FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Pandemia [Z] cz. XIV + epilog Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
BajaBella
Moderator



Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 219 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu

PostWysłany: Nie 18:07, 12 Wrz 2010 Powrót do góry

Witaj, Suszku
Spóźniona strasznie, ale przychodzę pozostawić po sobie ślad pod Pandemią. Pozwolisz, że odniosę się do całości, nie rozdrabniając się na czynniki pierwsze i nie będę opisywać każdego rozdziału po kolei. Nie o to wszak chodzi.
Czytając Twoje opowiadanie przede wszystkim zwróciłam uwagę na ciekawie zbudowane i przemyślane relacje miedzy bohaterami. Nie są jednoznaczne i banalnie przedstawione. Są za to autentyczne, głębokie, pełne pasji włożonej w ich opis. Pozostawiają pełno ciekawych niedomówień, świetnych do dalszych interpretacji.
Duże brawa za wykreowanie takich bohaterów. Nietuzinkowych, kontrowersyjnych, autentycznych. Postać Stephena wyszła Ci genialnie. Zresztą autorscy bohaterowie wszyscy są świetni. Stephen to dla mnie chłopak, którego generalnie da się lubić. Pozytywny bohater, który się w którymś momencie życia zagubił i nie potrafi wrócić na tę dobrą drogę. Trochę jest to konsekwencją jego własnych wyborów, trochę zależy od jego dość porywczego charakteru, a trochę jest po prostu wypadkową sytuacji w które się uwikłał.
Drugą rewelacyjnie skonstruowaną postacią jest oczywiście Joseph. To złożona postać, jakich w zasadzie ze świecą szukać w ff-kach. Po pierwsze przy okazji Josepha, duże brawa za przepięknie przybliżoną czytelnikom kulturę żydowską. I to nie tylko w opisie obrzędów, ale głównie poprzez ciekawie przedstawione relacje pomiędzy Josephem a jego dziadkiem, i na dalszym planie resztą rodziny. Nie wiem, czy interesujesz się na co dzień judaizmem, ale piszesz o nim w sposób bardzo autentyczny. Jestem pod ogromnym wrażeniem, bo domyślam się ile czasu zajęło Ci wyszukiwanie różnych faktów, aby później wypadło to w tak prawdziwy sposób.
Podoba mi się w Pandemii jej wielowątkowość. Przez to postacie i wydarzenia zdają się być realne. Nawet Carlisle Cullen (przecież wszyscy wiemy, że już wówczas będący wampirem) jest ludzki, autentyczny nawet jeśli olśniewa urodą.
Zwróciłam uwagę, czytając Twoje opowiadanie również na opisy. Barwne, żywe, czasem dosadne, czasem prawdziwe aż do bólu. Masz dar opisywania świata w sposób bardzo zapadający w pamięć. Nie boisz się wykorzystywania różnych środków stylistycznych. Budujesz opisami klimat, w którym czuć zapach wiosny, później lata ostatniego roku I wojny światowej, która też się gdzieś tam pojawia w opowieści. Klimat przepojony pierwszymi młodzieńczymi zauroczeniami, przyjaźnią, czasem nienawiścią, czasem brakiem pokory młodych ludzi. A wszystko to w atmosferze nie dającej ciągle o sobie zapomnieć nadchodzącej epidemii hiszpanki, która niczym złowrogie widmo wygląda z poszczególnych rozdziałów.
I na koniec powiem Ci, że to jest kawał dobrego tekstu. Tekstu, obok którego nie sposób przejść obojętnie.
O reszcie bohaterów wspomnę następnym razem…
BB.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Cornelie
Dobry wampir



Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 297 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD

PostWysłany: Śro 14:44, 15 Wrz 2010 Powrót do góry

Cześć Suszaczku, mówiłam ci, że w końcu się tu pojawię i się pojawiam, zgodnie z obietnica. W każdym razie nie było mnie prawie dwa miesiące i jedna z rzeczy, za którymi tęskniłam, to właśnie Pandemia. Nie, nie uśmiechaj się, taka prawda. Tęskniłam za tym ff, bo jest taki emocjonalny, cholernie emocjonalny, działa na człowieka, każe mu czuć. Nie jest po prostu słowami, a czymś, co dźga cię po sercu i każe przystanąć. A poza tym kocham tego twojego Edwarda przed przemianą. Ale to i tak nie wszystko, co mnie w tym ff urzeka. Urzeka mnie twój styl, złotko. Rozwinęłaś skrzydła i z każdym rozdziałem Pandemii widzę, że robisz się coraz lepsza i lepsza, doskonalisz warsztat. I fakt jest taki, że zazdroszczę ci tego, w jaki sposób budujesz opowiadanie słowami. To jest wirtuozeria. I jestem z ciebie cholernie dumna! Cholernie dumna złotko :)

W każdym razie nadrobiłam zaległości, nie było ich znowu tak dużo xD Ale jednak. Przeczytałam te trzy rozdzialiki, ponownie zatapiając się w twój świat. I powiem ci tak: mówiłaś mi, że ta cała Kornelia jakąś tam rolę będzie odgrywała w ff, ale jak na razie zauważam, że ona jedynie lekko miesza w głowie naszego głównego bohatera, choć widać, że Edward raczej do niej nic nie czuje. Nie wiem, ale czuję moim dobrym nosem, że ona coś naknoci, coś, z czego raczej nie będę dumna, a to moja imienniczka no xd

Cholernie jest mi szkoda Stephena. Wiesz, że go kocham od samego początku i boli mnie to jak się zmienił, boli mnie to, że jak sama w którymś momencie napisałaś – zbyt szybko chciał stać się mężczyzną. Zdecydowanie za szybko. Zamknął się na wszystkich, których kocha. Nawet na Chloe. A to mnie boli – bo mimo całego jego mroku jest to niesamowicie fascynująca postać.
Ale, tutaj jest pewien mancyk, którego nie mogę zrozumieć. Kiedy Joseph przyznał mu się, że oświadczył się Anicie, tamten się wściekł. Why? Przecież byli przyjaciółmi. Czy to przez to, że Joseph jest Żydem? To tak ubodło Stephena? Nie wiem, ale przykra sytuacja, bo religia została postawiona naprzeciwko przyjaciołom. Szkoda.
Wracając do zaręczyn – Anita zachowała się genialnie. Widać, że kocha Josepha i bardzo dobrze, bo chłopak zasługuje na szczęście. To, jak chciała stać się dla niego żoną-Żydówką rozbawiło mnie i sprawiło, że poczułam jakieś ciepło. Anita jest niesamowicie ciepłą osobą i to się jej chwali xD

No ale wracając do tragiczniejszych akcji. Chloe – ona jest dziwna! Na początku sadziłam, że coś z nią będzie nie tak. I jest. Jak rani napisała – jest swego rodzaju Puszką Pandory – bo wszystko, co złe, zaczęło się dziać od niej. I choć nie jest tego świadoma wytyczyła już chyba ścieżki ich życia. Jej dar mnie niepokoi. Dar albo przekleństwo zależy jak na to spojrzeć. Nie wiem jeszcze do końca co mam o tym myśleć – widzenie zmarłego tragicznie brata i matki – cóż, nie jest zbyt fajne, jeszcze takich, jak to opisałaś. Coś mi tu śmierdzi. Chloe mi śmierdzi – w przenośni of course. Ale nie wiem jeszcze jak to pociągniesz.

Suhak napisał:
– Chloe, wierzy pani w nadprzyrodzone? – zapytał nagle zaskakująco poważnym tonem.
– Tak – odparła bez wahania. – A pan, Edwardzie?
– Chyba tak… Tak, wierzę.
Usłyszeli, jak Anita krząta się po łazience.
– Uwierzyłaby mi pani, gdybym powiedział, że… że potrafię różne… dziwne… rzeczy?
– Nie wiem…
– Przecież powiedziała pani, że wierzy w czary.
– Nie, ja wierzę w nadprzyrodzone. Wierzę w duchy… I tym podobne.
– A jakbym pani powiedział, że ostatnią rzeczą, którą pani pamięta przed tym, jak się obudziła, jest swoje odbicie w lustrze… wtedy by mi pani uwierzyła?
Wytrzeszczyła oczy.


Edward jak widać też zaczyna coś zrozumieć. Zaczyna widzieć w sobie zmiany. Jak to będzie z Edwardem to wiemy – wiadomo to z Sagi. Zresztą, trzeba się było domyślać, że już za ludzkiego życia będę działy się z nim różne rzeczy, wystarczy wspomnieć Bellę – człowieka, która już wtedy odpychała wszystkie moce. Tak samo jest z Edwardem. Ale skoro on tak robi, a Chloe widzi różne rzeczy to czy i ona nie stanie się kiedyś tam wampirem? Ha! Bo i tak może być Wink

No i sprawa ojca i matki |Edwarda – przykra sprawa. Na pewno będzie mu ciężko, gdy dowie się prawdy, ale najbardziej boli to, że Stephen posunął się do tego. W bardzo nieprzyjemny sposób przekazał Edwardowi nowinę. Ze Stephenem jest źle :(

Suszu! Błogosławię cię ażebyś Pandemię dalej pisała tak jak teraz xD Ja wrócę tu, teraz już częściej i dziękuję ci za chwilę spędzony przy tym ff – odstresowałam się troszku Wink

Pozdrawiam cię wredoto :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Śro 16:46, 15 Wrz 2010 Powrót do góry

Bardzo lubię ten rozdział, to znaczy to, co się w nim dzieje. Myślę, że od teraz wszystko zacznie się składać do kupy. Beta: Cornelie.


Rozdział XII

Styczeń 1919

Stephenie,
Serdecznie dziękujemy za zaproszenie na ślub Twój oraz panny Harris. Mnie i męża niezmiernie uradował fakt, że wreszcie znalazłeś kobietę, z którą chciałbyś spędzić resztę życia.
Niestety – jak sam zapewne wiesz – żałoba po córce wciąż nas obowiązuje i nie moglibyśmy należycie świętować Twoich zaślubin na weselu. Nie chcielibyśmy także wprawiać Cię w zakłopotanie swoją obecnością. I, prawdę mówiąc, z mężem nie czujemy się na siłach, by cieszyć się z czyjegoś szczęścia. Prawdopodobnie przybędziemy jednak na samą uroczystość zaślubin.
Serdeczne gratulacje.
Ucałowania,
Dorothy Stanley z mężem.


