytać w wolnej chwil. Jak to wspominała niobe, trzeba mieć odpowiedni nastrój. I, przede wszystkim, trzeba naprawdę chcieć to przeczytać. Inaczej nie da się przez to przebrnąć.
Z pewnością jest to jedno z najbardziej dopracowanych i, jakby to ująć, profesjonalnych opowiadań, jakie czytałam. Fabuły nie da się zapomnieć, tak samo jak wykonania. Te emocje... Rozdziały wręcz nimi ociekają. Trudno to wyjaśnić. Myślę, że można by tu przytoczyć słynne powiedzenie o "tym czymś". Zresztą, czym jest 'to coś', jeśli nie magią? Więc prościej rzecz ujmując, opowiadanie jest magiczne.
Czytając to nieustannie mam przed oczami opowieści z II wojny światowej. Nie wiem, czy autorka świadomie wysuwała takie skojarzenia, ale... W końcu to jest o wojnie. A większość wojen kojarzy się tak samo, zwłaszcza te współczesne, czy też - w przypadku TF. Niemniej jednak jest to (ten wątek) fascynujące.
Podobał mi się rozłam w rodzinie Cullenów. Carlisle, który za wszelką cenę usiłuje pomóc ludziom, jego zrezygnowanie jest pięknie opisane. Szczerze, to pod koniec rozdziału myślałam, że jednak wrócił - to znaczy, do Esme. Że to on pukał do drzwi.
Ciekawi mnie, jakie wiadomości przyniósł Emmett, tudzież co się stało po jego powrocie. Ostatnia scena daje dużo do myślenia. Ale jeśli o mnie chodzi - choć pewnie jestem w zdecydowanej mniejszości - to nie chcę spojleru. Po co niszczyć sobie przyjemność czytania?

Cytat:
Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale bez Esme byłbym z stanie szybciej poruszać się

Po pierwsze, literówka. Dwa, to zdanie jest takie jakieś... nie takie. Psuje nastrój. Ja bym to zrobiła tak:
Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale bez Esme byłbym w stanie się szybciej poruszać/poruszać się szybciej

Wybacz za tą przerwę w komentowaniu. Byłam w miarę na bieżąco, ale naprawdę trudno zostawić dobry, porządny komentarz pod takim tekstem. Lepiej odczekać chwilę, żeby móc ocenić większą partię.

Pozdrawiam,
Latte.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
bluelulu
Dobry wampir



Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 974
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 85 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hueco Mundo

PostWysłany: Wto 23:33, 22 Wrz 2009 Powrót do góry

Czytanie tego opowiadania jakoś przyprawia mnie o rozstroje "nastroju" , jestem jakaś nie-spokojna , jakby się zastanowić wszystko ku temu zmierza. Za każdym razem jak ktoś wspomina o wojnie , przed oczyma mam tą sentencje o wojnie na kamienie i patyki. Jestem taka ciekawa samego zakończenia tego opowiadania , przyprawia o gęsią skórkę. Nie przypominam sobie abym czytała coś podobnego kiedykolwiek. Taka wizja mnie mocno przeraża i jednocześnie bardzo przyciąga w stronę tego ff. Chciałabym napisać bardziej sensownie , ale dostałam opryszczki właśnie i chyba skoro obejmuje moje usta to mam odrętwiałe palce. Gorączkowo czekam na kontynuacje .. uh. A co z Belką? Przepadła w zakażonej wodzie? Chciałabym żeby Vicky kłamała.. ;p


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez bluelulu dnia Wto 23:40, 22 Wrz 2009, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
ajaczek
Zły wampir



Dołączył: 05 Lut 2009
Posty: 477
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 2/3

PostWysłany: Śro 12:34, 23 Wrz 2009 Powrót do góry

Przeczytałam tłumaczenie kolejnego rozdziału, i jak zwykle tłumaczenie jest rewelacyjne, nadal utrzymujesz droga Pestko bardzo wysoki poziom. Z ogromną przyjemnością czytam każdy rozdział, czytam to chyba złe słowo ja się przenoszę do świata bohaterów. Ten ff jest bardzo dobry, napisany w świetnym języku (i przetłumaczony świetnie) dopracowany w najdrobniejszym szczególe, oparty na oryginalnym pomyśle i skonstruowany w oryginalny sposób - teraźniejszość przeplata się z przeszłością co dodatkowo poteguje doznania i emocje. A emocje są i to bardzo duże. Czytając kolejne rozdziały ciągle mam nadzieję, łudzę się że jednak Bella żyje, że wkońcu doczytam się jakieś małej informacji na dowód potwierdzenia moich przypuszczeń. A tu niestety dalsze utrzymywanie mnie w niepewności... Ale za to uwielbiam ten ff i muszę przyznać że należy do gatunuku cięższych, takich przy których trzeba się skoncentrować aby dobrze go zrozumieć, aby nic nie przeoczyć!
Ostatnie rozdziały są bardzo przygnębiające, bohaterowie pokuzją swoje drugie twaarze, twarze o które nawet bym ich nie podejrzewałą że posiadają... Coraz bardziej rozbię się zaintrygowana zakończeniem tego ff. Śledzę kolejne rozdziały z zapartym tchem a potem muszę przez chwilę dochodzić do siebie po przeczytaniu bo wywołuje tak silne emocje. I chyba o to chodzi w ff :)
Cekam na kolejne rozdziały pełna wiary że zostanie uchylony rąbek tajmenicy związany z Bellą :)
Życząc wielkiej przyjemności z tłumaczenia kolejnych rozdziału, czekam na ich wstawienie :)
pozdrawiam
ajaczek
p/s
ale się rozpisałam ale droga Pestko tak na mnie oddziałowywuje twoje tłumaczenie :)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Lady Vampire
Wilkołak



Dołączył: 10 Kwi 2009
Posty: 197
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ni stąd, ni zowąd

PostWysłany: Pią 15:27, 25 Wrz 2009 Powrót do góry

Żeby polubić to opowiadanie musi wystąpić kilka czynników: spokój, cisza, chęć przeczytania i skupienie. Bez tego ani rusz i czytanie będzie katorgą. I to katorgą nie ze względu na ubogi język, schematyczność, przesadną problematyczność bohaterów, ale dlatego, że jest właśnie odwrotnie. Ono przesiąka horrorem i dramatem. I gdyby rozwinąć pewne wątki, zmienić imiona bohaterów to wyszłaby naprawdę wspaniała powieść. Może nie byłby to sukces czysto komercyjny, ale kawałek dobrej literatury. Ale co z dobrą literatura jeśli nie byłoby znakomitego tłumacza? Wink
Z każdym kolejnym akapitem ubolewam nad jedną rzeczą: coraz mniej Belli (jeśli w ogóle kiedyś było jej dużo). Wiem, że to opowiadanie nie polega na tym by jak najszybciej połączyć B. i E., ale przydałby się w końcu jakiś dobry szczęśliwy moment. Czy Bella żyje? Na to pytanie już nawet nie chcę odpowiadać. Pozostanę przy własnych, nieco przesadnie pesymistycznych domysłach, bo wolę się miło zaskoczyć niż rozczarować.
Bohaterowie TF coraz bardziej topią się w nieszczęściu i mają problem z wydostaniem się na powierzchnię. Nie dziwię im się, ale powiem tak: to się staje monotonne. Gdyby nie nagłe wypadki (Rose zakopująca zwłoki, pojawiający się znikąd Emmett) mogłoby się to stać przytłaczające.
Mogę liczyć na dobry spoiler na PW? Z góry dziękuję.
PS. Przepraszam za brak komentarzy. Szkoła pochłonęła mnie na dobre i nie mam czasu dla siebie, a co dopiero na coś innego.
Chęci na tłumaczenie i czasu – mnóstwa czasu.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
pestka
Wilkołak