Lipiec 1918

Są takie chwile w życiu, kiedy chce się uciec jak najdalej od siebie, swojej rodziny, przeszłości i przyszłości. To uczucie nie należy do najprzyjemniejszych i pojawia się zazwyczaj wtedy, kiedy naprawdę nie ma odwrotu, kiedy trzeba się zmierzyć z przeznaczeniem, czy tego się chce, czy nie. Edward wiedział, że musi się zapytać swoich rodziców, jak było naprawdę, jednak z całych sił pragnął tego uniknąć. Ponieważ wiedział, że Stephen miał rację, ponieważ nie był gotowy na taką rozmowę i ponieważ czuł, że żaden następny świt nie będzie już taki, jak poprzedni. Tak samo beztroski, przepełniony szczęściem i bezpieczeństwem.
Idąc drogą asfaltową pod ciemniejącym niebem, zastanawiał się, od czego i kiedy zacząć. Momentami miał ochotę wtargnąć do domu, wyważając kopniakiem drzwi, i wrzasnąć od progu: „JAK MOGLIŚCIE MNIE OKŁAMYWAĆ CAŁE ŻYCIE?!”, innym razem planował wspomnieć o tym przy kolacji, na spokojnie, może najpierw zapytać matki, czy to prawda, a może od razu ją oskarżyć, ale przeczuwał, że cokolwiek by nie postanowił, emocje i tak wezmą górę i wszystko potoczy się zupełnie inaczej.
Kopnął kamyczek leżący na drodze. Wiedział, że dzisiejsza noc będzie nieprzespana, że spędzi ją po części na krzykach (wzdrygnął się na tą myśl – miał już dosyć krzyków), ale głównie na przemyśleniach. Miał wiele do rozmyślania. I parę decyzji do podjęcia.
Westchnął głęboko, czując, jak letnie powietrze wiruje w płucach, a zapach kwitnących kwiatów i krzewów przyjemnie łaskocze w nos. Pragnął zatrzymać czas, nigdy nie wejść na stopnie swojego mieszkania, nie musząc dowiadywać się, jak skończy się ten wieczór.
Widział przez okno matkę siedzącą w jadalni, z głową opartą na ręce. Być może go wyczekuje, by zjeść rodzinną kolację. Nie była zła, więc nie czekała długo. W sypialni świeciło się światło – tam właśnie musiał być jego ojciec… Nie, przecież to nie jest jego ojciec, jego prawdziwy ojciec jest teraz na morzu, w porcie lub w piekle.
Nagle poczuł ukłucie nadziei. To wszystko, co powiedział mu Stephen, to to, co LUDZIE GADAJĄ. Nie miał sił, by podważać, że faktycznie Edward Masen Senior nie jest jego ojcem – ale może to, co LUDZIE GADAJĄ, to w dziewięćdziesięciu procentach bzdury? Może jest synem człowieka, który kiedyś poślubił jego matkę, ale umarł? Był księgowym, kupcem, a w każdym razie jej ukochanym, a nie miłością na jedną noc. Uświadomił sobie, że był bardzo naiwny, z miejsca wierząc we wszystkie plotki. Poczuł wstyd przed samym sobą i przed matką. Mimo że było wiele rzeczy, które można powiedzieć o Elizabeth Masen, to jednego był pewien – nie oddałaby się nieznajomemu mężczyźnie…
Z tą myślą pewnym krokiem wkroczył na werandę i otworzył drzwi. Zdejmując buty, usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła z kuchni, a po chwili jego ukochana matka stanęła obok, uśmiechając się.
– Dzisiaj mamy naleśniki – oświadczyła ciepło. - Przyszedłeś w samą porę. Gdzie byłeś?
Nie odpowiadając, minął ją i wszedł do kuchni, rozglądając się wokoło. Na talerzu obok kuchenki stała olbrzymia porcja naleśników wielkości koła samochodowego, tak przynajmniej mu się wydawało – a może po prostu żołądek jeszcze nie wrócił na swoje miejsce i jedzenie naleśników było ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę. Wodził wzrokiem po zastawach za szybami szafek, krzesłach z wyrytymi pięknymi wzorami, obrusie z małymi kiściami ciemnych winogron przy brzegach przeplatanymi złotą nicią. Na środku stołu stał wazon z nieco już podeschniętymi różami, z których parę płatków upadło na blat. Wycofał się z kuchni i patrzył po ścianach korytarza, zupełnie jakby był tam po raz pierwszy w życiu. Lub jakby miał tam być po raz ostatni.
– Synku? Coś się stało?
Wciąż nie odpowiadał, wkraczając do salonu i patrząc po oknach i kanapie, wzorkach na narzucie, kominku, fotografiach na gzymsie… To mu o czymś przypomniało, więc szybkim krokiem poszedł w tamtą stronę. Być może tam znajdzie jego zdjęcie. Może matka przedstawiała go, jako jakiegoś wujka, dalekiego krewnego, przyjaciela rodziny… A on wtedy nie przywiązywał do tego wagi. Ale widział tam tylko zdjęcie ślubne Elizabeth i Edwarda; dwa zdjęcia małego chłopca, jedno w ramionach matki, otulonego w pieluchy, drugie robione przed paroma laty, u Pierwszej Komunii. Stała tam fotografia człowieka, którego do tej pory uważał za ojca – uśmiechał się na niej szeroko, ściskając żonę w talii, był to chyba ich miesiąc miodowy. Dwie fotografie dziadków – od strony matki oraz drugie – od strony ojca. Tyle.
Podszedł do regału i zaczął szukać albumu zdjęciowego, ale matka położyła mu rękę na ramieniu, mówiąc:
– O co chodzi, Edwardzie? Powiedz coś, boję się…
Odwrócił się i spojrzał w jej zmartwione oczy. Odepchnął jej rękę.
– Masz jego zdjęcie?
Zmarszczyła brwi.
– Czyje?
– Masz? Chociaż jedno?
Milczała.
– Nie wiem, o czym mówisz… Kochanie, masz rozpalone czoło, jesteś chory! Gdzie byłeś?
– Dobrze wiesz, o kim mówię – warknął. Był wściekły i przestał panować nad swoimi emocjami. – Masz je czy nie?
Patrzyli sobie w oczy. Matka przypominała teraz zdezorientowaną sarenkę, która wyczuwa, że zaraz zostanie postrzelona przez myśliwego. W końcu zdjęła rękę z jego spoconego czoła, odwróciła głowę i krzyknęła:
– Edwardzie! Chodź tutaj...
Usłyszał leniwe kroki Edwarda Seniora i skrzypienie schodów, po czym mężczyzna wkroczył do salonu i zapytał:
– Coś się stało?
– Nasz synek… majaczy… – wychrypiała matka. Edward prychnął, kręcąc głową.
– WASZ synek… Dobre sobie…
Wiedział, że tym tonem i tymi słowami rani matkę, wiedział, że ona próbuje sobie wmówić, że to majaki, oraz że powinien był inaczej to rozegrać – ale tego dnia wiele osób i słów szargało jego emocjami, więc miał wrażenie, jakby nie był sobą. Po prostu stracił kontrolę.
Edward Senior otworzył usta i prawie natychmiast je zamknął. Stali w milczeniu parę chwil. Ręce Elizabeth drżały prawie tak mocno, jak jej syna. W końcu pan Masen przemówił spokojnym i niskim głosem:
– Więc już wiesz.
– Wie o czym? On majaczy! – pisnęła nagle jego matka, jakby rozpaczliwie próbowała to sobie wmówić. Edward ją rozumiał. Robił to samo jeszcze parę minut wcześniej. Gdyby płacono ludziom za okłamywanie samych siebie, wszyscy bylibyśmy bogaczami.
– Przestań – powiedział nagle ojciec. – To nie ma sensu. Skąd wiesz?
– Od Stephena. Jak się okazało – wszyscy wiedzieli, poza mną. Przez siedemnaście lat mnie okłamywaliście.
– Chcieliśmy cię…
– Chronić? – Zamilkł, patrząc matce w oczy. – Mogliście mi powiedzieć. Przynajmniej nie dowiadywałbym się o tym od innych. Więc jak to było? Mogę się wreszcie dowiedzieć?
Elizabeth patrzyła na niego z oczami pełnymi łez. W końcu podeszła do kanapy, usiadła na niej i ukryła twarz w dłoniach. Mąż poszedł w jej ślady i oparł się wygodnie o sofę. Edward zdecydował się zająć miejsce na fotelu. W końcu matka pociągnęła nosem i opuściła ręce.
– Staraliśmy się z ojcem o ciebie bardzo długo. Naprawdę długo. Byłeś taki wyczekiwany… Twój ojciec mi wybaczył… Dałam ci życie, czy to ważne, dzięki komu?
Zapadła wibrująca cisza, którą przerwał jej mąż.
– Nie mogłem mieć dzieci – uzupełnił. – Więc zdrada łatwo wyszła na jaw.
Edward wpatrywał się w beżowy obrus przykrywający stół pustym wzrokiem, przetwarzając informacje, które właśnie usłyszał. Po chwili wstał z fotela i zamierzał pójść do swojego pokoju, jednak usłyszał głos matki.
– Nie bądź na nas zły. Kochamy cię…
Nie odpowiedział, łapiąc się poręczy i wchodząc po schodach.
– Poczekaj, nie idź – odezwał się Edward Senior.
– Nie masz prawa mi rozkazywać – wychrypiał chłodno chłopak. – Nie jesteś moim ojcem.
Wszedł po schodach na górę, czując wielką gulę w gardle.

***

Nadszedł sierpień, a wraz z nim spokój i bezpieczeństwo wśród mieszkańców Chicago i okolic. Pandemia hiszpanki zdawała się ucichać, co sprawiało, że lato wydawało się jeszcze piękniejsze, niż było naprawdę. Ich serca napełniła nadzieja. Powróciło poczucie pewniejszego jutra. Lżej było oddychać, chodzić i patrzeć w przyszłość.
Edward często przychodził do Chloe, by pomagać jej w ogrodzie lub mieszkaniu. Zajmował się drobnymi usterkami lub cięższymi pracami fizycznymi, z którymi ona sobie nie radziła – a raczej nie chciał, by kiedykolwiek musiała sobie radzić. Pan Harris zazwyczaj starał się być dla niego uprzejmy, jednak chłopak wciąż wyczuwał rezerwę i nieufność w głosie i spojrzeniu mężczyzny. W drugim tygodniu sierpnia usiadł jednak na werandzie i zapalił fajkę, po czym podniósł wzrok i ujrzał, jak młody Masen przybija nową sztachetę w miejsce starej, która połamała się poprzedniego dnia.
– Co ty robisz, chłopcze? – zapytał podejrzliwie.
– Naprawiam płot, proszę pana – rzekł uprzejmie Edward, stukając młotkiem w gwóźdź. Nagle pan Harris zerwał się z miejsca i podszedł szybkim krokiem.
– Kto cię upoważnił do tego?!
Chłopak zamarł, czując, że jest w poważnych kłopotach.
– Chloe poprosiła, bym to zrobił. Jedna z desek była spróchniała i połamała się wczoraj, gdy…
– A gdyby powiedziała ci, żebyś skoczył w ogień, też byś to zrobił?! – krzyknął zdenerwowany mężczyzna.
– No… tak – odpowiedział bez zastanowienia z głupią miną – proszę pana – dodał szybko.
Pan Harris wpatrywał się w niego uważnie, ze zmarszczonymi brwiami pykając fajkę.
– W takim razie już czas, bym cię o coś poprosił – westchnął, obejmując go ramieniem i prowadząc parę metrów od domu.
– Słucham – powiedział Edward, ponieważ pan Harris milczał.
– Chcę, byś zaopiekował się moją córką – rzekł poważnym tonem. – To twarda dziewczyna, ale potrzebuje mężczyzny.
– Nie rozumiem – mruknął Edward, chociaż tak naprawdę domyślał się, o jaki typ opieki chodziło ojcu Chloe.
– Moja córeczka nie wie o paru sprawach i nie chcę, by się dowiedziała. Mam chore serce i zostało mi parę tygodni życia. Pragnę, byś wziął ją pod opiekę. Widzę, że jesteś rozważnym chłopcem i chcę cię prosić o tak wielką przysługę. Wiem, że to wiele, ale mam wrażenie, że ją lubisz.
– Owszem – wychrypiał zszokowany chłopak. – Ale… w takim razie… chyba Chloe powinna wiedzieć? – zasugerował. – Zasługuje na to.
– Przede wszystkim zasługuje na szczęście. Zbyt wiele cierpiała w życiu. Chcę, by była szczęśliwa przez parę tygodni więcej. By nie zachowywała się inaczej niż zwykle, a tak by było, jeśli bym jej powiedział.
– Rozumiem – powiedział szczerze Edward. – Ale… Czy pan mnie prosi, bym się z nią ożenił?
– Tak.
To słowo wibrowało w powietrzu niczym jakiś natrętny owad. Edward wpatrywał się w oczy zmęczonego mężczyzny, ojca dziewczyny, której nie kochał i nie pragnął, ale tak jak i on chciał, by była szczęśliwa. Przełknął ślinę i odwrócił spojrzenie. Owszem, pan Harris prosił o wiele – ale czyż to nie było najlepsze rozwiązanie?
Przez ostatnie dwa tygodnie naprawdę zbliżył się do tej zmęczonej życiem, drobnej istotki. Miał nawet wrażenie, że ona czuje do niego coś poważnego i naprawdę pragnął odwzajemnić to uczucie, ale zwyczajnie nie potrafił. Była piękną, młodą kobietą o delikatnej urodzie, prowadzili przyjemne rozmowy i na pewno znaczyła wiele w jego życiu. Przypomniał sobie wieczór sprzed tygodnia, kiedy wyciągnęli aparat kupiony przez pana Harrisa i zrobił jej kilka zdjęć. Ona tylko raz zdołała uwiecznić go na fotografii, bo jak tylko to zrobiła, klisza zaskrzeczała – najwyraźniej się skończyła. Podszedł wtedy do niej i wyjął urządzenie z drobnych dłoni. W pewnym momencie delikatnie ścisnęła palcami jego palce – miała miękkie, gładkie i ciepłe ręce – i poczuł, że serce delikatnie załopotało w piersi. Trwało to dosłownie chwilę, jednak uznał, że to może faktycznie coś… coś ważniejszego…
– Dobrze – rzekł zaskakująco stanowczym tonem. – Dobrze, ożenię się z nią. Jeśli się zgodzi, jeśli przyjmie moje oświadczyny.
– Przyjmie – zapewnił go pan Harris, z wdzięcznością klepiąc chłopca po ramieniu. Odszedł, pozostawiając po sobie zapach alkoholu i tytoniu.

– I jak, poradziłeś sobie z płotem? – zagadnęła ciepło Chloe, gdy wszedł do kuchni. Smażyła kotlety na skwierczącej patelni.
– Tak, bezproblemowo – rzekł. – Ale twój tata bardzo się zdenerwował, gdy to zobaczył.
– Ale cię nie nakrzyczał za bardzo, co? Wiedziałam, że tak będzie – westchnęła ciężko. – Jest strasznym sentymentalistą, tylko się przyznać nie chce. Ten płot własnoręcznie montowała moja mama, gdy jeszcze żyła – wyznała Chloe beznamiętnie – gdy potrzebowała go do ogródka na balkonie, czy coś. Tata uparł się, by jego fragment umieścić w nowym mieszkaniu i domontować resztę.
Kiwnął głową w zamyśleniu. Zerkała na niego co chwilę kątem oka, przewracając kotlety.
– Jak tam w domu?
– A jak ma być. Matka płacze bez przerwy, a ojciec zachowuje się w miarę normalnie.
– Zrozum ją.
– Nie potrafię – wyznał. – Kłamała mi całe życie, a teraz płacze, że mam jej to za złe. Już mi się z ojcem lepiej porozumieć, niż z nią.
– Postanowiłeś coś?
– Nie.
– Nie powiesz mu nic?
– Nie mam mu nic ważnego do powiedzenia.
Nie odpowiedziała, skupiając się na smażeniu.
– Widziałeś się z…
– Nie – przerwał jej dosyć nieuprzejmie. – I nigdy więcej nie chcę go widzieć.
– On naprawdę żałuje. Mówił, że nie był sobą.
– Był sobą, pokazał twarz, którą chował całe życie. Nie widziałeś, co zrobił? Ciągle go bronisz? Tak myślałem, że to zły pomysł, podawać ci jego adres.
– Potrzebował kogoś, poza tym był ranny. Musiałam go opatrzyć. I dobrze, że to zrobiłam. Jeśli nie ja, to nikt by się… Poza tym nie bronię go, tylko chcę ci przedstawić drugą stronę medalu.
– Nie interesuje mnie druga strona medalu, kruszynko.
Podniosła głowę, zaskoczona takim czułym określeniem, on jednak kontynuował:
– Przyjaciele nie mówią i nie robią takich rzeczy, nawet w najgorszym dniu swojego życia. Widziałaś, co zrobił z twarzą Josepha. Jego nos wygląda, jakby ktoś mu przyłożył patelnią. A on jest taki uparty, nie chce pójść z tym do lekarza. Będzie miał olbrzymie problemy. Problemy z oddychaniem… i chrapać będzie strasznie – zachichotał Edward, a kąciki ust Chloe uniosły się lekko. – Nie zazdroszczę Anicie, jeśli zamierza spędzić z nim resztę życia. Nie wyśpi się więcej dziewczyna.
– Tak czy inaczej, on potrzebuje wybaczenia. Jeśli mu pomożesz, może z tego wyjdzie.
– Nie chcę, by z tego wychodził. Nie chcę na niego patrzeć – wyznał Edward z dziwnym błyskiem w oku. – Chloe, muszę uciekać na obiad. Do zobaczenia – powiedział, wstając.
– Jak to, nie zostaniesz tutaj?
– Nie, naprawdę.
– To kto zje twoją porcję?
Puścił do niej oko i zamierzał wyjść z pomieszczenia, po czym zatrzymał się, odwrócił na pięcie i pocałował dziewczynę w policzek, ignorując zdziwione spojrzenie.

Po powrocie do domu, podczas obiadu, zdecydował się przerwać niezręczną atmosferę i poruszyć temat zaręczyn.
– Potrzebuję pięćset dolarów – powiedział nagle, patrząc Edwardowi Seniorowi w oczy. Tamten odłożył sztućce, przeżuł porcję ryżu i spojrzał na chłopca uważnie.
– Dobrze.
– Naprawdę? – zapytał, zaskoczony.
– Tak. Jesteś już dużym chłopcem.
– Myślałem, że zapytacie, dlaczego potrzebuję pieniędzy – rzekł powoli, przenosząc spojrzenie na matkę. Ta wyglądała, jakby właśnie chciała to zrobić.
– Wiem, po co ci pięćset dolarów – odparł pan Masen. – Jest tylko jedna opcja. Chcesz oświadczyć się tej młodej kobiecie, Chloe Harris, czyż nie?
– Tak – odpowiedział.
– Dostaniesz pieniądze. Dam ci je jutro.
Chłopak pokiwał głową w milczeniu, wracając do jedzenia. Po posiłku poszedł do swojego pokoju i zdecydował się na naukę, świadom, że rok szkolny się zbliża. Ledwo otworzył książkę do historii, gdy do pokoju weszła matka, ściskając coś w dłoni. Wrócił bez słowa do lektury, podczas gdy ona zajęła miejsce na łóżku. Próbował skupić się na lekcjach, jednak przyłapywał się na tym, że czytał ciągle to samo zdanie bądź przebrnął przez dwa akapity, nie zrozumiawszy ani słowa. W końcu zatrzasnął wolumin i zwrócił się w stronę Elizabeth.
– Słucham cię, mamo – rzekł, nie patrząc jej w oczy.
– Synku, kochasz ty mnie jeszcze? – zapytała drżącym głosem. Podniósł głowę, czując ukłucie żalu w sercu. Matka spoglądała na niego zaszklonym spojrzeniem.
– Bardzo – wyznał cicho. – Nigdy nie przestałem.
– Więc chodź tu do mnie – poprosiła, wyciągając ręce. Wstał z krzesła i wtulił się w matczyną pierś, podczas gdy ona gładziła i mierzwiła jego czuprynę, pochlipując. Wyprostował się i teraz on przycisnął jej głowę do swojego torsu, całując po czole i włosach z czułością. Poczuł dziwne ukłucie w sercu, gdy ujrzał pierwsze siwe włosy u swojej matki. Westchnął i trzymał Elizabeth w objęciach, słysząc serce dudniące w uszach. Miał wrażenie, jakby czas na chwilę się zatrzymał lub cofnął – tylko że już nie jego tulą, jak za czasów dzieciństwa, a on sam przyciska mamę do piersi.
– Mam coś dla ciebie – wyznała, ocierając policzki i pociągając nosem. Wtedy zwrócił uwagę na pudełeczko, które ściskała w dłoni. Mógł się domyślać, co to było. – Powiedz mi coś o tej Chloe Harris. To ta dziewczynka, którą opatrywałam na wiosnę?
– Tak.
– Czy ona jest od Harrisów z Houston?
– Nie sądzę – mruknął, lekko zdenerwowawszy się pytaniem matki. – To po prostu Chloe Harris. Jej ojciec jest robotnikiem.
– Ach – westchnęła matka, zaczynając rozumieć. – Więc po co ci pierścionek za pięćset dolarów? Przecież nie musisz wydawać aż tyle.
– Szkoda, że cię ojciec nie słyszy, bardzo by się uśmiał – rzekł Edward ze złością. Poczuł, jak krew w nim się zagotowała. Pomiędzy brwiami matki pojawiła się drobna zmarszczka.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, synku – odparła ostrzegawczym tonem. Nie odpowiedział, starając się nad sobą panować, a ona kontynuowała: – Tak czy inaczej, widzę, że ta młoda dama jest dla ciebie ważna. Dlatego chciałabym ci coś dać. – Położyła zdobione złotymi wzorami, bordowe pudełeczko wielkości piłki palantowej na jego dłoni. Przesunął zasuwkę w prawo i otworzył je. W środku znajdował się bogato wysadzany diamentami pierścionek, którego pozazdrościć mogłaby Elizabeth nie jedna żona. Był prosty, chociaż na pewno nie skromny. Cała jego powierzchnia pokryta była maleńkimi, błyszczącymi kamyczkami. – To mój pierścionek zaręczynowy. Bardzo ważna pamiątka, ponieważ należał do matki twojego ojca, a wcześniej do matki jego ojca i tak od pokoleń. Piękny, prawda?
Pokiwał w milczeniu głową, obserwując, jak światło odbija się w dziesiątkach drobnych oczek. Gdy podniósł wzrok, napotkał nieprzeniknione spojrzenie Elizabeth.
– Przecież przed chwilą mówiłaś, że skoro to nie jest Chloe Harris z Harrisów z Houston, to nie ma sensu się starać.
– Jesteś bardzo niegrzeczny, synku – zwróciła uwagę z twarzą pokerzysty.
– Nie chodzi ci o nią, chodzi ci o mnie.
Milczała chwilę, aż w końcu otworzyła usta i wyznała na wydechu:
– Zawsze będzie mi chodziło tylko i wyłącznie o ciebie.

Wieczorem, gdy Chloe czytała książkę, leżąc na brzuchu w pokoju, usłyszała, jak ojciec krzyczy z dołu:
– Córeczko, przyniosłem wywołane zdjęcia z salonu fotograficznego. Zostawiam ci je na stole. Przejrzyj je, jeszcze ich nie oglądałem.
– Dlaczego? – odkrzyknęła.
– To twoje fotografie – zauważył. – Nie będę ci tam grzebał.
– Nic tam nie ma – zawołała, śmiejąc się.
– Jasne. Idę do pana Dawlisha. Przyjdę w przeciągu godziny – oświadczył. – Nie wychodź nigdzie.
– Mhm – mruknęła, machając zgiętymi w kolanach nogami.
– Kocham cię – krzyknął ojciec po chwili milczenia. Zanim zdążyła odpowiedzieć, kłapnęły drzwi i w mieszkaniu zapadła cisza. Dziewczyna dokończyła rozdział i zatrzasnęła lekturę, po czym zeszła na dół i wzięła ze stołu w kuchni kopertę. Jak obiecywał ojciec, była zapieczętowana. Wzięła nóż z szuflady i rozerwała nim papier, a gdy to zrobiła, usłyszała w oddali grzmot zwiastujący nadchodzącą burzę. Lekko zaniepokojona, podeszła do okna i zauważyła, że piękne, bezchmurne niebo skalała widniejąca na horyzoncie burza. Przez otwarte okno do domu zawiał zimny wiatr, rozwiewając firanki. Chloe przełknęła głośno ślinę i szybko je zamknęła, starając nie rozglądać się na boki. Złapała kopertę i pobiegła do swojego pokoju, po czym z głośno bijącym sercem zatrzasnęła drzwi i schowała się pod kołdrą. Mimo że była zaniepokojona, od razu poczuła się bezpieczniej.
Wiedziała, że wyobraźnia potrafi płatać jej różne, naprawdę przerażające figle, dlatego zapaliła światło w pokoju i na korytarzu, a potem jeszcze zeszła na dół i rozświetliła cały dom, ponieważ momentalnie zrobiło się ciemno. Znów coś grzmotnęło, a niebo pojaśniało, tak jak i wnętrze domu. Czując, jak miękną jej nogi i żałując, że nie ma przy niej Edwarda, wbiegła po schodach i zamknęła drzwi, starając się nie patrzeć nigdzie, tylko w podłogę.
Ale nic podejrzanego nie widziała. Usiadła na łóżku, chowając się pod przyjemnie chłodną kołdrą i wysunęła zdjęcia na pościel. Najpierw rzuciła okiem indeks, a następnie odrzuciła go na bok i sięgnęła po pierwszą fotografię, na której widziała siebie, Edwarda, Anitę, Stephena i Josepha. Jak tylko jednak się przyjrzała, niemalże krzyknęła.
Widziała ich wszystkich w tych samych pozach, w których się ustawili – mieli nawet te same uśmiechy na twarzach – ale gdy uświadomiła sobie, co widzi, z przerażenia zaczęły jej dygotać ręce, a łzy z niewiadomych przyczyn napłynęły do oczu. Widziała swoich przyjaciół, ale w jakiejś makabrycznej, strasznej wersji niczym z powieści Mary Shelley, którą właśnie czytała. Widziała siebie, siwą, pomarszczoną i bardzo, bardzo starą – Anitę z wybroczyną na szyi – Stephena z twarzą i ramionami tak zmasakrowanymi, jakby ktoś zdzierał mu skórę papierem ściernym – Josepha czarnego jak smoła, z nadpalonym, czarnym ubraniem – a Edwarda… Edward był tylko znacznie, znacznie bledszy niż w rzeczywistości – poza tym wyglądał normalnie, jeśli nawet nie lepiej. Gdy spojrzała jeszcze uważniej, jej serce na moment przestało bić. W lustrze za nimi odbijała się jej matka i brat, oboje przypominający topielców.
Dysząc ciężko, odłożyła to zdjęcie na spód i przeglądała dalej. Na następnej fotografii widniał jej ojciec, któremu robiła zdjęcie w ogrodzie – on jednak miał mocno podkrążone oczy i był blady jak ściana, w zupełnie inny sposób niż Edward. Na jego czole błyszczały kropelki potu. Stał w tej samej pozycji, co wtedy, gdy robiła zdjęcia, uśmiechał się szeroko – ale czuła, że coś jest nie tak…
Następna fotografia przedstawiała ogród, mieszkanie, jej pokój, kuchnię i salon, ale na nich nie zobaczyła nic dziwnego. Przerzucała je szybko drżącymi rękoma, słysząc świszczenie silnego wiatru za oknem, grzmoty oraz stukanie kropli w szybę. Parę razy błysnęło. Nagle dotarła do sesji, którą zrobił jej Edward – i znów poczuła się, jakby jej serce stanęło. Na zdjęciu siedziała na krześle w kuchni starsza pani z białymi włosami, uśmiechając się szeroko – a na dwóch z reszty krzeseł zasiadła jej matka oraz David. Na każdym to samo, aż dotarła do ostatniej fotografii, która przedstawiała Edwarda. Nie widziała wielkiej różnicy, poza tym, że był bledszy i miał podkrążone oczy, jakby nie spał od… od wieków…
Zerwała się z łóżka, zostawiając porozrzucane na pościeli zdjęcia i zbiegła szybko po schodach. Złapała za telefon stojący w salonie i drżącymi rękami wybrała numer do Masenów. Odebrał ojciec Edwarda.
– Witam, proszę pana – wychrypiała do słuchawki – czy mógłby mi pan dać Edwarda do telefonu?
– Nie ma go – oświadczył mężczyzna. – Wyszedł na chwilę do kolegi.
– Którego?
– Josepha. Przekazać coś?
Chloe ze łzami w oczach wpatrywała się w lustro, skąd machała do niej umarła część jej rodziny. Kolejna błyskawica rozdarła niebo, nadając ich twarzom jeszcze bardziej upiorny wygląd.
– Żeby oddzwonił natychmiast. Że to bardzo ważne. Że to sprawa… życia… i śmierci – powiedziała drżącym głosem, obserwując, jak na ustach matki pojawia się ciepły, choć straszliwy uśmiech.
– Dobrze, przekażę. Potrzebujesz pomocy? Mogę zadzwonić na policję…
– Nie, policja tu nie ma nic do rzeczy. Dziękuję panu, panie Masen. Bardzo panu dziękuję.
Odłożyła słuchawkę po jego pożegnaniu i spojrzała Margaret w oczy. Ona wciąż się uśmiechała.
– Nie musisz się bać swojej wyobraźni – powiedziała kobieta. – To tylko wszystko komplikuje.
Chloe wycofała się z pokoju z drżącymi nogami, aż poczuła coś za plecami. Podskoczyła i krzyknęła, przerażona. Okazało się jednak, że to tylko jej ojciec. Jego twarz była ukryta w cieniu, a on przemoczony do szpiku kości.
– Tato! – pisnęła. – Przestraszyłeś mnie.
– Przepraszam, córeczko.
– Już wróciłeś?
– Tak.
– Szybko – zauważyła, marszcząc brwi. Wciąż nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, więc nie miała pojęcia, w jakim jest humorze. Nie odpowiadał na jej uwagę, stojąc bez ruchu. W końcu odchrząknęła i spuszczając wzrok, powiedziała mu dobranoc i chciała minąć w wejściu do salonu. On jednak ani drgnął.
– Przepraszam, tato, chcę przejść – rzekła. Nie ruszał się, a jego twarz wciąż pozostawała w cieniu. Nagle przeszły ją ciarki, nie wiedziała jednak do końca, dlaczego, choć mogła się domyślać. – Tato, proszę cię, przepuść mnie.
Nie poruszył się. Czując, jak serce podchodzi jej do gardła, podeszła do ojca i próbowała go delikatnie odepchnąć.
Był zimny.
Podniosła głowę ze łzami przerażenia w oczach.
– Tato, przerażasz mnie – wyszeptała. – Powiedz coś…
– Powinnaś posłuchać matki – wychrypiał. – I przestać panikować.
Gdy to powiedział, cofnął się o krok, a na jego twarz padło światło. Był blady jak ściana, a oczy miał mocno podkrążone. Widziała już gdzieś ten obrazek – parę minut wcześniej na zdjęciu.
– Dobrze ci radzimy – powiedziała matka, która nagle pojawiła się za plecami mężczyzny. Położyła dłoń na jego ramieniu, uśmiechając się ciepło, chociaż wciąż upiornie.
Wycofała się z salonu i uciekła do łazienki, szlochając.


Post został pochwalony 2 razy

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Śro 16:52, 15 Wrz 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Dzwoneczek
Moderator



Dołączył: 02 Lip 2009
Posty: 2363
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 231 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 21:39, 15 Wrz 2010 Powrót do góry

Suszaczku, jak obiecałam tak jestem, ale komentarz odnosi się do rozdziałów 10-11, bo 12-tki jeszcze nie przeczytałam i już chyba dziś nie zdążę...