Dołączył: 24 Gru 2008
Posty: 205
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 28 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Royston Vasey

PostWysłany: Czw 8:20, 15 Paź 2009 Powrót do góry

Tadam, wracam z nowym rozdziałem. Niestety, muszę Was zmartwić - życie studenckie pochłania prawie cały mój wolny czas i siłą rzeczy rozdziały będą się pojawiać tak rzadko jak ten albo jeszcze rzadziej. Dlatego skoro nie mogę tłumaczyć szybko, spróbuję to robić regularnie. Ustalam sobie deadline na kolejny rozdział - 5 listopada. Jeśli uda mi się do tego czasu przetłumaczyć całość, wrzucę całość, jeśli nie, to tylko część chaptera. Myślę, że to sprawiedliwe rozwiązanie.

edit: Zapomniałam o jeszcze jednym. :P Odkąd playlisty nie można odtwarzać w naszym pięknym kraju, postanowiłam dodawać linki do piosenek do każdego rozdziału.

Lulliby - Regina Spektor
Hey Man, Nice Shot - Filter

beta: marta_potorsia

Rozdział 14
Najbardziej głuchy ten, co nie chce słyszeć.


-:-
2006 – przeszłość
-:-

Opuściłem szpital, pulsując gniewem i niepokojem. Wyglądało na to, że znów wchodzę na to samo terytorium, znów zaczynam panikować. Tym razem było dużo łatwiej trafić do bunkra. Pozbawione duszy ciała wraz ze zmrokiem zniknęły ze zniszczonych ulic, więc mogłem biegać i skakać tak, jak miałem na to ochotę. Nie wiedziałem, co zastanę w bunkrze. Esme powiedziała mi jedynie, że wszyscy wrócili, więc przygotowałem się na najgorsze. Najgorsze… To było chyba najbardziej pasujące słowo do tego, co ostatnio się z nami działo.
Biegnąc przez ulice, wróciłem myślami pięć tygodni wstecz, do salonu w Maine, kiedy to wszystko się zaczęło. To była jedna z naszych częstych kłótni z Alice. Ona zawsze starała się przekonać mnie, byśmy wrócili do Forks, jednak ja się nie zgadzałem. Pięć tygodni temu wszystko było takie przyziemne, takie zwyczajne. Myślałem, że tak właśnie będzie wyglądało moje życie, ponieważ wybrałem egzystencję bez Belli. Zabawne, ile może się wydarzyć w ciągu pięciu krótkich tygodni.
Pokochałem człowieka, a później zdecydowałem się go porzucić i nie zobaczyć nigdy więcej. Bóg dopilnował, by tak się stało… Wiedziałem, że absurdalnie jest wierzyć, że była to moja wina, zwłaszcza, że nie wierzyłem w Boga, jednak musiała istnieć jakaś wyższa siła, dzięki której pragnąłem czegoś w tak naturalny sposób, chociaż sam byłem… nienaturalny. Moje myśli były ulotne, gdyż nie mogłem sobie pozwolić na opłakiwanie Belli w tamtym momencie. Z pewnością ból wróciłby później, jednak w tamtej chwili musiałem pomóc jedynym ludziom, o których warto było walczyć. Jeśli oni nie walczyliby o siebie, ja musiałbym walczyć o nich. Chociaż tyle mogłem zrobić dla mojej rodziny, by przynajmniej częściowo pozbyć się poczucia winy, które narastało we mnie przez ostatnie pięć tygodni.
Zaczynało docierać do mnie, że jeśli nie zaprowadziłbym siłą Carlisle’a do bunkra, zapewne sam by nie wrócił. Wiedziałem, że pracowałby bez wytchnienia, przerywając tylko po to, żeby pożywić się i odzyskać siły. Nigdy nie musiałby spać ani nie chorowałby. Carlisle był niezniszczalną maszyną i zostałby tam, dopóki nie byłoby już nikogo do pomocy.
Nie byłem pewien, jak do niego dotrę, jednak musiałem pokazać moim bliskim, że dopóki mamy siebie nawzajem, jest to jedyna rzecz, jaka liczy się na tym popieprzonym świecie. Nie chciałem, by kiedykolwiek przechodzili przez to, co ja. Miałem zamiar pokazać im, że powinni być wdzięczni za każdą sekundę spędzoną razem.