Jestem coraz bardziej zafascynowana światem, który kreujesz w Pandemii. Jest on pełen emocji, sugestywny, barwny i taki... namacalny. Gdyby nie ta epidemia, chciałabym się tam znaleźć. A nade wszystko chciałabym mieć takiego przyjaciela jak twój Edward. Bo twój Edward jest wspaniały. Jest fantastycznym dopełnieniem Edwarda z Sagi. Zawsze chciałam wiedzieć, jaki Edward był jako człowiek. I ty nam to dajesz. Wierzę w twoją wizję bez zastrzeżeń. Ja jestem z tych, które kochają zmierzchowego Edwarda. ale powiem ci coś - ty piszesz o wiele lepiej od Stefki i wielka szkoda, że to nie ty napisałaś Sagę. Choć wtedy pewnie nie skończyła by się szczęśliwie Laughing
Edward... No tak. Facet niemal idealny. Szarmancki, przyjacielski, taki po prostu - dobry. Ale przy tym bardzo ludzki.
Coraz bardziej lubię też postać Anity. Ma dziewczyna charakter. Joseph to trochę enigma dla mnie. Nie do końca wiem, co o nim sądzić. Stephen... No cóż. Jego nie lubię, podobnie jak Chloe. Ale doceniam kreację tych postaci. Zresztą - każde z nich jest inne, potrafić różnicować, potrafisz malować postacie słowem. Potrafisz zawierać w tekście bardzo burzliwe emocje. Ta bójka -achh!!! (Wydawałam chyba jakieś dźwięki w metrze, czytając to, bo ludzie się gapili...)
Ciekawa jestem, co tam skrywają rodzice Edwarda. Bo coś za proste byłoby to, co powiedział Stephen...
Zastanawiam się tylko nad czymś takim... Czy wtedy były już natryski w domach?
Bo to strasznie współcześnie brzmi, że oni biorą prysznic. Mnie się zawsze wydawało, że wtedy ludzie to się w wannach kąpali, wlewając wodę, którą trzeba było zagrzać... Ale może się mylę.
Taki drobiazg znalazłam w rozdziale 10:
Cytat:
To w mieście śmierć zbierała najliczniejsze żniwa

Wydaje mi się, że się mówi "zbierać żniwo", tak brzmi ten związek frazeologiczny. Bo zbierać żniwa dotyczy chyba tylko autentycznego zbierania zboża.
W rozdziale 11:
Cytat:
W tamtej chwili ostatnią rzeczą, jaką potrzebował to rady od kogoś, kto był jego przyjacielem już jedynie z przyzwyczajenia.

W tamtej chwili ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował to rada od kogoś, kto był jego przyjacielem już jedynie z przyzwyczajenia.

potrzebować - czegoś, a więc rzeczą , jakiej bądź której
A potem: to (była w domyśle) rada...

Cytat:
- Po prostu zamknij - odparł.

" się" się zgubiło....

Już zacieram rączki na dwunastkę po powrocie...
Buziol.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Dzwoneczek dnia Czw 7:06, 16 Wrz 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 15:19, 16 Wrz 2010 Powrót do góry

Suszaczku kochany!

Wczoraj wydrukowałam ostatni rozdział Pandemii i przeczytałam go sobie w wyrku, potem poszłam spać. A raczej się starałam, bo długo przewracałam się z boku na bok, gdy słyszałam jakieś skrzypienie, czy też szuranie. A wszystko przez Ciebie i Pandemię! Najadłam się przez Ciebie strachu. Już serwowałaś nam kilka takich chwil grozy, ale teraz przeszłaś samą siebie.

Ale od początku.
Oczywiście początek z datą 1919 mnie zaciekawił i zafascynował. Podobają mi się te wstępy. To taki Twój znak firmowy. Twój i Pandemii.

Zastanawiałam się, co zrobi Edward po rozmowie ze Stephenem. On, taki ułożony, spokojny, rodzinny chłopak, dowiaduje się, że jego ojciec to tak naprawdę nie jego ojciec. No i kiepsko. I co w takiej sytuacji mógł zrobić? Albo siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i żyć z tą świadomością w samotności lub powiedzieć wszystko bliskim. No i wyszło jak wyszło. Planował sobie rozmowę, ale wszystko potoczyło się inaczej. Rozumiem jego oburzenie i jego ból, ale rozumiem też cierpienie jego matki. Chciała, chcieli mieć dziecko, które pokochają ponad życie. I tak się stało. Jednak takich rzeczy nie powinno się trzymać w tajemnicy, nie gdy chłopak jest już praktycznie dorosły. Na dodatek, gdy dużo osób wokół o tym wie, albo się domyśla.
Nie dziwię się, że tak zareagował, że czuł żal do rodziców, że chciał wiedzieć, kim jest jego prawdziwy ojciec. Przykra sytuacja, ale na pewno nie bez wyjścia. Jak widać zresztą później.
Kolejna sprawa to Edward i Chloe. Zbliżyli się do siebie, jednak Edwardowi czegoś brakowało między nimi, namiętności, pasji, większego zrywu uczuć? On to jedynie może dokładnie wiedzieć, choć wydaje mi się, że sam Masen jest trochę zagubiony, choć stara się to zatuszować. Chciałby wszystkim pomóc, chciałby, żeby wszyscy byli z niego zadowoleni, chciałby spełnić ich oczekiwania. Tak jak w przypadku pana Harrisa i jego propozycji. Mianowicie tego, by Edward i Chloe się pobrali, bo jemu nie zostało dużo życia. Trudno odmówić w takiej sytuacji. Edward się zgodził i od razu zaczął się do tego przygotowywać. Wzruszyła mnie scena z pierścionkiem i jego matką. Niby krótka scena, ale według mnie bardzo znacząca i niosąca duży pokład emocji.
Ścisnęło mnie również w gardle, gdy Edward i Chloe rozmawiali o Stephenie i tej całej sytuacji. Kurcze, żal mi chłopaka, bo stał się teraz wyrzutkiem wśród (dawnych) przyjaciół, a to na pewno nie podziała na niego dobrze.

No i na końcu zaserwowałaś scenę, która sprawiła, że bałam się w nocy wychylić głowę spod kołdry, a co dopiero pójść o trzeciej w nocy do łazienki, a gdy nareszcie do niej dotarłam, to bałam się spojrzeć w lustro. Wstydź się, Suhaku, doprowadziłaś mnie prawie do agonii, gdy przebiegałam z pokoju do łazienki i z powrotem z walącym jak młot sercem. A tak serio, to naprawdę wyszło Ci to znakomicie.
Zastanawia mnie, co się dzieje z Chloe. To że widzi trupy, to że zobaczyła swojego ojca w takim stanie, to że rozmawia z tymi nieboszczykami, te zmiany na fotografiach. To wszystko jest straszne, dziwne i boję się, że z dziewczyną coś jest nie tak. Nie wierzę, że to tylko wina wybujałej wyobraźni i tego, że dużo przeszła. Według mnie jest w tym coś więcej.

Oczywiście rozdział napisany bardzo dobrze. Poza tym wyzwoliłaś we mnie dużo emocji, dobrze poprowadziłaś akcję, świetnie podtrzymywałaś napięcie i nieźle mnie nastraszyłaś. Kurcze, brawo, Suszku.

Czekam na kolejną część Pandemii i liczę, że pojawią się w niej Joseph i Stephen.
Buziaki!


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
rani
Dobry wampir



Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 2290
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 244 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Smoczej Jamy

PostWysłany: Czw 16:38, 16 Wrz 2010 Powrót do góry

Suszu diablico, mam przez ciebie ciary! Laughing

Przeczytawszy cały rozdział, jednak się cieszę, że nie przeczytałam go w czoraj wieczorem. Pewni bałabym się ruszyć z fotela :P
Naprawdę udał ci się ten rozdział. Od początku do końca.

Najpierw wstęp. Szczerze mówiąc przestałam przez niego cokolwiek rozumieć. Miałam pewną teorię co do Chloe, ale teraz już nic mi nie pasuje. Wychodzi na to, że wyjdzie za Stephena, lub też będzie mieć taki zamiar. Czy z miłości, czy po prostu pogodziła się ze śmiercią Edwarda i chciała ruszyć naprzód?

Strasznie mi się podoba początek rozdziału. Takie rozważania na temat życia, który tobie zawsze świetnie wychodzą. Zastanawiałam się, jak postąpi Edward po rozmowie ze Stephenem. Czy wygarnie wszystko rodzicom, czy może podejdzie do tego na spokojnie. Moim zdaniem zachował się wobec nich trochę niesprawiedliwie. Z drugiej strony jednak, powinni już dawno mu o wszystkim powiedzieć. Może uniknęliby tego wszystkiego. Rozumiem poniekąd jego matkę. To była zdrada dla ich szczęścia. Może to brzmi bez sensu, jednak dzięki temu mają syna, którego bardzo kochają. Nie dziwię się, że mąż jej wybaczył. Edward z czasem też się uspokoi, gdy emocje już opadną. Piękna scena z pierścionkiem i matką, naprawdę wzruszająca. Ich oboje łączy bardzo silna więź i trudna ją od tak o zerwać.
Mam tylko nadzieję, że jeszcze przed śmiercią Edwarda wszystko pomiędzy nimi wróci do normy.

Edward i Chloe. Wcale nie jestem zaskoczona, że zgodził się z nią ożenić. On jest typem osoby, która chce wszystkich uszczęśliwiać za wszelką cenę. Do tego pewnie nie chciał odmówić z szacunku do starszej osoby. W końcu to nasz dobrze ułożony, dżentelmen w każdym calu, Edward.
Jego relacja z Chloe jest skomplikowana i pokręcona. On sam nie wie, co do niej czuje. Nie kocha jej, jednak nie może też powiedzieć, że nie żywi do niej żadnych uczuć. Myślę, że gdyby mieli dla siebie trochę więcej czasu, to w końcu by ją pokochał. Chloe jest w jego typie. Bezbronna, krucha, którą trzeba się opiekować i podtrzymywać na duchu.

No i ostatnia scena z Chloe. Matko Boska z Gwadelupy! Co to miało być? Przyszła mi do głowy teoria, że Chloe także zostanie wampirem, a te wizje to przebłyski jej przyszłej wampirzej mocy. Tylko nie wiem na czym by ona polegała. Że widzi zmarłych i może z nimi rozmawiać?
Muszę ci powiedzieć, że genialnie przedstawiłaś wszystkich na tej fotografii. Anita umrze jako staruszka, Stephena ktoś pobije na śmierć? Joseph czarny jak smoła... Chyba wiem co to może oznaczać. Joseph jako Żyd spalony przez hitlerowców. Czy mam rację? Myślę, że tak. A Edward to wiadomo. A może Chloe widzi przyszłość, jak Alice? Teorie, że będzie wampirem psuje mi wstęp rozdziału. Bo oznacza, że będzie żyć. Strasznie jestem ciekawa co z nią będzie. Przeraża mnie coraz bardziej z rozdziału na rozdział.

Nie odczułam jakoś braku Stephena i Josepha. Choć naprawdę szkoda mi Stephena i cieszę się, że Chloe mu pomaga.

Naprawdę rewelacyjny rozdział, pełen napięcia i grozy. Ale też i wzruszający. Naprawdę bardzo, ale to bardzo mi się podobało.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
k8ella
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 729
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 63 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: spod spojrzenia towarzysza Belikova

PostWysłany: Pią 13:42, 01 Paź 2010 Powrót do góry

Suszku.
Przybyłam po raz kolejny pozostawić po sobie ślad, no może śladzik znikomy pod Pandemią. Przeczytałam od początku raz jeszcze i z każdym rozdziałem pojawiały mi się w głowie inne myśli. Co mnie uderza, to niesamowita dojrzałość w postrzeganiu świata przez ciebie. Nie piszesz o nieistotnych momentach w życiu młodych ludzi, ale o przełomie między wiekiem młodzieńczym a dorosłością. Pokazujesz, znakomicie zresztą, jak rzeczywistość potrafi być okrutna oraz w jaki sposób dorośli i ci jeszcze nie całkiem dojrzali emocjonalnie muszą radzić sobie z efektami własnych poczynań. Niektóre zachowania twoich bohaterów są może dziwne czy szczeniackie, ale dzięki temu całość nabiera prawdziwości, po prostu przemawia do czytelnika.
Stworzyłaś niesamowitych bohaterów, są tacy realni, niemal namacalni w swoich przemyśleniach i czynach. Masz talent do nakreślania postaci w ten sposób, że nie są to jakieś papierowe istoty, a zwykli ludzie, w których życie pozwalasz nam zerknąć.
Podoba mi się Stephen z całym bagażem doświadczeń, wybuchowością, gwałtownymi zmianami nastroju, brutalnością słów. Taki jest w tym nieszczęśliwym życiu mocny. Choć zgotowałaś mu podły los, on wciąż się trzyma. Najlepszym tego dowodem jest rozmowa telefoniczna z Chloe. Emocje, gdy krzyczy na nią, są aż do bólu prawdziwe. No i ten tekst z beczeniem - bezcenny. Mam nadzieję, że choć ona nie kocha go tak, jak on ją to połączysz ich, by mogli wreszcie zaznać odrobiny szczęścia w popapranej rzeczywistości, którą nam ukazujesz.
Joseph to kolejna ciekawa postać. Widać, że jest młodzieńcem jeszcze niedojrzałym emocjonalnie, a jego tok myślenia dość jednostronny. Idealizuje Anitę, a demonizuje swojego dziadka (nota bene, całkiem paskudny z niego facet). Myślę, że dla niego wszystko jest czarne lub białe. Jednak widzę w nim też i pewną dojrzałość, gdy sam zachowuje zasady, które mu wpojono w dzieciństwie, mimo że kata już nie ma nad sobą.
Chloe to w sumie najmniej barwna postać. Aczkolwiek widzę, że jest niezwykle potrzebna, łącząc pozostałe elementy układanki w całość. Najbardziej niepokoją mnie jej koszmarne wizje. Nie mam pojęcia, jak to robisz, ale za każdym są coraz bardziej przerażające. Po mistrzowsku tworzysz zwyczajne opisy proste i nieprzejaskrawione, a one wciskają się pod powieki i zostają na długo, uwierz.
Edward natomiast jest kanoniczny, a jednocześnie inspirująco świeży. W każdym rozdziale dajesz nam jego nowy obraz. Ukochany syn, dobry przyjaciel, rozsądny młodzieniec, zwyczajny nastolatek... i jeszcze wiele innych odsłon. Przemawiają do mnie wszystkie, każda z osobna oraz połączone. Kocham cię za takiego Edka. Wiem, że go nie lubisz, ale świetnie ci idzie tworzenie nietuzinkowych Edwardów (wiesz oczywiście o czym mówię Wink ).
Dbasz o szczegóły, a więc odpowiedni język, "nowinki techniczne", ubiór bohaterów, ale o tym już nawet nie trzeba wspominać.
Czekam na więcej i mam nadzieję, że wen został mile połechtany.
k8


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Śro 23:59, 13 Paź 2010 Powrót do góry

Cześć dziewczynki (bo o ile mi wiadomo nie mam czytelników płci męskiej), przychodzę do Was z ostatnim rozdziałem przed prawdopodobnie długą przerwą. Nie będę się rozpisywać bo i tak nikt mi tego nigdy nie czyta (chlip chlip).
Ten rozdział jest... smutny... nie bijcie za Josepha... tak miało być. Także go kocham ale... Cóż, był zbyt krnąbrną postacią, bym mogła go utrzymać przy sobie, jest zbyt uparty... taki jego urok, tak myślę.
Za betę dzięukję Korniaczkowi, rozdział dedykuje... hmmm... nikomu nie dedykuję, a co.
Do zobaczenia w tym temacie za czas nieokreślony i uprzejmie proszę o ładne komentarze, takie od serducha. Ktoś mi musi umilać ciężkie dni które poświęcam na naukę :(
Uściski, Suszak

PS Uprzejmie proszę moderację, by nie przenosiła tematu nawet jeśli mnie tu nie będzie dłużej niż dwa miesiące, wiecie że wrócę!!! xD


Rozdział XIII

Sierpień 1918

Edward tymczasem zeskoczył z przyczepy pana Simpsona, dziękując skinieniem głowy za podwózkę. Tamten uniósł otwartą dłoń w powietrzu, żegnając się. Chłopak westchnął głęboko, po czym wszedł do ogrodu Hingersteinów i zapukał do drzwi. Otworzyła mu pani Hingerstein w fartuchu i uśmiechnęła się szeroko na jego widok.
– Witaj, chłopcze, miło, że nas odwiedziłeś. Wejdź, Joseph jest w swoim pokoju.
Wpuściła go do środka i wszedł na górę po schodach. Usłyszał, że ktoś krząta się po pokoju jego przyjaciela. Zapukał i wtedy za drzwiami zrobiło się cicho. Po chwili Joseph stanął u progu i zerkał na niego z nutką podejrzliwości.
– Cześć, Jo. – Edward spojrzał na jego twarz, która była obandażowana. – Wpadłem do ciebie.
Chłopak zastanawiał się przez chwilę. W końcu jego spojrzenie złagodniało, odchrząknął i wpuścił go do środka.
– Trochę nie w porę – oświadczył.
– Przeszkodziłem w czymś?
– Tak jakby. Dlaczego przyszedłeś?
Edward usiadł na łóżku, a tamten oparł się o biurko, krzyżując nogi w kostkach a ręce na piersi.
– Bo jesteś moim przyjacielem. Przyjaciele czasami się spotykają.
Zapadła nieprzyjemna cisza, podczas której Joseph patrzył na niego w dziwny, nieco zamyślony sposób.
– Cieszę się, że jesteś.
Znów nastało milczenie. Joseph przyglądał mu się uważnie od stóp do głów, zupełnie jakby widział go po raz pierwszy lub… lub po raz ostatni. Była to kompletnie abstrakcyjna myśl, jednak zrodziła się w głowie Edwarda nie bez powodu. Uświadomił sobie, że musiał mieć zupełnie identyczny wyraz twarzy, gdy rozglądał się po mieszkaniu kilkanaście dni wcześniej. I już rozumiał, dlaczego tak bardzo przeraził tym matkę. Chłopak miał w oczach szaleństwo.
Masen odwrócił wzrok, udając, że nic nie zauważył, i zaczął bezmyślnie rozglądać się po pokoju. Nagle jego spojrzenie padło na kant czegoś skórzanego, upchniętego za zasłoną. Zmarszczył brwi i wstał, chcąc zobaczyć, co ukrywał jego przyjaciel.
– To nie twoja sprawa – powiedział ostro Joseph. Edward zatrzymał się i ze zdziwieniem odwrócił głowę.
– To walizka?
– Usiądź, to nie twoja broszka – polecił chłopak.
– Wyjeżdżasz gdzieś? I to nie moja sprawa?
Nie odpowiadał. Jego spojrzenie było puste i wyprane z emocji.
– O co chodzi, Joseph? Dlaczego się pakujesz?
– Nie mogę ci powiedzieć – powiedział smutno.
– Wszystko mi możesz powiedzieć. Dlaczego to robisz? I co z Anitą?
– Anita nic nie wie. I się nie dowie.
– Chyba żartujesz! Po prostu wyprowadzisz się, nikt nie wie gdzie i dlaczego, nawet się z nią nie pożegnawszy? Czy ty postradałeś zmysły? Twoja matka wie?
– Nie.
Edward wstał i spojrzał przyjacielowi w oczy.
– Gadaj, dlaczego to robisz.
Joseph nie reagował. Po chwili zastanowienia podszedł do szuflady komody, którą otworzył kluczykiem i wyciągnął z niej stos listów. Podał je Edwardowi z miną pokerzysty. Rudzielec sięgnął po nie i wziął do ręki, jego przyjaciel jednak ściskał korespondencję mocno, jakby się wahał.
– Nie mów nikomu – zastrzegł. Masen nie odpowiedział, wpatrując się w ciemne tęczówki zerkające znad bandaża. Szarpnął mocniej, wyrywając listy. Spojrzał na pierwszy z nich i zmarszczył brwi, widząc treść wyklejoną literami z gazet, zamiast pisaną ręcznie. Wszystkie anonimy były związane sznurkiem. Edward rozwiązał supełek i zaczął czytać.
Gdy skończył, podniósł głowę i znów wbił wzrok w wyprane z emocji oczy przyjaciela.
– To tylko mała część z nich – wyznał tamten. – Na początku je paliłem.
– I dlatego się wyprowadzasz?
– Tak.
– Chyba nie masz zamiaru ulec szantażowi! To pewnie jakiś głupi żart i nikt nigdy nie spełni gróźb.
– A jeśli tak? Nie mogę zaryzykować. Tu nie chodzi tylko o mnie. Nie będę narażał rodziny…
– Przestań pieprzyć – warknął Edward. – Jesteś po prostu tchórzem. Ty nie boisz się, że ktoś skrzywdzi twoją matkę. Ty boisz się, że ktoś obróci przeciwko tobie Anitę, tak? Nie możesz się dać!
– Myślałem, że umiesz czytać. Nikt tu nie wspomniał słowem o Anicie. Chodzi o to, kim jestem.
Edward przeniósł wzrok na wyklejony literkami papier. Pierwsze zdanie, na które padło jego spojrzenie brzmiało:
WRACAJ TAM SKĄD PRZYBYŁEŚ ŻYDKU.
– Zgłoś to na policję.
Joseph roześmiał się gorzko.
– Mówię poważnie.
– Nie.
– Spójrz na to z innej strony. Anita cię kocha… Zasługuje na to, byś został, a już na pewno na to, byś się chociaż pożegnał. Nie rozumiem, dlaczego się łamiesz. Całe życie przeciwstawiałeś się wszystkim i wszystkiemu, by ugiąć się garstce gróźb, których i tak nikt nie spełni? Całe życie walczyłeś o to, kim jesteś i ignorowałeś zaczepki innych, by spakować manatki i uciec od ukochanej przy pierwszej okazji?
– Nic nie rozumiesz. Stephen miał rację. Anita zasługuje na coś więcej niż…
– Tu cię boli! – zdenerwował się Edward. – Chcesz ją uszczęśliwić na siłę, po prostu ją zostawiając? Gdyby cię nie chciała i nie kochała, odrzuciłaby zaręczyny. Dała w lipcu piękny pokaz swojego uczucia, wstawiając się za tobą do brata. Nie zmarnuj jej ofiary.
Joseph spuścił wzrok. Ciszę przerwało pukanie do drzwi. U progu pojawiła się Golde Hingerstein w poplamionym tłuszczem fartuchu.
– Edwardzie, dzwoni twój ojciec. Prosi cię do telefonu.
– Proszę mu przekazać, że może poczekać.
– Nie może. Mówi, że to bardzo pilne i chodzi o twoją przyjaciółkę.
Edward przełknął głośno ślinę, zastanawiając się. W końcu poprosił:
– Proszę mu przekazać, że już idę.
– Dobrze.
Gdy drzwi się zamknęły, przeniósł spojrzenie na Josepha.
– Obiecaj mi, że ani dzisiaj, ani jutro, ani w tym roku nie ruszysz się dalej niż 50 kilometrów od domu.
Nie odpowiadał.
– Przysięgnij!
– Edwardzie, przykro mi…
– Bo jej wszystko powiem! Przysięgnij na nią, bo jej powiem, jakim jesteś tchórzem!
Chłopak kalkulował, patrząc swojemu przyjacielowi w oczy. Był świadom, że pozostały mu dwie opcje – przysiąc i dotrzymać słowa albo przysiąc i uciec, licząc, że skrzyżowane za plecami palce przyniosą rozgrzeszenie, a w każdym razie rozwiązanie umowy. Wiedział także, że nie zmieniał raz podjętej decyzji – tak też było tym razem.
– Przysięgam – wychrypiał.
Edward kiwnął głową i wyszedł, pozostawiając chłopca samego w pokoju. Powiódł za nim spojrzeniem, próbując zapamiętać każdy najmniejszy szczegół – bo cokolwiek by nie powiedział, Edward Masen był kawałkiem jego życia.
Gdy za rudzielcem kłapnęły drzwi, Joseph zamknął je na klucz od środka, a następnie odsunął obluzowaną deskę w podłodze. Znalazł tam jeden anonim oraz połowę fotografii – tej fotografii, za którą jego dziadek dawno, dawno temu złamał mu boleśnie nos. Spojrzał na ostatnie zdanie wyklejone niechlujnie literami z gazet i westchnął głęboko. Przeniósł wzrok na połowę zdjęcia – ale to nie była ta część z Anitą, lecz ta druga, której do tej pory nie potrzebował. Położył wszystko na podłodze i pogrzebał w kieszeni, aż znalazł zapałki. Potarł koniec jednej z nich o brzeg opakowania i przyłożył do rogu fotografii, na której Stephen Stanley wyciągał ręce i obejmował swoją siostrzyczkę. Obserwował, jak jego ciało czernieje, aż całe zdjęcie spłonęło, pozostawiając na polakierowanej podłodze resztki sadzy. Następnie to samo uczynił z anonimem i patrzył na te kilka zdań, które powoli zajmował ogień.
I WYNOŚ SIĘ STĄD
ONA CIĘ NIE CHCE
NIE WAŻ SIĘ JEJ DOTYKAĆ
ALBO KTOŚ INNY JĄ DOTKNIE
NIEKONIECZNIE TAK JAKBY CHCIAŁA

Choć nie do końca rozumiał, kto i dlaczego napisał ten anonim lub czy ta groźba ma sens, jednego był pewien – nie mógł ryzykować jej życia lub zdrowia. A tak naprawdę – chociaż nie chciał przyznawać się do tego nawet przed samym sobą – bardzo przestraszył się odpowiedzialności, która spadła na niego z pierwszym, słodkim niczym letnie powietrze „kocham cię”.
Nie był w stanie unieść takiego zobowiązania.
To były ostatnie chwile dzieciństwa Josepha Hingersteina. Gdy się najadł i pomodlił, dla pozorów przebrał się w piżamę i ułożył w łóżku. Matka przyszła zmienić mu opatrunek, powiedziała dobranoc i pocałowała w czoło. Gdy zgasło światło najpierw w pokoju chłopca, a potem w całym domu, odczekał trzy kwadranse i wstał. Przebrany w cieplejsze rzeczy wziął niewielką walizkę i na palcach zszedł po schodach. Po cichu pragnął, by ktoś się obudził i go zatrzymał – jednak jego rodzice smacznie spali, nieświadomi tego, jak wiele zmieni się przez te parę chwil.
Wyszedł na sierpniowe, chłodniejsze niż dotąd powietrze i ruszył na piechotę do miasta, rosnąc w odwagę i ignorując cienie, które wędrowały razem z nim – już do końca życia.