Wkrótce pojawiłem się w bunkrze i kiedy tylko wielkie, metalowe drzwi się otworzyły, zostałem chwycony w niedźwiedzi uścisk, który zmiótł mnie z ziemi.
Emmett nic nie powiedział, jedynie odetchnął z ulgą, klepiąc mnie po plecach, po czym mnie puścił. Spojrzał mi w oczy, kładąc rękę na moim ramieniu. Cieszył się, że mnie widział.
Przepraszam cię, bracie… za wszystko.
Słaby uśmiech był wszystkim, co mogłem mu dać.
Dobrze mieć cię z powrotem. Dłoń spoczywająca na moim ramieniu lekko klepnęła mnie w policzek.
Odetchnąłem z ulgą, będąc zadowolonym z powrotu Emmetta.
- Ciebie też – powiedziałem, śmiejąc się, po czym uściskałem go mocno. Za nami stała Esme, czekając niecierpliwie, aż skończymy. Puściłem Emmetta i podszedłem do niej, by ją przytulić.
Dziękuję, że wróciłeś. Dotrzymałeś obietnicy. – Usłyszałem jej myśli, po czym pocałowałem ją w czubek głowy.
Dotarło do mnie, że ona cierpiała tak samo jak ja. W końcu odzyskała rodzinę i poczuła lekką ulgę, jednak jej partner, centrum jej świata, odszedł. Nie mogłem powiedzieć jej prawdy, nie teraz. Miałem zamiar próbować do upadłego przyprowadzić go do domu, jednak w tamtej chwili Carlisle, którego znała i kochała, opuścił ją. Obcy mężczyzna, którego znalazłem, nie mógł pomóc Esme ani pozostałym z nas. Lepiej było pozwolić im wierzyć, że on wciąż gdzieś tam jest. Powiedziałbym jej, w końcu musiałbym, jednak najpierw sam musiałem się nim zająć.
- Nie znalazłeś go – powiedziała, opierając policzek o moją pierś.
Założyłem maskę, która tak często pojawiała się na mojej twarzy i zacząłem kłamać:
- Nie, nie znalazłem.
Emmett analizował mój wyraz twarzy, wiedząc, że coś jest nie tak.
Pogadamy o tym później, powiedział milcząco, mrużąc oczy. Posłałem mu spojrzenie mówiące, żeby na razie dał sobie spokój.
Esme zadrżała w moich ramionach, gdy uwalniałem się z jej objęć. Delikatnie dotknąłem jej policzka, pochylając się, by spojrzeć jej w oczy.
- Był tylko jeden szpital, w którym panował totalny chaos. Nie ma żadnej dokumentacji, są za to setki ludzi stłoczonych na zewnątrz. Zdobycie jakichkolwiek informacji zajęłoby kilka dni – powiedziałem.
Niechętnie kiwnęła głową, kiedy potarłem kciukami jej policzki. Zmrużyła oczy i zmarszczyła brwi, kiedy zobaczyła, co mam na sobie. Chwyciła brzeg szpitalnej koszuli i spojrzała na mnie pytająco.
- Nie wpuściliby mnie pod drzwi bez zmiany ubrania… No wiesz… promieniowanie. – Wzruszyłem ramionami, podczas gdy jej myśli wróciły do Carlisle’a.
- Pójdę tam jutro, będę chodził codziennie, aż go znajdę, Esme. Obiecuję. Nie spoczniemy, dopóki nie będziemy wszyscy razem.
W głowie Esme zobaczyłem obraz skulonego Jaspera i rozejrzałem się po pokoju.
- Gdzie on jest? – wychrypiałem. Odnalazłem jego umysł, jednak był stosunkowo cichy. Jego myśli skupione były wokół Alice, która próbowała przekonać go, by zaczął jeść.
- Nie jest dobrze, Edwardzie – powiedział smutno Emmett. – Znaleźliśmy go na obrzeżach miasta, niedaleko jeziora. Schował się w jakiejś jaskimi.
Emmett pozwolił mi zobaczyć w swojej głowie obraz Jaspera siedzącego w rogu jaskini, ściskającego się za głowę, bujającego się w tył i w przód.
- Jest w pełni świadomy, ale całkowicie osłabiony. – Emmett podrapał się po brodzie, po czym resztę dopowiedział w myślach. Ledwo może mówić, nie może chodzić… Musiałem go tu przynieść. Nie chciał iść, ale nie był w stanie z nami walczyć. Emmett spuścił głowę, wpatrując się w kawałek betonu. Zupełnie, jakby każdy wysiłek niszczył jego ciało. Jego emocje są w jakimś amoku. Możesz zostać z nim chwilę, zanim oszalejesz.
Zobaczyłem ich drogę do bunkra. Zajęło im to tydzień, gdyż musieli co jakiś czas odrywać się od Jaspera, by pozostać przy zdrowych zmysłach.
To jest tak, jakby każde dobre… szczęśliwe uczucie zostało z ciebie wyssane. Oczy Emmetta były smutne. Patrząc w nie, wiedziałem, że było gorzej, niż twierdził. Ogarnęła go frustracja. Mój brat lubił działać, a w tej sytuacji nic nie mógł zrobić, nie mógł walczyć i przez to czuł się bezsilny. Czuł się tak. odkąd opuściliśmy Maine. Zupełnie, jakby był dwa kroki za wszystkim, co działo się z naszą rodziną. Czuł, że zawiódł jako nasz samozwańczy obrońca i to go rozrywało od środka.
Chciałem mu powiedzieć, że jest inaczej. Że nie mógł nic zrobić. Wiedziałem jednak co nieco o poczuciu winy i nic, co mógłbym powiedzieć, nie zmieniłoby jego myśli. Dopóki nie był gotowy, aby o tym porozmawiać, potrzebował tych wyrzutów sumienia; były jak oliwa dolewana do słabego ognia, bez której płomień by zgasł. Miałem do niego tyle pytań, zwłaszcza na temat Phoenix, jednak musiały one poczekać.
- A więc on tutaj jest? – zapytałem, unosząc brwi.
- Alice i Rose są z nim – odpowiedziała Esme. – Z tyłu… w pokoju, który urządziliśmy dla… Belli – dokończyła w myślach. Poczucie winy wypełniło jej umysł. Uściskałem ją lekko, dając do zrozumienia, że wszystko w porządku. Musiałem przywyknąć do tego, że wszyscy będą o niej myśleć, chociaż nie byłem na to gotowy.
- Pójdę zobaczyć, co da się zrobić. – Poklepałem Emmetta po ramieniu, po czym ruszyłem w stronę pokoju. Myśli Esme i Emmetta były pełne ulgi, a ja zaczynałem czuć presję – wszyscy na mnie polegali. Nie wiedziałem, czy wystarczy mi siły na to wszystko, jednak gdybym się teraz zatrzymał, załamałbym się, tak samo jak moja rodzina. Tak wiele poświęcili dla mnie przez te wszystkie lata, musiałem się odwdzięczyć.

Kładąc rękę na klamce, wziąłem głęboki oddech, przygotowując się na najgorsze. Byłem pełen obaw co do tego, co mogę zobaczyć. Wiedziałem, że Jasper jest w nienajlepszym stanie, jednak Alice też nie miała się najlepiej ostatni raz, kiedy ją widziałem. Musiałem zobaczyć jej twarz, by upewnić się, że wszystko z nią w porządku.
Otworzyłem drzwi do jedynej sypialni w bunkrze i natychmiast otoczyła mnie aura rozpaczy i żalu. Zapragnąłem zrobić krok do tyłu. Jasper leżał skulony na łóżku, a obok niego siedziały Alice i Rosalie, próbujące odgonić od siebie smutek i myśleć tylko o wesołych rzeczach.
Alice podniosła głowę i już po chwili była przy mnie, ściskając mnie mocno i szepcząc, jak bardzo się cieszy, że mnie widzi. Zaczęła łkać i nagle usłyszałem myśli Rosalie. Edwardzie, proszę, zabierz ją stąd. Postawiła stopy na brzegu krzesła, po czym oparła policzek na kolanach. Ja z nim zostanę, ona potrzebuje trochę odpoczynku.
Zacząłem wycofywać się z pokoju. Alice otoczyła mnie nogami, a ja delikatnie gładziłem ją po plecach, powtarzając, że wszystko będzie dobrze… że Jasper wyzdrowieje. Na początku nie rozumiałem, co do mnie mówi, słyszałem tylko mamrotanie, które po chwili ułożyło się w trzy słowa powtarzane w kółko.
- Tak mi przykro.
Zaprowadziłem nas na tył bunkra, gdzie trzymaliśmy zwierzęta i usiadłem na stołku Esme. Za nami stała koza, która beczała głośno. Alice podniosła głowę, by znaleźć źródło tego hałasu i zmarszczyła brwi.
- Ona tak robi cały czas… - Uśmiechnąłem się. – Stara, wredna koza.
Zataczałem dłonią koła na plecach Alice, próbując ją uspokoić. W myślach powtarzała swoją mantrę. Spojrzała mi w oczy.
- Tak mi przykro, Edwardzie – powiedziała w końcu.
Zastanawiałem się, skąd w niej tyle poczucia winy i za co mnie przepraszała.
- O czym ty mówisz, Alice?
- To moja wina. Ona odeszła przeze mnie. Jeśli nie przyjechałbyś do nas… mógłbyś…
- Cśśś… Alice, wystarczy – przerwałem jej.
- Ale…
- Nic nie zmieni tego, co się stało – powiedziałem trochę głośniej, niż zamierzałem. Naprawdę nie miałem czasu na myślenie o tym. – Nie mogę o tym mówić, nie teraz.
Kiwnęła głową. Siedzieliśmy cicho przez kilka minut, podczas gdy koza nadal wyrażała swoją irytację naszą obecnością.
- To coś jest naprawdę wkurzające – powiedziała w końcu Alice. – Dlaczego koza i dlaczego nikt jej jeszcze nie zjadł?
Oboje zaczęliśmy chichotać, po czym zacząłem tłumaczyć działania Esme.
- Ona cię zabije, jeśli dotkniesz tę kozę, Alice. Między nimi jest coś w stylu miłość/nienawiść. Wydaje mi się, że dojenie jej uspokaja Esme – dodałem ze smutkiem.
- Nie znalazłeś go.
- Nie. – Nienawidziłem kłamać Alice, ale w tej chwili było to konieczne. Każdy z moich bliskich i tak miał wystarczająco dużo problemów na głowie. Kryzys wiary Carlisle’a nie był czymś, o czym powinni się dowiedzieć.
- Wciąż nie masz wizji? – zapytałem, zmieniając temat.
- Nie, ani jednej. To takie dziwne. Przez całe życie tego doświadczałam. Ostatnia wizja dotyczyła ciebie i Victorii… To dlatego Carlisle wysłał za tobą Rosalie i Emmetta. Obudziłam się, jeśli tak to można nazwać i to była ostatnia wyraźna wizja. Potem się zatrzymało – powiedziała, wyraźnie zdenerwowana. – Nie cierpię nie wiedzieć. Nie widzę nic na temat nas, tego, kiedy to wszystko się skończy i nie widzę naszej przyszłości… Nie wiem, czy Jasper dojdzie do siebie albo gdzie jest Carlisle… to po prostu… jest do dupy.
Położyła głowę na moim ramieniu i siedzieliśmy tak dłuższą chwilę.
- Wiem, że nie jesteś gotowy, by o niej rozmawiać – odezwała się w końcu Alice. – Ale jeśli tylko zechcesz, będę tutaj.
Założyła mi za ucho kosmyk włosów. Zamknąłem oczy.
- Ja też ją kochałam, wiesz o tym – wyszeptała. Czułem jej oddech na szyi. – Bardziej, niż ci się wydaje.
Kiwnąłem delikatnie głową, wzdychając lekko. Wiedziałem, że to prawda. Widziałem to wiele razy w myślach Alice. Bella była pierwszą osobą, która zaakceptowała ją taką, jaką była. Nie dlatego, że łączyły ich więzi rodzinne czy z powodu jej daru. Isabella traktowała Alice inaczej niż ktokolwiek inny. Była jedyną przyjaciółką, jaką moja siostra miała w swoim ludzkim i wampirzym życiu i dlatego tak bardzo ją kochała.
- Widziałam nie tylko waszą wspólną przyszłość. Ja też tam byłam. Tak długo, jak będę żyła, ciążyć na mnie będzie odpowiedzialność za to, że pozbawiłam ciebie i naszą rodzinę Belli. To moja wina. – Objęła mnie swoimi małymi ramionami z całych sił.
Oboje nosiliśmy w sobie własną winę. Nie uważałem, że Alice jest bardziej odpowiedzialna za tę sytuację niż na przykład Emmett. Cała wina spoczywała na mnie.