Ojciec poprosił Edwarda, by jak najszybciej wrócił do domu. Z tego, co chłopiec zrozumiał, Chloe dzwoniła godzinę wcześniej roztrzęsiona i przerażona, prosząc go do telefonu i nie chcąc powiedzieć, co się stało. A potem nastąpiła seria głuchych telefonów – słychać było tylko czyjś spokojny, świszczący oddech. Tak przedstawił to Edward Senior.
Jak tylko chłopak znalazł się w domu (ponownie dzięki uprzejmości pana Simpsona), wszedł do mieszkania i zobaczył, że ojciec siedzi sam w salonie, gotowy do wyjścia. Bawił się papierośnicą, nawet nie podnosząc głowy, gdy drzwi trzasnęły pod wpływem przeciągu. W końcu wstał i oznajmił, że wygląda to źle i że ma wrażenie, że w domu państwa Harrisów dzieje się coś niedobrego.
– Zadzwoniłem na policję i poinformowałem ich – wyjaśnił mężczyzna, podchodząc do wieszaka na płaszcze i zarzucając jeden na ramiona. – Brzmiało to naprawdę okropnie. Nie domyślasz się, o co mogło chodzić?
Edward pokręcił głową w milczeniu, zastanawiając się. Przypomniał sobie o mrożącym krew w żyłach krzyku dziewczyny, który niósł się echem po okolicy, a ona nie mogła lub nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Miał przeczucie, że to było w jakiś sposób związane z tamtym dniem.
Wtedy też przypomniał sobie o wyznaniu pana Harrisa sprzed kilku godzin.
– Powiedz proszę dokładnie, co powiedziała – poprosił, zatrzaskując drzwi Forda. – Słowo w słowo.
– Słowo w słowo ci nie powtórzę, ale tak mniej więcej… Najpierw poprosiła ciebie do słuchawki, a gdy powiedziałem, że jesteś u kolegi, zapytała, którego. – Zastanowił się przez chwilę. – Odpowiedziałem i zapytałem, czy coś przekazać. Zaprzeczyła. Więc pytam się jej, czy wszystko w porządku, czy policji nie wzywać – kontynuował po chwili ciszy, podczas której odpalił samochód – odparła, że nie, że… hmm… że „policja nie ma z tym nic wspólnego”. Coś jeszcze mówiła, że to sprawa „życia i śmierci”.
Edwardowi momentalnie zaschło w gardle, gdy ojciec wypowiedział ostatnie zdanie.
– Wspominała coś o swoim ojcu?
– Nie. Powiedziała dobranoc i rozłączyła się. Potem ktoś do nas dzwonił jeszcze parę razy.
– Kto?
– Nie wiem, nic nie mówił. Tylko ten oddech… Przerażający… Aż ciarki mnie przechodzą, jak o tym myślę.
Chłopak wyobraził sobie pana Harrisa, próbującego wezwać pomoc, niemogącego jednak wydobyć z siebie słowa – o tym świszczącym i przerażającym oddechu umierającego człowieka mógł mówić Edward Senior. Edward powoli zaczynał rozumieć – ojciec dostał zawału, Chloe spanikowała, zadzwoniła do Masenów, a potem z przerażenia i paniki zostawiła pana Harrisa samego, być może myśląc, że już nie żyje? Ale dlaczego w takim wypadku wybrał ten numer?
Jechali w ciszy, każdy pogrążony we własnych myślach. Gdy zatrzymali się przed podwórkiem Harrisów, zauważyli, że światłą w całym domu są pogaszone. Edward zmarszczył brwi i wyskoczył z samochodu, a ojciec poszedł w jego ślady. W końcu z sercem dudniącym w uszach stanął przed drzwiami i już naciskał na klamkę, gdy Edward Senior go powstrzymał.
– Zapukaj. Zadzwoń. Nie włamuj się.
– Mhm. No tak – mruknął chłopak, chociaż po prostu wiedział, że nikt mu nie otworzy.
Czekali na daremno. Po kilkudziesięciu sekundach otworzyli drzwi, które – ku ich zdziwieniu – nie były zamknięte od środka. Edward wkroczył do przepełnionego ciemnością korytarza.
– Chloe? Chloe, to ja – rzucił w przestrzeń, jednak nie uzyskał odpowiedzi. – Jesteś tu?
Przeszedł z korytarza i zajrzał do salonu. Jego wzrok padł na postać stojącą na samym jego środku. Była to młoda kobieta o zwichrzonych, w połowie zgolonych włosach, jak gdyby wpadła w ręce chorego psychicznie fryzjera. Stała w długiej do kostek koszuli nocnej, odwrócona do nich plecami. W lewej ręce ściskała aparat telefoniczny, którego kabel ciągnął się aż zza szafy w dalekim rogu pokoju, w prawej słuchawkę, którą przyciskała do ucha.
– Chloe – wychrypiał. – Chloe, co ty robisz?
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego beznamiętnie.
– Właśnie do ciebie dzwoniłam – rzekła bez wyrazu. – Ale nie odbierasz.
– Bo jestem tutaj – odpowiedział. – A wcześniej byłem u Josepha. Co się stało z twoimi włosami? Dlaczego po mnie dzwoniłaś?
Przeniosła spojrzenie z niego na ojca opierającego się o próg drzwi, aż w końcu spojrzała w górny róg pokoju i westchnęła:
– No oczywiście, teraz przychodzi. Wcześniej był zajęty. I nie odbierał.
– Chloe, przybyłem najszybciej, jak się dało – powiedział. Upuściła aparat i słuchawkę na podłogę. – Jezu Chryste, jesteś blada jak papier! – Podszedł bliżej i ujął jej twarz w dłonie. – Co ci się stało! Gadaj! To twój ojciec? Coś mu się…
Ale przerwała mu, piszcząc. Wyszarpnęła się z jego uścisku i wycofała aż pod samą ścianę, patrząc mu w oczy z przerażeniem wypisanym na twarzy.
– Nie mów! On słyszy! On jest w domu i słyszy!
Edward patrzył w jej oczy i ciarki go przeszły, gdy momentalnie stanął mu przed oczami mężczyzna o martwym, pustym spojrzeniu, zimny i mokry...
– Ojcze, wyjdź, proszę – rzekł, nie przenosząc spojrzenia.
– Jesteś…
– Tak, jestem pewny.
Odczekał chwilę, słysząc, jak Edward Senior zamyka drzwi wyjściowe. W końcu zrobił parę kroków wprzód. Nie ruszała się z miejsca. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, wyciągnął ręce i przycisnął dziewczynę do siebie. Poczuł, jak oplotła ramiona wokół jego tułowia i zaczęła szlochać, przykładając twarz do zgłębienia w szyi. Westchnął głęboko i pogładził Chloe po na wpół zgolonych włosach. Po paru minutach wyprostowała się i otarła policzki, po czym spojrzała mu w oczy. Nie spuszczał wzroku, chociaż miał na to ochotę – spoglądanie w te jakby puste, przerażone i upiorne tęczówki nie sprawiało mu przyjemności. Położyła ręce na jego piersi i tam też powędrował jej wzrok, jednak zdawała się być myślami w zupełnie innym świecie.
– Co ty tu robisz? – zapytała gwałtownie, podnosząc głowę.
– Przyszedłem do ciebie, martwiłem się – odrzekł, głaszcząc ją po policzku.
– Jak… kiedy?
– Nie pamiętasz, prawda? – powiedział po chwili ciszy, nagle rozumiejąc. Pokręciła głową. – Dzwoniłaś do mnie, ale mnie nie było.
– No tak, wiem – potwierdziła – ale byłeś u Josepha.
– Co się stało? Dlaczego byłaś taka spanikowana?
– Ja… - urwała. Nagle jej wargi zadrżały, pisnęła i odepchnęła go. – Tato? – krzyknęła. – Tato, jesteś?
Wyszła z salonu. Słyszał, jak chodziła w tę i z powrotem, nawołując swojego ojca.
Powinnaś posłuchać matki. I przestać panikować. Drgnął, gdy poczuł pod palcami oślizgłe ciało zmoczonego do szpiku kości trupa.
Chloe wciąż krzyczała i krzyczała, ale wiedział, że na marne – i wiedział, że ona też to wie. Wkroczyła do salonu ze świeczkami w oczach, rozejrzała się ponownie i ujrzała swoje odbicie w lustrze.
Dobrze ci radzimy.
Dotknęła zgolonej części głowy, a pierwsze łzy potoczyły się po jej bladym policzku.
Koperta leżała na stole, a zimny wiatr zawiał gwałtownie firankami.
Zrobiła trzy kroki w stronę lustra, drżącymi dłońmi wodząc po skórze i części włosów.
Odrzuciła indeks na pościel i przyjrzała się fotografiom.
Napotkał jej przerażony, zdezorientowany wzrok. Ktoś wjechał na podjazd, usłyszeli rozmowy. Odwróciła się na pięcie i podbiegła do okna, a Edward podążył za nią. W ogrodzie stała grupa policjantów, z którymi rozmawiał pan Masen. Zdawać by się mogło, że ich powstrzymuje – gdy jeden z nich zrobił krok w stronę werandy, Edward Senior zatrzymał go i zapytał o coś… Chloe spojrzała na Edwarda z przerażeniem w oczach.
– Policja! Wezwaliście policję?
– Ojciec się martwił. Dzwoniłaś ciągle do nas.
– Dzwoniłam…? – wyszeptała zdanie, które dopiero pod koniec stało się pytaniem.
– Tak. Nie odzywałaś się. Po prostu dzwoniłaś – odparł. – Zastaliśmy cię w takim stanie, stałaś na środku pokoju z telefonem w ręku, a słuchawką przy uchu. Powiedz mi, co się stało.
– Oni… nie mogą tu wejść. Oni mnie zamkną w zakładzie dla obłąkanych! Edwardzie, nie możesz dopuścić… - Spanikowała, a kolejne łzy pociekły po jej policzkach. – Mój ojciec nie żyje! Widziałam go! On nie żyje! Widzę trupy… - ostatnie słowa wyszeptała. – Widzę je i rozmawiam z nimi… czasami… moją matkę… brata… a dziś ojca… oni nie mogą wiedzieć! Jeśli mam rację, to oni mnie zamkną! Nie mogę…
– Uspokój się – złapał ją za nadgarstki, by przestała rozpaczliwie machać rękami. Pisnęła i wyszarpnęła ręce z jego uścisku.
– Nie mogą… Zdjęcia… WIDZIAŁAM NAS MARTWYCH… Na górze. – Znów jej głos zmienił się w szept. – Na górze są fotografie… Chodź, pokażę…
– Poczekaj, uspokój się – prosił gorączkowo. – Wszystko już dobrze, powiem im, że to fałszywy alarm, albo… że twój ojciec długo nie wraca do domu… że spanikowałaś, że trzeba go szukać. Nie bój się – błagał. – Nie płacz, uspokój się, błagam cię!
Kiwnęła głową, przełykając kolejne łzy. Jej oddech był przerywany i nierówny, ciało drżało, a na czoło wstąpiły krople potu. Westchnął i pogładził dziewczynę po wilgotnym policzku, gdy czknęła. Roześmiał się i rzekł:
– Idź na górę. Porozmawiam z nimi.
Ponownie przytaknęła i wyszła z salonu, wciąż czkając. Edward podążył w jej ślady, skręcił jednak w lewo i znalazł się na zewnątrz, gdzie zastał ojca i rozmawiających policjantów. Skinął głową, po czym podszedł bliżej.
– Jest roztrzęsiona. Jej ojciec wyszedł parę godzin temu na chwilę i jeszcze nie wrócił. Podejrzewa, że coś mu się stało.
– Dobrze, porozmawiamy z nią – oznajmił jeden z mężczyzn, wysoki, szczupły, z dumnie wyprężoną piersią, na której błyszczała odznaka.
– Jest w okropnym stanie. Straciła już matkę i brata. Nie porozumie się pan z nią – odparł Edward, także się prostując.
– Wolałbym…
– Przykro mi, odesłałem ją na górę, by się położyła. Jej ojciec był chory na serce. Radzę poszukać go w terenie, nie w jej pokoju.
– Posłuchaj mnie, smarkaczu… - warknął policjant, szturchając palcem pierś chłopaka.
– Proszę się opanować – rzekł hardo pan Masen.
Obaj panowie mierzyli się spojrzeniem parę sekund, po czym mundurowy wyprostował się i oświadczył:
– Rozejrzymy się po okolicy.
Odwrócili się na pięcie i wskoczyli do policyjnego wozu. Przednie światła rozświetliły panującą wokoło ciemność. Samochód ruszył w stronę lasu, aż warkot silnika stał się zbyt cichy, by mogło dosłyszeć go ludzkie ucho. Wtedy Edward Senior, nie spuszczając wzroku z niknących w oddali punkcików reflektorów, odezwał się.
– Źle z nią, prawda?
– Tak… myślę… - odrzekł chłopak, zawahawszy się.
– Idź do niej, potrzebuje cię. Ja posiedzę w kuchni, poczekam, póki nie wróci policja.
Podziękował ojcu i wszedł do mieszkania. Przeszło mu przez myśl, że zostawianie jej samej nie było najlepszym pomysłem. Gdy wspinał się po schodach, poczuł w brzuchu dziwną pustkę, jakby całe zajście oraz wszystko, co działo się w tamtej chwili, było tylko surrealistycznym snem. Uświadomił sobie, że coś ciąży mu w kieszeni za pazuchą i serce opadło mu aż do kostek. Nie wiedział dlaczego, ale myśl, że miał przy sobie prezent od matki, przyprawiła go o nagły atak paniki.
Przekręcił gałkę pokoju Chloe, cicho pukając w drzwi jednocześnie.
– To ja – oświadczył cichym głosem. Popchnął drzwi mocniej i ujrzał, że leży schowana pod kołdrą, zwinięta w kłębek, z rękoma podsuniętymi pod piersi. Była blada, a to wrażenie potęgowało jeszcze światło księżyca wpadające przez okno. Zwróciła twarz w stronę chłopca i spojrzała na niego ze świeczkami w oczach, a ślady łez na policzkach zabłyszczały delikatnie. – Wszystko w porządku?
Wiedział, że to pytanie należało do tych, na które nie warto odpowiadać, ponieważ widział po jej zmęczonym spojrzeniu, że nic nie jest w porządku. Zamknął drzwi i uświadomił sobie, że w pomieszczeniu jest strasznie duszno i bardzo ciepło.
– Mogę otworzyć okno? – zapytał, a ona kiwnęła głową. Wiedział, że śledzi go spojrzeniem, mimo że nie patrzył w tamtą stronę. Przekręcił klamkę i pchnął szybę, wpuszczając do środka nieco świeżego, przesyconego wilgocią po przebytej burzy powietrza. Gdzieś daleko widział reflektory policyjnego wozu, które niczym dwa robaczki co rusz pojawiały się i znikały w gąszczu. Wsłuchiwał się w cykanie świerszczy i kumkanie żab. Poczuł, jak serce wraca na swoje miejsce, a obręcz w klatce piersiowej rozluźnia się, tak że znów mógł oddychać normalnie. Odwrócił się i chciał podejść do łóżka, gdy nagle podskoczył. Chloe stałą tuż za nim. Nie słyszał, kiedy wstała ani jak szła, być może zagłuszało ją nerwowe dudnienie serca w uszach chłopca lub głośny koncert małych stworzonek na zewnątrz – nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Miała na sobie inną koszulę niż wtedy, w salonie, i dopiero teraz zauważył, że zawiązała na głowę chustę, która przykrywała asymetryczną fryzurę. Uderzyła w niego bladość jej policzków, czoła, szyi i dłoni… Przypominała teraz zjawę, a nie żywą osobę z krwi i kości, którą zamierzał (unikał słowa „pragnął”) poślubić.
– Dziękuję – powiedziała cicho, a jej głos brzmiał, jakby nie używała go od dawna.
– Niepotrzebnie – odrzekł. – Byłbym prawdziwym draniem, gdybym teraz cię zostawił.
Wpatrywała się w niego przenikliwie, wzrokiem nieco wypranym z emocji i dziwnie upiornym. Ciężko mu było to wytrzymać, tym bardziej, że uświadomił sobie, że nie mrugała, jakby wpadła w trans, chociaż wiedział, że tak nie jest. Po prostu to czuł. Nie wytrzymał i spojrzał w innym kierunku – na zmiętą kołdrę na jej łóżku, puszysty dywanik koło toaletki, stolik, na którym leżała tylko koperta oraz… Zmarszczył brwi, ujrzawszy dziwną anomalię. Dopiero w tamtej chwili zauważył, że drzwi do szafy zastawione są masywnym, zdobionym krzesłem, które wyglądało na bardzo wiekowe. Musiała dostrzec zdziwienie na jego twarzy, bo odwróciła głowę.
– Dlaczego zastawiłaś szafę?
Milczała przez chwilę, aż odrzekła:
– Czasami… otwiera się… w nocy.
(Jakaś kobieta uśmiechała się upiornie z odbicia salonowego lustra, a obok niej stał mały, schorowany David.)
Edward otrząsnął się z tego straszliwego wrażenia, że w tej szafie znalazłby nie tylko ubrania. Uświadomił sobie, że wokół panowała dziwna, gęsta atmosfera. Od karku w dół przeszły go ciarki. Znów zwróciła twarz w jego stronę, tym razem spuszczając pokornie wzrok. Przełknął strach i wyciągnął rękę, by wierzchem dłoni delikatnie pogładzić dziewczynę po ciepłym policzku. Zamknęła oczy, oddychając głęboko. Głaskał ją kciukiem po bladej skórze, podczas gdy drugą ręką rozwiązał supełek na chustce przykrywającej głowę. Zdjął ją z na wpół zgolonej czaszki i położył na stoliku obok. Wyciągnął ramiona i przycisnął dziewczynę do siebie, także zamykając oczy i delektując się cudowną ciszą, przerywaną jedynie cykaniem świerszczy i bardzo, bardzo cichym warkotem silnika samochodowego, niosącym się przez opustoszałe pola.
Stracił rachubę czasu. W którymś momencie wypuścił ją w objęć i położyli się oboje na łóżku – on na pościeli, ona pod kołdrą, jednocześnie tuląc się do jego ciała. Głaskał ją po włosach, twarzy i ramionach, całował w czoło i unosił dłonie do warg, by także złożyć na nich delikatne pocałunki. Nie spała, ale była spokojna i oddychała głęboko.
– Na stole jest koperta – powiedziała po kilku długich chwilach. – W środku są zdjęcia.
– Te, które robiliśmy?
– Tak. I parę innych.
– Obejrzę je potem – obiecał Edward.
– Weź je teraz – poleciła Chloe. Bez słowa wstał i sięgnął po kopertę podpisaną imieniem i nazwiskiem ojca dziewczyny. Wrócił na łóżko, a ona podniosła się do pozycji siedzącej. – A teraz powiedz, co na nich widzisz… czy jest tam coś niezwykłego…
Otworzył kopertę i wysypał fotografie na otwartą dłoń. Najpierw był indeks, który szybko przerzucił na koniec, ale następne zdjęcie było prześwietlone. I kolejne. I następne też… I każde inne.
– I jak? – zapytała, nie patrząc na zdjęcia. – Co widzisz?
– Są prześwietlone, Chloe.
Poderwała głowę.
– Niemożliwe! – zawołała. Przysunęła się bliżej i zerknęła na prześwietloną fotografię, która była na wierzchu stosu. Wyrwała mu plik z dłoni i zaczęła je przeglądać, coraz szybciej i z coraz bardziej wytrzeszczonymi oczami. – Niemożliwe… – powtórzyła już mniej pewnie. – Nie były prześwietlone, gdy je oglądałam wieczorem!
– Dlaczego chciałaś, bym je przejrzał?
– Widziałam jak umrzemy! – powiedziała, z niedowierzaniem spoglądając na równie prześwietlony indeks. – Widziałam to!
– Na zdjęciach?
– Tak! I była na nich moja matka… I David… Przysięgam, uwierz mi! – błagała.
– Wierzę – powiedział szybko, ponieważ spanikowała. – Oczywiście, że ci wierzę. Uspokój się. – Pokiwała głową, ze zrezygnowaniem rzucając fotografie na pościel. Zapadła głucha, nieprzyjemna cisza. Chciał przygarnąć ją do siebie, ale się wyrwała.
– A może to wszystko było tylko snem… – powiedziała cicho. – Może to mi się tylko przyśniło…
– Co to za sny, pod wpływem których golisz sobie połowę głowy? – zapytał Edward.
– Może mi się śniło, że jestem fryzjerem – odrzekła, uśmiechając się nagle.
– Albo mnichem – dorzucił chłopak. Roześmiała się.
– Całkiem możliwe.
I on się roześmiał, choć był świadomy, że tej w sytuacji nie ma zbyt wiele powodów do śmiechu – ulżyło mu jednak, że Chloe już nie płacze, nie panikuje lub nie zaczyna nagle piszczeć i okładać go pięściami.
Uznał to za dobrą sposobność.
– Więc może potrzebujesz kogoś, kto będzie cię pilnował w nocy? – zapytał. – Nie wiadomo, co ci znów przyjdzie do głowy…
– Jakiegoś strażnika na warcie? – zachichotała.
– Jakiegoś męża może… – odpowiedział, obserwując, jak wyraz twarzy dziewczyny zmienia się. A potem na jej ustach rozkwitł najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Czw 8:58, 14 Paź 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 19:52, 14 Paź 2010 Powrót do góry