Siedzieliśmy w słabo oświetlonym pomieszczeniu w towarzystwie zwierząt i wydawało się, że minęły już całe godziny. Cierpieliśmy w milczeniu. Alice zmieniła się, ostatnie tygodnie odcisnęły na niej swoje piętno. Spojrzałem na jej blade policzki, takie inne od tych, które widziałem w jej ludzkiej postaci. Jej oczy znów miały kolor bursztynu, delikatnie przyciemniony przez głód, jednak najgorsze było to, że jej dusza była złamana. Alice zawsze kipiała energią i optymizmem, a dziewczyna, którą trzymałem w ramionach, w ogóle jej nie przypominała. Jej myśli były niespokojne i pełne obaw, co było dla mnie nowością w jej przypadku; Alice zawsze była przebiegła, powiedziałbym nawet, że bezczelna, dzięki swoim niesamowitym umiejętnościom. Jej wątpliwości z pewnością nie pomagały Jasperowi przejść przez to wszystko.
- Opowiedz mi o Jasperze – powiedziałem.
- Nie wraca do zdrowia. Myślałam, że w końcu tak się stanie, jednak on wciąż słabnie i nic nie mogę zrobić. Nie chcę siedzieć i patrzeć, jak on umiera. – Zamknęła oczy i dotknęła dłonią czoła. – Nie mogę znieść braku wizji! Muszę wiedzieć, jak długo to potrwa!
Spojrzała na mnie w poszukiwaniu odpowiedzi. Jej oczy zwęziły się, gdy zobaczyła mój bezradny wyraz twarzy.
- Minęły cztery tygodnie! Myślałam, że rozpadnę się na pół, gdy nie wiedziałam, czy wyzdrowiałeś ani gdzie jest Jasper. Nie mogę tego znieść, Edwardzie. Nie mogę znieść tej ciemności! Najpierw Bella, teraz ty… Carlisle… Rosalie… Esme… Jasper. Muszę wiedzieć. – Prawie wpadała w histerię, słowa pędziły z jej ust.
- Hej, hej, hej, Alice – powiedziałem uspokajającym tonem. – Wszystko będzie dobrze. Przejdziemy przez to.
W jej oczach widziałem wątpliwości. To samo mówiły jej myśli.
- Po prostu potrzebujemy trochę czasu… Ty i ja. – Spojrzała w dół na swoje kolana, więc uniosłem jej podbródek, zmuszając, by na mnie popatrzyła. – Świat umiera, wszyscy cierpią… Jasper potrzebuje czasu. On czuje naszą rozpacz, Alice. Musimy odzyskać choć trochę nadziei, by on też mógł ją poczuć. Musimy wierzyć, że mimo wszystko znajdziemy miejsce dla nas. Musi być gdzieś takie miejsce. Nie byłoby nas tutaj, gdyby nie istniało.
Nie mogłem uwierzyć, że to mówię. Te słowa bardziej pasowałyby do Carlisle’a niż do mnie. Ku mojemu zaskoczeniu zrozumiałem, że te niezliczone dyskusje o Bogu i przyczynach naszej egzystencji zaczęły wsiąkać w mój umysł. Tak długo polegałem na silnej wierze Carlisle’a, że jego wątpliwości zmusiły mnie do kwestionowania moich wątpliwości. Porażony tą wiadomością, zamknąłem oczy. Zacząłem modlić się do tego kogoś, kto na nas patrzył, bym mógł dotrzeć do Carlisle’a, tak jak on próbował dotrzeć do mnie przez te wszystkie lata.
Nieśmiały głos Alice wyrwał mnie z tych rozmyślań.
- Gdyby tylko mógł jeść… Myślę, że to by pomogło. On jest słaby, ale częściowo może być to przyczyna głodu, prawda? - zapytała. Wątpliwości znów pojawiły się w mojej głowie i musiałem je jakoś stłumić.
- Z pewnością. – Uśmiechnąłem się. – Zmusimy go do jedzenia. To pomoże, nawet, jeśli będą to tylko zwierzęta hodowlane. Ciekawe, czy Esme pozwoli nam poświęcić dla niego swoją kozę. – Zachichotałem, mierzwiąc jej włosy.
- Nie pozwolę – powiedziała Esme, wchodząc do pokoju i posyłając nam surowe spojrzenie. – Ta koza nie zostanie zjedzona przez żadnego z nas. Dookoła biega wystarczająco dużo dzikich zwierząt, ta młoda dama ma zostać nietknięta. – Oparła ręce na biodrach. Wyglądała jak matka krzycząca na swoje dzieci.
- Dobrze! Zostawimy kozę. – Roześmiałem się, unosząc ręce. – Chociaż i tak myślę, że Jasper ucieszyłby się, gdybyśmy się jej pozbyli.
Posłała mi kolejne spojrzenie, po czym uśmiechnęła się szeroko.
Wszystko w porządku, Edwardzie? Potrzebujesz więcej czasu? – zapytała mnie, a ja potrząsnąłem lekko głową w odpowiedzi.
- Cóż, jeśli już skończyliście planować zamach na moją kozę, moglibyście mi pomóc – powiedziała Esme, podchodząc do nas i pocierając ramię Alice. – Mamy kilka spraw do omówienia. Jasper o ciebie pytał, Edwardzie.

-:- -:- -:-

Myślałem o czasie, który nasza rodzina spędziła bez Carlisle’a i o tym, jak bardzo na nim polegaliśmy i wierzyliśmy, że nie pozwoli nam się rozpaść. On zawsze emanował spokojem i wiedział, jak należy się zachować w danej sytuacji. Nie zawsze jednak tak było… Myślenie o tym okresie nie było łatwe ani dla mnie, ani dla niego. Uważał, że zawiódł naszą rodzinę i spędził kilka lat próbując nam to wynagrodzić. Ja z kolei już nie kwestionowałem jego decyzji.
Przepraszam. Wiem, że chcesz pomóc, ale czuję, że ta sytuacja jest spowodowana naszą obecnością. Włączanie się do tego byłoby nierozsądne. Carlisle streścił mi swoją wcześniejszą rozmowę z Charliem. Była podobna do tej między mną, a Sethem. Kiwnąłem głową, zaciskając palce na podstawie nosa. Zastanawiałem się, czy powinienem za nimi pobiec - zwłaszcza że wiedziałem, iż dookoła są wilki - czy zostać z Carlislem i wyjaśnić mu, czego się dowiedziałem.
Ojciec wyczuł, że jest coś, czym chciałbym się z nim podzielić i pociągnął mnie do rogu bunkra, niedaleko wejścia do podziemnego schronu. Znam tę minę. Czego się dowiedziałeś?
Powiedziałem mu, że usłyszałem hałasy i poczułem zapach świadczący, że wciąż są tu wilki. Nie był zachwycony tą wiadomością, jednak szybko ją zaakceptował, wiedząc, że nie możemy dłużej tego unikać. Wyraził swoje obawy i nadzieję, że uda nam się przetrwać tę wizytę i uniknąć konfrontacji. Próbując odwrócić moją uwagę od Setha i Charliego, zaproponował mi wizytę w klinice.
Zaprowadził mnie w dół po schodach, po czym przedstawił Lei Clearwater, przyrodniej córce Charlie’go. Przeszliśmy przez gigantyczne metalowe drzwi, które natychmiast rozpoznałem. Były podobne do tych, które mieliśmy w Chicago, jednak na tym podobieństwo się kończyło. Bunkier był gigantyczny i nagle zrozumiałem, jakim cudem udało się im wszystkim przetrwać. Carlisle naprawdę przeszedł samego siebie i znalazł najlepsze możliwe miejsce dla ludzi w Forks.
Wiszące u sufitu jarzeniówki rozświetlały każdy kąt pokoju. Słyszałem niski warkot generatora i poczułem słaby zapach oleju, który go napędzał. Pomieszczenie wyglądało prawie jak sala w szpitalu – rząd łóżek pod ścianami i zasłony między nimi. Nawet pachniało jak w szpitalu. Obok łóżek stały dwa wózki z różnymi przyrządami, a po mojej prawej zobaczyłem kilka mniejszych pokoi, zapewne operacyjnych lub przeznaczonych do nagłych wypadków. Po raz kolejny tego dnia, byłem szczerze zadziwiony.