Hej, Suhaku!

Przeczytałam nowy rozdział i jestem jakaś rozbita. Nie do końca wiem, co myśleć o tym, co nam tym razem pokazałaś. Bo z jednej strony bardzo, ale to bardzo podobał mi się klimat części związanej z Chloe, ale z drugiej coś mi zgrzytało.
Ale po kolei.

Joseph. Już gdy jakiś czas temu ktoś - jeśli dobrze pamiętam - wybił okno w jego domu, zastanawiałam się, jak pociągniesz ten wątek i czy w ogóle miał jakieś znaczenie. Jak się okazało tak. Groźby, listy anonimowe, decyzja Josepha. Postanowił odejść z domu, od Edwarda, od rodziny, od Anity. Dziewczyny, którą tak bardzo kochał, o której marzył, z którą w końcu mógł być. Zrezygnował z tego. Po części też ze względu na nią. Rozumiem go z jednej strony, choć z drugiej. Wiele razy już potwierdzało się to, że ucieczka nie ma sensu i uciekanie od problemów nie przynosi niczego dobrego. Nie dziwi mnie zachowanie Edwarda. Jego zaskoczenie, złość, smutek itd. Pomimo tego, że Joseph przysiągł, Edward i tak pewnie wiedział, że ten odejdzie.
Bardzo zabolała mnie scena, gdy Joseph palił zdjęcie Stephena. Wyobraziłam sobie jak płonie, minę Josepha i zrobiło mi się naprawdę okropnie. Aż mnie w gardle ścisnęło. I potem odejście Josepha w ciemności nocy. Ech...

Chloe. Telefony. Zjawy, Ojciec Edwarda. Sam Edward. Zdjęcia. Policja. Golenie włosów.
I tutaj mam mieszane uczucia, o których wspomniałam na początku. Bo z jednej strony to wszystko było naprawdę świetnie napisane - stworzyłaś niesamowity klimat, taki że aż ciarki przechodziły mi po całym ciele, bałam się, że zaraz się coś stanie, byłam ciekawa, jak ze wszystkiego wybrniesz. No i wyszło Ci fajnie, ale ja w pewnym momencie trochę się pogubiłam w tej sprawie z Chloe, musiałam się cofać i czytać raz jeszcze, żeby wszystko zrozumieć. Wydaje mi się, że trochę to zakręcone było i w ogóle. Nie mówię, że to źle. Po prostu jakoś mi to zazgrzytało. A to, że potem przy Edwardzie tak się uspokoiła i śmiała, a on się jej na pewien sposób oświadczył - zdziwiło mnie to. Tak im to jakoś szybko poszło. Najpierw mieliśmy takie przyprawiające o ciarki sceny, by po chwili przejść do takiego momentu? I Edward po tym wszystkim się oświadczył? Trochę tego nie rozumiem. Choć jeśli miałabym wypowiedzieć się o samej scenie oświadczyn, nie patrząc na resztę, trzeba przyznać, że wybrnął z tego uroczo, a zdanie o uśmiechu Chloe bardzo mi się podobało.

Suszku, nie złość się o to, co napisałam. Wiesz, że uwielbiam Pandemię, ale nic nie poradzę, że tym razem ogarnęły mnie takie uczucia. Może jak przeczytam drugi raz ten rozdział, to stanie się to dla mnie bardziej klarowne. Kto wie.
Ale za klimat należą Ci się wielkie brawa. Ty to świetnie oddajesz takie mroczne i trzymające w napięciu sceny. Wierzę, że jeszcze nam takie zaserwujesz!

Ściskam ciepło i pozdrawiam serdecznie!


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Pią 10:47, 15 Paź 2010 Powrót do góry

Zuzolku, postaram się odpowiedzieć co kierowało mną podczas opisywania zachowania Chloe. Przede wszystkim jest ona rozstrojona, nieszczęśliwa, przerażona. No i cóż, nie oszukujmy się, niespełna rozumu. Już pal licho czy wierzy się w nadprzyrodzone czy nie, ale jej huśtawki nastrojów (od pisków i wrzasków oraz okładania Edka pięściami do wtulania się w niego, od słodkiego "Dziękuję" do upiornego wyznania o szafie w następnym zdaniu, etc...) są spowodowane właśnie takimi wizjami. Sam Edward podkreślił - był świadom że w tej sytuacji nie było zbyt wiele powodów do śmiechu, ale był wdzięczny, że znów nie dostaje ataku paniki. Co do zaręczyn - myślałam raczej w takich kategoriach: dziewczyna traci matkę, później brata, na końcu ojca; zostaje sama (w swojej klasie nie ma przyjaciółek, ponieważ uważają ją za dziwaczkę), właściwie nie ma nikogo, w kim mogłaby teoretycznie szukać oparcia (w praktyce jest to zawsze pomocny Edward). Każdy potrzebowałby w takiej chwili świadomości, że jednak w naszym życiu jest jakieś światełko na końcu tunelu.
To tyle ode mnie, osobiście uważam że tekst powinien bronić się sam ale pomyślałam, że raz na tysiąc lat można się obronić :D

Poza tym mam ogromną frajdę pisząc te horroraste sceny... Co prawda sama się nakręcam, bo potem wszystkie cienie są podejrzane, ale to nic, ważne że jest impreza :D
Uściski :*

PS Zuzolku, poza tym dlaczego uważasz, że mogłabym się obrazić za krytykę? Obrażanie się za krytykę to pierwszy krok w przepaść własnej glupoty (co innego obrażanie się za sposób, w jaki się krytykuje, no ale to zupełnie inna bajka xD)


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Pią 10:51, 15 Paź 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
mTwil
Zły wampir



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 345
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 80 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: O-ka

PostWysłany: Pon 19:00, 01 Lis 2010 Powrót do góry

Tylko jeden komentarz?!
Nie, nie siedzę i się nie nudzę. Rzeczywiście tak robiłam, ale w pewnym momencie naszło mnie na teesowe wspominki, przypomniało mi się, jak było kiedyś – i jak nie jest już teraz. Pomyślałam, że miło by było spróbować wrócić do dawnych czasów, a najprościej osiągnąć to dzięki nowemu komentarzowi. Chociaż te też bardzo zmieniły się od tych przed miesięcy, to i tak, pisząc je, czuje się ten klimat, który szczególnie kojarzy mi się z zimą, wieczorami. Zaczęłam nadrabiać rozdział, kiedy się odezwałaś, ale nie chciałam nic mówić, wolę pisać spokojnie, żebyś i ty się nie niecierpliwiła w oczekiwaniu. I mogę powiedzieć, że tym razem robię to i dla siebie, i dla ciebie.
W dwóch ostatnich rozdziałach najwięcej było Edwarda. Nie rozumiem jego postępowania w związku ze sprawą z ojcem. „Nie ta, która urodziła, ale która wychowała” – „nie ten, który spłodził..” – dla mnie to jest najważniejsze. Można by się tutaj kłócić i dyskutować, ale zachowanie Edwarda wydaje mi się nawet niewskazane. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że w ten sposób rani przybranego ojca, który dał mu wszystko. Być może nie powinien ukrywać prawdy, ale na pewno robił to tylko dla jego dobra. Można okazywać różne formy buntu, ale trzeba też się stawiać na miejscu drugiej osoby. Tyle na ten temat. Joseph. Ta przyjaźń jest bardzo bolesna. Jak wcześniej Edward krzywdził Edwarda Seniora, tak teraz on jest krzywdzony przez Jo. Ciężko na pewno zrozumieć, to co przeżywał, bo w grę wchodzą inne czasy, zupełnie inne realia, ale najważniejsza wartość – przyjaźń, o której mówię chyba za każdym razem, jest niezmienna. Ciężko też dywagować na temat, co się teraz stanie. Na myśl przychodzi pewnie obóz, ale mam chociaż taką cichą i skrywaną nadzieję, że to nie było ostatnie spotkanie z nim i że dowiemy się, gdzie wyruszył, dlaczego, że jego postać stanie się trochę mniej tajemnicza. Nie zapominam też oczywiście o Stevie'ie, którego tym razem zabrakło, a który - jak pamiętasz - był moim ulubionym bohaterem. Masakryczne jest to, co przewiduje Chloe i co wydaje się, jak na razie, prawdziwe. Bałam się, kiedy czytałam te najstraszniejsze sceny, szczególnie, że jestem sama w domu i mam zapędy do wymyślania, koloryzowania, czasami wolę już nawet nie myśleć. Ale zdecydowanie podziałałaś na moją wyobraźnię. Odkąd zaczęłam czytać, nie poruszyłam się. Bardzo podoba mi się pomysł na wplecenie w tę historię odrobiny magii, to mogę za każdym razem podkreślać. Postać Chloe jest wyjątkowa i nieschematyczna, nieczęsto się takie spotyka, przynajmniej ja sama rzadko mam z podobnymi do czynienia, przez co ona wyjątkowo zapada w pamięć. Od zawsze czułam też pewną sympatię do bohaterów obłąkanych, nie do końca zdrowych psychicznie, więc to, co teraz się z nią dzieje, może tylko potęgować moją sympatię do Chloe. Czuję żal, jest mi jej szkoda. Tyle ludzi spokojnie przechodzi przez życie, a ona musiała spotkać się z czymś takim - co jest przerażające nawet dla samego czytelnika. Im bliżej końca, a teraz ten jest już wyczuwalny, coraz więcej pytań - też coraz większa chęć poznania odpowiedzi.
Nie potrafię pisać już długich i treściwych komentarzy. Mam nadzieję, że wybaczysz taki świstek z jedynie ponapoczynanymi myślami, ale te nie chcą się dalej układać.
Dziękuję za to, co piszesz.
Twil