Wydawało się, że brakuje jedynie pacjentów. Powiedziałem to Carlisle’owi. Uśmiechnął się i powtórzył to, co usłyszał od Lei.
- Nikt nie lubi tu zostawać, jeśli nie musi. Ludzie przychodzą tu na leczenie i, o ile mogą się ruszać, wolą zostać w domu. Szpital przywołuje zbyt wiele bolesnych wspomnień. Tak powiedziała Leah.
- Dlaczego więc klinika jest najważniejszym miejscem tutaj? – zapytałem, ze zdumieniem rozglądając się dookoła.
- Nigdy nie byli pewni, kiedy to wszystko się skończy i co jeszcze może się wydarzyć. Dzięki temu, jeśli będą musieli tu z jakiegoś powodu powrócić, będą mieli wszystko przygotowane. To takie ich środki ostrożności.
Podszedł do zlewu po drugiej stronie pokoju i odkręcił kran. Ku mojemu zaskoczeniu, wytrysnęła z niego woda. Niesamowite, prawda? Jego myśli odzwierciedlały moje. To jedyny działający kran w dzielnicy. Na zewnątrz znajduje się wanna do zbierania wody deszczowej. Mogą ją w każdej chwili zablokować od wewnątrz. Carlisle był rozpromieniony. Nie widziałem go takiego od lat.
- Leah przeważnie udziela wizyt domowych. Kilkoro ludzi jest teraz chorych, ale nie chcą tu przychodzić. Skoro mają umrzeć, wolą zobaczyć niebo i poczuć zapach powietrza, leżąc we własnych łóżkach. Nie można kwestionować tej logiki. Uśmiechnął się szeroko, a jego oczy rozbłysły.
- Jestem całkowicie zadowolona, nie mając nikogo w swojej klinice. – Usłyszeliśmy kobiecy głos za nami.
Młoda kobieta o miedzianej skórze i lśniących czarnych włosach wyszła z jednego z małych pokoi po prawej stronie. Była raczej wysoka, prawie wzrostu Rosalie i wyglądała nieco egzotycznie. Marszczyła brwi, spoglądając z uwagą na trzymaną w dłoni tabliczkę. Z jej myśli wyczytałem, że robiła inwentaryzację, czyli coś, o czym nasłuchałem się przez lata od Carlisle’a. W ogóle nie zwracała na nas uwagi.
- Leah. – Carlisle wyrwał ją z rozmyślań. – To jest mój syn, Edward. Charlie powiedział, że większość z nich boi się z nią przebywać. Jest świetnym lekarzem, ale nie do końca miłą osobą.
Leah zerknęła na mnie znad tabliczki, a jej mina zgadzała się z jej myślami. Była poirytowana, że przerwaliśmy jej pracę.
Próbowałem zrobić na niej jak najlepsze wrażenie, ale nie było to proste.
- Miło mi cię poznać, Leah. Dużo o tobie słyszałem.
- Mhm. – Przewróciła oczami, po czym wróciła do liczenia. – Wyobrażam sobie. Może i są bladzi, ale doktorek z pewnością wie, jak dobierać geny dla swojej rodziny.
Próbując powstrzymać uśmiech, powiedziałem bardziej uprzejmym tonem:
- Klinika jest niesamowita. Ojciec powiedział mi, że sama zrobiłaś tutaj kilka wspaniałych rzeczy.
- Doktor Gerandy był dobrym człowiekiem i świetnym lekarzem. Byłby z ciebie dumny, Leah – pochwalił ją Carlisle, stosując tę samą taktykę, co ja. Nie byłem pewien, czy działała.
- Cóż, zostawił mnie z tym burdelem, nie miałam innego wyboru – odparła sucho.
Usłyszałem nagle przepełniony nienawiścią głos, wydobywający się z czyjejś głowy.
Krwiopijcy… Pijawki… Charlie nie daje nam wyboru.
Carlisle wyczuł moje zaniepokojenie. Co się stało? Jednak zanim zdążyłem odpowiedzieć, obaj poczuliśmy smród mokrego psa. Natychmiast zwróciliśmy się twarzą do drzwi, a Carlisle przesunął się, stając przede mną. Przez duże metalowe drzwi do środka weszło trzech wyrośniętych Quileuteów i zablokowało wejście do kliniki.
- Jake! Charlie cię ostrzegał! – krzyczała Leah do wielkiego mężczyzny stojącego na wprost przed nami. Górował nad nią, gdy do niego podeszła, jednak wcale się tym nie przejęła. Uderzyła go w nagą pierś i próbowała wypchnąć za drzwi.
- Wynocha! Powiedział ci, że masz tu nie przychodzić dzisiaj! Idź stąd. I na miłość boską… Ile razy mam ci powtarzać? Załóż koszulkę.
Więc to był Jacob Black? Był wyższy niż ja i Carlisle i szerszy niż Emmett. Zdecydowanie nie był tym irytującym pokurczem, którego zapamiętałem i z pewnością czekały go kłopoty.
- Cóż, może więc powinnaś pobiec do Charliego i mu o tym powiedzieć? – Jacob roześmiał się zimno i spojrzał na nią, podczas gdy jego koledzy nie odrywali wzroku ode mnie i Carlisle’a. Ich myśli pełne były obrzydzenia, ale również zaciekawienia.
- Nie zostawię cię tu samego, Jake. Cullenowie nie zrobili nic złego i nie wiem, jaki jest twój problem. Zostaw ich w spokoju! – Leah zaczęła grozić mu palcem.
- Chcemy tylko pogadać z Doktorkiem i przypomnieć mu o kilku rzeczach. Wiesz, tak jak zwykle robimy z nowymi przybyszami. – Pochylił się do przodu, zupełnie jakby chciał odgryźć jej palec. – Wyjaśnimy im tylko kilka reguł, ale jeśli uważasz to za problem, idź z tym do Charliego.
Z myśli Jacoba wywnioskowałem, że on i jego banda wywołali to zamieszanie ze strzałami, by odciągnąć od nas Charliego i Setha, a teraz chcieli pozbyć się Lei, by móc odbyć z nami prywatną rozmowę.
- Ani mi się śni, Jake – powiedziała sarkastycznie. – Niezła próba.
- Jak sobie życzysz. – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. W tej samej chwili podniósł ją do góry i zrobiwszy dwa porządne kroki w stronę wejścia, postawił ją na zewnątrz, po czym zatrzasnął drzwi.
Usłyszeliśmy jej krzyki i wyzwiska. W końcu pobiegła po schodach w górę, jednak nadal słyszałem jej zabójcze myśli.
Pozwól mi mówić. Muszę sprawdzić ich nastroje… twój też. – powiedział bezgłośnie Carlisle. Stał nieco przede mną, zupełnie, jakby chciał mnie chronić. Nie byłem pewien, czy przed nimi, czy przede mną samym.
Słuchałem myśli pozostałych. Mieli mnóstwo pytań. Przede wszystkich chcieli wiedzieć jakie są nasze intencje i czy mamy zamiar tu zostać.
- Jacob? – zapytał Carlisle, unosząc dłonie. – Jestem Carlisle Cullen, a to mój syn, Edward. Wydaje mi się, że poznaliście się wcześniej.
Jacob nic nie odpowiedział.
- Widzę, że jesteście świadomi… - Carlisle szukał odpowiednich słów – kim jesteśmy i mogę się domyślać, że macie wiele pytań.
Jacob uśmiechnął się, jednocześnie marszcząc z obrzydzeniem nos. Zadrżał, próbując zachować nad sobą kontrolę.
- Mam tylko jedno pytanie – warknął. – Kiedy wyjeżdżacie?
- Rozumiem, że to nie jest pytanie – Carlisle opuścił ręce – i że nie masz na myśli tylko dzisiejszego dnia – powiedział ze smutkiem. – Jacob, znałem twojego pradziadka, Ephraima. Był dobrym i rozsądnym człowiekiem.
- Cóż, ja nim nie jestem – odburknął Black.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale być może dojdziemy do porozumienia – powiedział Carlisle. Nie widziałem jego twarzy, ale wiedziałem, że w jego oczach widać uprzejmość i błaganie. Nie był to widok, który wyobrażały sobie wilki – spragniony krwi, czerwonooki demon ubrany jak Carlisle.
- Nic się nie zmieniło, odkąd zawarliśmy pakt z twoim pradziadkiem – ciągnął mój ojciec. – Chociaż tak naprawdę jest nam teraz łatwiej niż lata temu. Wciąż prowadzimy taki sam styl życia i mamy takie same zasady.
W głowie Jacoba zobaczyłem przelotny obraz granicy, którą przekroczyłem.
Nie jest dobrze, pomyślałem. Wiedzą, że zerwałem pakt.
- I tu się mylisz, pijawko. Jeden z was przekroczył granicę, złamaliście pakt. Sądząc po zapachu… Zrobił to ten śliczny chłoptaś. – Kiwnął na mnie głową i zauważyłem, jak jego kumple zadrżeli, biorąc głęboki wdech. Byli bliscy stracenia nad sobą kontroli. Pomyślałem, że nigdy wcześniej nie spotkali się z wampirami i trenowana przez lata samokontrola została wystawiona na najcięższą próbę. Poczułem się spięty, gotowy na cokolwiek, co miało nastąpić.
Edwardzie, pozwól mi się tym zająć. Myśli Carlisle’a przebiły się przez myśli pozostałych.
- Masz rację, Jacobie. Mój syn przekroczył tę linię i jest mu przykro z tego powodu. Nie chciał zrobić nic złego. – Uniósł ręce, mając nadzieję, że uznają to za przyjacielski gest. – Naprawdę, chcemy jedynie pomóc.
- Nie potrzebujemy waszej pomocy i z całą pewnością jej nie chcemy.
- My możemy pomóc, Jacobie. – Jak zwykle Carlisle był świetnym dyplomatą. – Świetnie sobie radziliście przez te wszystkie lata, to widać, jednak my mamy zasoby, których wy możecie desperacko potrzebować. Odrzucicie naszą pomoc?
Zauważyłem, że mężczyzna po lewej zadrżał lekko, gdy obraz M&M’sów, które Seth dostał od Alice, pojawił się w jego głowie. Drugi z nich również przypominał sobie opowieści Setha o tym, co jadł podczas wizyty u nas. Byli rozdarci między swoimi wilczymi obowiązkami oraz obietnicą pomocy oferowaną przez wrogie im istoty. Z tego, co zrozumiałem, nie mieli zbyt wielkiego wyboru – Jacob był ich „alfą” i cokolwiek rozkazał, nie mogło być kwestionowane.
- Nie potrzebujemy waszej pomocy – powtórzył Jacob ze złością. – Nie potrzebujemy pomocy pijawek. Umiemy zadbać o swoich ludzi. Mimo wszystko jestem skłonny zawrzeć z wami układ, ale tylko ze względu na Charliego.
- Zamieniam się w słuch – powiedział spokojnie Carlisle.
- Zostawimy twojego chłopca w spokoju – Arogancko kiwnął głową w moją stronę – jeśli tylko opuścicie tę okolicę i nie wrócicie nigdy więcej. – Uśmiechnął się do Carlisle’a. – To jedyne sprawiedliwe wyjście… on złamał pakt, więc my mamy prawo zaatakować, jednak przymkniemy na to oko, jeśli szybko się wyniesiecie.
Uśmiechnął się przebiegle, myśląc, że przycisnął Carlisle’a do muru. Miałem ochotę zrobić krok do przodu i wyzwać go na pojedynek. Miałem dosyć tego szczeniaka i sposobu, w jaki się odnosił do Carlisle’a. Ojciec wyciągnął jednak rękę, powstrzymując mnie. Powiedziałem, że sobie poradzę!
Jacob roześmiał się z tego gestu, w myślach nazywając mnie tchórzem. Na mojej twarzy pojawił się wściekły wyraz. Zmierzyłem go wściekłym spojrzeniem, warcząc cicho.
Edward! Wystarczy! Kontroluj się – krzyczał w myślach Carlisle. Wziął głęboki oddech, jego głos był spokojny i opanowany.
- To rozsądna propozycja, jednak wydaje mi się, że to ty, Jacobie, po raz pierwszy złamałeś pakt wiele lat temu, wyjawiając nasz sekret ludziom. Zignorowaliśmy to, bo nie popieramy przemocy.

Koledzy Jacoba byli zszokowani tą informacją, najwyraźniej nie mieli o tym pojęcia. Mina Blacka zrzedła, gdy analizował słowa Carlisle’a. Moje serce zamarło, gdy zobaczyłem, jak Jacob wspomina dzień, kiedy opowiedział Belli o legendach. Nigdy nie lubiłem tego dzieciaka i on z pewnością nigdy nie lubił mnie. Wiedziałem, że nie chodzi mu o moją rodzinę, chce jedynie zemścić się na mnie. Szybko się pozbierał, próbując odwrócić kota ogonem.
- Byłem młody i głupi, nie wiedziałem zbyt wiele, ale masz rację, złamałem pakt. Nie będę zaprzeczał, nie jestem tchórzem – wycedził. – Ale to nie znaczy, że będziemy siedzieć bezczynnie i pozwolimy wam urządzić ucztę z naszych ludzi.
Czuliśmy emanujący z niego gniew, był bliski stracenia kontroli nad sobą. Mężczyźni stojący obok niego zadrżeli, jeden z nich złapał Jacoba za ramię i powiedział cicho jego imię. Black wyrwał się z jego uścisku.
- Quil, jeśli masz jakiś problem, możesz wyjść – syknął do mężczyzny po lewej.
- Jake, daj spokój. Opanuj się – powiedział Quil.
- Zapomniałeś już, kto teraz wydaje rozkazy? – parsknął Jacob, nie odrywając od nas oczu.
- Nie, nie zapomniałem. Ale wiesz, co powiedział twój ojciec zeszłej nocy. Żyjemy dzięki tym… tym… - Nie wiedział, jak nas nazwać. – Cullenom. Mają prawo się wytłumaczyć.
- Taa, jasne. Wytłumaczą się, a później wymordują nas wszystkich podczas snu. Czy takie wyjaśnienie ci wystarczy? To krwiopijcy, Quil. Pijawki… Mordercy. Plaga na tej ziemi.
- Jake… - Quil próbował przemówić mu do rozsądku.
- Czego od nas oczekujesz, Jacob? – wtrącił się Carlisle, ponownie przyjmując funkcję dyplomaty.
- Macie wybór… - Jacob wzruszył ramionami. - Możecie odejść po cichu, nie zadając pytań albo… albo ten chłopiec odpowie za złamanie paktu. Reszcie z was pozwolimy zostać tak długo, jak macie ochotę, jednak ustalone zostaną nowe zasady, dotyczące również naszej dzielnicy – powiedział, patrząc na mnie. Miał mordercze myśli wobec mnie i zrozumiałem, że to było wszystko, czego chciał… dopaść mnie. Zacisnął pięści i uśmiechnął się, gdy pomyślał o tym, by wyzwać mnie na pojedynek.
- Tego chcesz? Proszę bardzo! – wycedziłem, odpychając Carlisle’a i już po chwili stałem oko w oko z Jacobem Blackiem. – Jeśli dzięki temu moja rodzina będzie mogła tu spokojnie mieszkać, nie ma sprawy – powiedziałem, mrużąc oczy. Śmierdzące wilkołaki przybrały pozycję obronną. Z mojej piersi wydobył się warkot, a napięcie w pomieszczeniu rosło.
- Możesz spróbować – wycedziłem. Byłem wściekły, że Black myślał, iż może mnie zabić.
- Z chęcią – odparł, spoglądając na mnie z góry. Kolejny obraz Belli pojawił się w jego głowie. Miała na sobie niebieską sukienkę, przytulała się do Blacka, uśmiechała się…
- Edward! – krzyknął Carlisle, próbując mnie odciągnąć od Jacoba. Pokój wypełnił się wrzaskami, gdy mój ojciec oraz dwóch towarzyszy Blacka próbowali nas rozdzielić. Nasze głosy odbijały się od betonowych ścian, gdy wiliśmy się i wyrywaliśmy z rąk tych, którzy próbowali nas powstrzymać. Czekałem, aż Jacob się przemieni, jednak kontrolował się, w przeciwieństwie do mnie. Chciał, bym go zaatakował, wtedy mógłby udowodnić, że miał rację. Cały czas mnie prowokował, powinienem był się domyślić.
Edwardzie, opanuj się. To nie jest odpowiednie miejsce. Mówiłem ci, zajmę się tym. To nie jest rozwiązanie. Usłyszałem myśli Carlisle w tym samym momencie, kiedy ktoś trzy razy uderzył w drzwi.
- Jacob! Otwieraj drzwi! – Po drugiej stronie rozległ się głos Charlie’go, a po nim kolejne uderzenia. Tym razem najwyraźniej użył rękojeści swojej strzelby dla lepszego efektu.
- Jacob!
Wśród krzyczących osób rozpoznałem głosy Lei i Setha, a także dwóch obcych mężczyzn. Jacob i jego koledzy zaklęli cicho, kiedy rozpoznali ludzi za drzwiami. Jacob wyrwał się z uścisku i skoczył w stronę drzwi. Spojrzał na nas.
- To jeszcze nie koniec – powiedział złowieszczym tonem, po czym otworzył drzwi.
Do środka wpadli Charlie i Seth, mierząc strzelbami w Jacoba i jego kompanów. Ostatni raz, kiedy widziałem Charlie’go takiego wściekłego, miał miejsce dziesięć lat temu, kiedy pojawiłem się u niego, prosząc o informacje na temat Belli.
- Carlisle, jesteście cali? – zapytał, nadal mierząc Blacka wściekłym spojrzeniem.
Mój ojciec uniósł ręce w obronnym geście.
- Charlie, wszystko w porządku, rozmawialiśmy tylko. – Uśmiechnął się ciepło, próbując rozładować napięcie.
- Taa, jasne – powiedział Charlie, składając broń. W tym czasie do pomieszczenia weszła Leah, a za nią dwóch innych mężczyzn. Domyśliłem się, że jednym z nich był Billy Black, gdyż jechał na wózku, pchanym przez, prawie tak wysokiego jak Jacob i jego przyjaciele, faceta. W przeciwieństwie do młodego Blacka i jego kompanów, którzy mieli krótko strzyżone fryzury, jego czarne, proste włosy sięgały prawie do pasa.
Jakimś cudem napięcie zaczęło opadać, gdy Charlie ruszył w naszą stronę. Staliśmy po jednej stronie pokoju, podczas gdy naprzeciwko nas znajdowało się siedmiu Quileuteów. Nie widzieliśmy tylu na raz od czasów Ephraima Blacka.
Interesujące.
Tylko Carlisle mógł pomyśleć, że ta sytuacja jest interesująca. Zaczynałem rozumieć, dlaczego nie chciał, by Jasper i Emmett się w to mieszali. Gdyby moi bracia tu byli, sprawy mogłyby przybrać całkowicie inny obrót. Zwykle umiałem okiełznać mój temperament, jednak Jacob Black dokładnie wiedział, jak nadepnąć mi na odcisk. Nie byłem na to przygotowany.
Billy odchrząknął:
- Jake – powiedział głosem wymagającym szacunku. – Zabierz stąd swoich chłopców. Później o tym porozmawiamy.
- Nie.
- Jake! – krzyknął mężczyzna z długimi włosami, mierząc go wzrokiem.
- Już nie jesteś szefem, Sam. Chyba o tym zapomniałeś – powiedział Jake.
- Nie będę się powtarzał – przerwał mu Billy, a Seth uniósł broń, pokazując, że sprawa jest poważna.