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez mTwil dnia Śro 11:44, 09 Lut 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Nie 23:28, 07 Lis 2010 Powrót do góry

Oto nasza podróż z Pandemią dobiegła końca. W jeden weekend skleiłam do kupy rozdłubany początek rozdziału i dopisałam końcówkę. Być może część Was jest zaskoczona, że to już ostatni rozdział, jednak co tu dużo się tłumaczyć - tak wyszło... Mam listę osób, którym chciałam podziękować. Oto oni...
Rudzik - ojcze tego dziecka, bez Ciebie nie dość, że nie byłoby fan ficka, ba, bez Ciebie w ogóle nie byłoby ziarenka, z którego powstał pomysł. Nie wiem, czy jesteś zadowolona z kierunku, który obrałam. Być może nie tego oczekiwałaś? Jeśli Cię zawiodłam - przepraszam, jednak mam nadzieję, że w jakikolwiek sposób zrekompensowałam Ci braki. Liczę, że gdy któregoś dnia skończysz czytać Pandemię, będziesz mogła powiedzieć, że jesteś dumna z naszego dzieciaka... Dziękuję.
Cornelie - dziękuję za godziny spędzone nad dopieszczeniem tego tekstu. Jesteś wspaniałą, wiecznie dostępną betą (z krótką przerwą na wakacyjny zapierdziel), cudowną komentatorką i przede wszystkim przez cały czas ogromnie mnie wspierałaś... Jestem Ci za to potwornie wdzięczna, nie wiem czy bez Ciebie ten tekst dałby radę zaistnieć w tej postaci, w jakiej mu się to udało. Wybacz za niedokończenie wątku Kornelii Burton. Nie starczyło miejsca w Pandemii dla kolejnego nieszczęścia. Dziękuję.
mTwilku - Ty także dałaś mi wiele: piękne, konstruktywne komentarze, dużo wsparcia i ciepłych słów. Czy to Ty byłaś tą nieprzekonaną do Stephena? Jeśli tak, mam nadzieję, że zmieniłaś zdanie; jeśli zaś coś mi się poplątało i go lubiłaś, to liczę, że rozwinęłam postać w kierunku, który Ci się spodoba. Dziękuję.
raniaczku - Twoje komentarze, na które mogłam liczyć absolutnie zawsze, były dla mnie czymś naprawdę cudownym, pewną stałą, dzięki której wiedziałam, że mam dla kogo pisać. Dziękuję.
k8ello - uwielbiam sposób, w który pisałaś mi, co sądzisz na temat Pandemii. Wbrew temu, co Ci się wydaje, Twoje posty zawierają mnóstwo treści, bez względu na ich objętość. Dziękuję.
thin - wiesz, jak ważne dla dla mnie Twoje opinie i dziękuję za czas poświęcony na nabazgranie tych "paru zdań" pod moim tekstem. Liczę, że nie zawiodę Cię końcówką i jeszcze raz dziękuję...
Dziękuję też kirke Dzwoneczkowi, weli, niobe, BajaBelli - Wasze komentarze, chociaż nieco rzadsze lub pojawiające się od niedawna także sprawiały mi mnóstwo radości. Nie ma nic lepszego dla piszącego niż parę słów od serca, czasami niekoniecznie pochlebnego (tu zwracam się do niobe). Z wytęsknieniem czekam na Wasze opinie. Byłyście takimi ziarenkami piasku, wypełniającymi przestrzeń pomiędzy większymi kamyczkami. Dziękuję.
No i wreszcie - Susan. Nie, nie zapomniałam o Tobie, zostawiłam Cię na koniec specjalnie. Nie wiem, jak mam wyrazić moje pokłady wdzięczności dla Ciebie - głównie Ty wyciągnęłaś mnie z mojego sierpniowego kryzysu, zawsze dawałaś cudowne komentarze, wspierałaś... Wiedz, że przelałaś mnóstwo swojego serca w tę opowieść. Nie bezpośrdnio, bo po części przeze mnie, jednak wiedz, że bez Ciebie Pandemia nigdy nie dobiegłaby końca. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Dziękuję także wszystkim innym, którzy przewinęli się w tym temacie. Jeśli kogoś skrzywdziłam - pisać. Poza tym i tak nie potrafię wyrazić słowami pokłady wdzięczności, jakie skrywam za bycie ze mną podczas tej podróży...
(Agatko, Ty dostaniesz kopa w dupę za zaniedbywanie mnie, przecież to Tobie zadedykowałam Josepha! :*)

Dobra, koniec patosu, jedziem z tym koksem!!!

Betowała Cornelie, dedykowane wszystkim, którzy czytali chociaż jeden rozdział, liczę, że Was nie zawiodłam! Jeszcze raz DZIĘKUUUUUJĘ!!! :*


Rozdział XIV

Sierpień 1918

Chloe zasnęła prawie natychmiastowo. Edward przyglądał się przez chwilę, jak spokojnie i głęboko oddycha, aż zdecydował się zejść na dół do ojca. Tamten siedział przy stole z kubkiem parującej herbaty, stukając palcami o blat. Gdy chłopak wszedł do kuchni, mężczyzna podniósł wzrok i zmierzył go dokładnym, badawczym spojrzeniem.
– Kobiety – zaczął tonem znawcy, gdy Edward przysiadł się obok – potrafią namieszać. Przewrócić twoje życie do góry nogami. Przyzwyczajaj się.
Chłopak pokiwał głową w milczeniu, obserwując wzorki na obrusie. Uświadomił sobie, że w kuchni jest potwornie duszno, więc wstał, chcąc otworzyć okno.
– Nie otwieraj! – obruszył się jego ojciec. – I tak jest diabelnie zimno.
Edward zmarszczył brwi.
– Nie ma czym oddychać, zaraz się ugotuję – odpowiedział, przyglądając się mężczyźnie. Dopiero po chwili zauważył dziwną anomalię: na jego czole błyszczały kropelki potu, zbladł mocno, a jego usta kolorem odrobinę przypominały dojrzałą śliwkę. Pan Masen nie odpowiadał, zastanawiając się nad czymś, aż w końcu odrzekł:
– No tak, faktycznie, masz rację.
I zakaszlał, zakłopotawszy się. Edward nie ruszył się z miejsca.
– Wszystko w porządku?
– Tak, jak najbardziej.
– Ojcze, nie wyglądasz dobrze…
Mężczyzna machnął ręką i zajął się opróżnianiem kubka. Nagle Edward poczuł, jak żołądek zjeżdża mu w dół, aż do kostek, a serce na moment przestaje bić.
– Dzwonię do matki – oświadczył i wszedł do salonu. Ku jego zdziwieniu, ojciec nie protestował. Drżącymi rękoma chłopak wykręcił numer do domu i odczekał kilka sygnałów. Po chwili usłyszał zmęczony i zaspany głos Elizabeth.
– Mamo, z ojcem niedobrze – zaczął dosyć niemądrze.
– Mój Boże, co się stało?! – pisnęła, a całe znużenie zniknęło.
– Wygląda fatalnie, jakby zaraz miał dostać zawału, jest blady jak ściana i chyba ma temperaturę…
Urwał, nikt mu jednak nie odpowiedział. Mógł słyszeć jedynie regularny, chociaż nieco przyspieszony oddech matki, który był jedyną oznaką, że w ogóle ktokolwiek go słuchał.
– Twierdzi, że jest zimno, podczas gdy w pokoju potworny zaduch. Mamo, on musi wrócić do domu, a najlepiej niech od razu do szpitala albo…
– Złego diabli nie biorą, tak? – wychrypiała drżącym głosem spanikowana matka. Uświadomił sobie, że płakała. On także poczuł w gardle olbrzymią gulę. – Gdzie wy wła-aściwie jesteście?
– U Harrisów. Ojciec Chloe nie wraca, szuka go policja. Czekamy na nich. Przeszukują okolicę – odparł na wydechu Edward, starając się opanować. – Powinni już dawno być, ale nie wiem, czy można ją zostawić samą, chociaż z drugiej strony ojciec nie może dłużej…
Nagle coś go oślepiło i na podjazd wjechał policyjny wóz, warkocząc silnikiem. Usłyszał podniecone i rozgorączkowane głosy. W kuchni Edward Senior poderwał się z krzesła i wyszedł na zewnątrz. Bardzo chciał usłyszeć, o czym rozmawiają, nie mógł jednak skupić się ani na rozmowie, ani na nasłuchiwaniu, próbując opanować nagły przypływ paniki. Usłyszał skrzypienie drzwi otwieranych piętro wyżej i wyobraził sobie widok opętanej Chloe stojącej na środku pokoju… Tym razem jednak gdy się obróciła, jej oczy były niczym dwa czarne punkciki, złe, piekielnie złe… Odchrząknął i słuchając skrzypienia stopni pod jej stopami, powiedział do matki:
– Przyjechali, załatwię to jak najszybciej i od razu przyjadę z ojcem – obiecał. – Muszę kończyć.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się w stronę drzwi salonu. Stała tam jego narzeczona, z podomką narzuconą na długą koszulę nocną, z oczami zupełnie normalnymi, chociaż nieco sklejonymi snem. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi otworzyły się i wszedł pan Masen z grobową miną.
– Edwardzie, chodź tutaj, proszę – rzekł. Chłopak kiwnął głową i nie patrząc na stojącą w progu dziewczynę, wyszedł na zewnątrz. – Znaleźli go – zaczął ojciec. – Nie żyje.
Edward nie odpowiedział, po raz kolejny tego dnia czując dziwną pustkę w brzuchu.
– Nagle dostał zawału i… Jezus Maria, to jest cholernie dziwne, ale wpadł w bagno, nie mam pojęcia, nikt nie wie, co robił tak daleko. To cud, że udało im się dostrzec jego ciało. I wyciągnąć. To naprawdę cud. – Teraz do pustki w brzuchu dołączyła suchość w gardle. – Musisz jej to powiedzieć.
Ponownie kiwnął głową i wszedł do domu. W kuchni, na krześle, siedziała Chloe, wpatrując się w swoje dłonie i płacząc. Usiadł obok i objął ją ramieniem. Wtuliła się w jego pierś, mocząc koszulę łzami. Pragnął powiedzieć cokolwiek, by ją pocieszyć, coś, co sprawiłoby, że przestałaby płakać tak mocno, trząść się i szlochać, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Poza tym czuł się skrępowany, jakby ktoś jeszcze był obok i na to wszystko patrzył.
Być może dlatego nie podnosiła głowy.

Rano pan Simpson zawiózł ojca do szpitala. Był na skraju wyczerpania, roztrzęsiony i męczony dreszczami. Lekarze na oddziale starali się nie wydawać pochopnych oświadczeń, jednak mina doktora, który przeprowadzał wywiad, mówiła wszystko. Edward Masen Senior zachorował na grypę hiszpankę.
Edward siedział w poczekalni ze wzrokiem wbitym w ściany i plakaty przestrzegające przed spożywaniem nieświeżej żywności. Miało być po wszystkim myślał, przecież epidemia się skończyła, na litość Boską, a może matka tylko panikuje… Zamknął oczy i westchnął głęboko, próbując uspokoić skołatane nerwy.
Słyszał przytłumioną rozmowę matki z lekarzem, dobiegającą z gabinetu. Elizabeth zdawała się być roztrzęsiona i na skraju szaleństwa już odkąd przyjechali. Próbował ją pocieszyć, jednak ona nie tego szukała. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziała, gdy znaleźli się sami w kuchni, brzmiały: „Mam nadzieję, że jesteś usatysfakcjonowany”.
Odnosił wrażenie, że to jego obwiniała za coś, co nawet nie było pewne. W pewien sposób go to śmieszyło, mimo że wiedział, że nie powinno. Szukała winnego i go znalazła. Prychnął z pogardą na myśl o pokładach złości, jakie spoczywały gdzieś głęboko w jej sercu.
Drzwi gabinetu otworzyły się i wyszła z nich najpierw Elizabeth, nerwowo obgryzając skórki w kciukach, a następnie starszy pan w białym kitlu: lekarz prowadzący.
– Tam jest łazienka, jeśli pani potrzebuje odświeżenia, prosto korytarzem i na lewo – poinformował matkę, która minęła Edwarda bez słowa, zarzucając jedwabną apaszkę na ramię. Pokręcił głową, uśmiechając się gorzko. Lekarz odprowadził Elizabeth wzrokiem, który następnie przeniósł na chłopca. Usiadł na krześle obok, przybierając pozycję, która mówiła, że zamierza przeprowadzić „ojcowską” rozmowę. – To twoja matka, tak? – Edward kiwnął głową. – Potrzebuje cię. Z tego co zrozumiałem, jesteś jej jedynym synem.
– Tak właściwie, to w ogóle jestem jedynym dzieckiem.
– Tym bardziej. – Lekarz zerknął na niego znad okularów-połówek. – Powiem ci, co ja myślę na temat stanu twojego ojca, bo wydaje mi się, że jesteś już na tyle dorosły, by przyjąć to jak mężczyzna, chłopcze.
– Jest źle?
– To hiszpanka.
Edward westchnął ciężko i potarł czoło dłonią.
– Na 99%. W każdym razie to nie jest ta najgorsza wiadomość, śmiertelność hiszpanki jest… wbrew temu