Jacob roześmiał się.
- Zastrzelisz mnie? Ty? – zapytał kpiącym tonem.
- Taa, mógłbym, a później ten dobry doktor musiałby cię pozszywać. Co o tym myślisz? Zapominasz, na czyjej ziemi jesteś. To doktor powinien kazać ci się wynosić. – Seth wpatrywał się prowokująco w Jake’a.
Carlisle zadrżał. Czuł się niezręcznie. Nigdy nie myślał, że to jest jego ziemia. W pewnym sensie należała do niego, jednak uważał, że tak naprawdę jest własnością miasta Forks i jego ludzi. Nigdy nie chciał jej przywłaszczyć, nawet, jeśli miał do tego prawo. Już miał odpowiedzieć Sethowi, kiedy Sam stanął między Blackiem a Clearwaterem i chwycił za lufę strzelby. Powiedział coś w języku Quileuteów do Jacoba i jego kolegów. Charlie, Carlisle i ja nie zrozumieliśmy jego słów, jednak Jacob poddał się, opuszczając ramiona. Powoli odwrócił się w moją stronę, mierząc mnie spojrzeniem. Jeszcze z tobą nie skończyłem. Jego myśli odbiły się echem w mojej głowie. Po chwili wybiegł z pokoju.
Wiedział, że czytam w myślach… znowu coś, na co nie byłem przygotowany. Nie wydawało mi się, by Charlie się wygadał. Być może Seth powiedział coś na ten temat, ale sądząc po jego stosunku do Jacoba, nie rozmawiali zbyt często.
- Przepraszam za to – powiedział Charlie, kładąc strzelbę na jednej z żelaznych półek. – Próbowaliśmy go stąd odciągnąć, ale najwyraźniej musiał wyrzucić z siebie to i owo.
- Wszystko w porządku? – zapytał Carlisle.
- Och… Tak. To była tylko prowokacja, by odciągnąć nas od was. Udało się! – odpowiedział Swan, chichocząc cicho.
Billy podjechał do nas. W jego oczach czaiło się wahanie.
- Przepraszam was za mojego syna, jest dosyć nerwowy. – Pozostali roześmiali się, słysząc te słowa.
- To jest Billy Black, ojciec Jake’a. A to Sam Uley, który pilnuje porządku w okolicy. – Charlie przedstawił nas sobie, jednak nikt nie wyciągnął ręki. Carlisle był przekonany, że ten gest niepotrzebnie przyspieszyłby pewne sprawy. Zaskoczyła nas wiadomość, że Sam został szeryfem tej dzielnicy, myśleliśmy, że był nim Charlie.
- Och, nie… - Swan zachichotał w odpowiedzi na pytanie Carlisle’a. – Porzuciłem tę posadę już jakiś czas temu. Wkraczam do akcji, gdy jestem potrzebny, ale to Sam odwala całą brudną robotę.
Zajrzałem do myśli Sama, jednak niewiele udało mi się wyczytać. Jego umysł był dobrze strzeżony. Kiedyś mężczyzna pełnił funkcję przywódcy stada, niedługo przed tym, jak zastąpił Charliego. Myśli, które krążyły w głowach pozostałych osób przyprawiały mnie o migrenę. Swan martwił się, że wybuch Jacoba pozbawi dzielnicę dobrego lekarza i nigdy nie będzie miał okazji, by się nam za wszystko zrewanżować. Seth wściekał się na insynuacje Jake’a, podczas gdy Leę denerwowała ilość testosteronu w pomieszczeniu, a Billy, podobnie jak Sam, ukrywał przede mną swoje myśli.
- Sue przygotowuje wielki posiłek, miałem nadzieję, że zostaniecie na kolację – powiedział uprzejmie Charlie. Kątem oka dostrzegłem, że Sam uśmiechnął się drwiąco.
- Dziękuję, Charlie. To bardzo miłe z twojej strony, ale Edward i ja musimy już iść.
- Musicie zostać... – Seth zrobił krok do przodu. – Upolowaliśmy wczoraj jelenia, moja mama robi najlepszy gulasz w okolicy. – Spojrzał na nas z nadzieją w oczach.
- Dziękuję. Jestem pewien, że gulasz będzie pyszny, jednak wkrótce zrobi się ciemno, a Esme i Alice zaczną się martwić, że jeszcze nie wróciliśmy – wyjaśnił Carlisle i po chwili dodał: - Poza tym, nie powinniśmy ich zostawiać samych po zmroku.
Charlie i jego syn pokiwali głowami, wiedząc, jakim ryzykiem byłoby pozostawienie dwóch kobiet samych na noc. Seth zapytał, kiedy mamy zamiar wrócić, a pozostali zadrżeli, czekając na naszą odpowiedź.
- Musimy zająć się kilkoma sprawami w domu. Wkrótce dostaniemy więcej zapasów. Moja córka i syn pojechali po nie, pewnie przyjedziemy do was po ich powrocie. – Seth wyglądał na wyjątkowo rozczarowanego, więc Carlisle dodał: - Seth, możesz do nas wpadać w każdej chwili. Zresztą każdy z was jest u nas mile widziany.
Seth ucieszył się jak zwykle i zapowiedział, że zabierze ze sobą Leę. W myślach kobiety zobaczyłem ciekawość; przypomniała sobie o Alice i Esme oraz ubraniach, które wcześniej wysłały. Prychnęła na Setha, co było sprzeczne z jej myślami.
- Przywieźliśmy trochę rzeczy, które chcielibyśmy wam zostawić. – Billy Black i Sam Uley bili się z myślami. Nie chcieli nas polubić i nie chcieli naszej pomocy. Wiązało się to z setkami lat wzajemnej nienawiści. Wiedzieli jednak, co zrobiliśmy dla mieszkańców ich dzielnicy i co wciąż robiliśmy. Nie było łatwo sprzeciwić się legendom, jednak być może moglibyśmy dojść do jakiegoś porozumienia.
- Przydałaby nam się pomoc przy rozładowywaniu tego wszystkiego – powiedziałem. Wiedziałem, że musimy już jechać. Carlisle i ja mieliśmy wiele do omówienia w drodze do domu. Musieliśmy też podjąć kilka decyzji.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez pestka dnia Czw 8:33, 15 Paź 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
bluelulu
Dobry wampir



Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 974
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 85 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hueco Mundo

PostWysłany: Czw 15:06, 15 Paź 2009 Powrót do góry

coś tak martwo tutaj pod kolejnym odcinkiem, ostatnio wchodzę na forum tylko jak pojawi się nowa cześć Fallout , uwielbiam to czytać , dlatego nie mogę się doczekać 5 listopada : )

jak w niektórych opowiadaniach gejowaty Jakie mi się podoba, taki buńczuczny idiota i bufon to nie bardzo , ciekawe czemu nie poruszono tematu Belli , między Jake`em a Edim , dlaczego Jacoba nie oskarżał Edwarda , no i odwrotnie : ) przynajmniej taki Edward jest w porządku , chłodny i z dystansem ... ale do momentu : )


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin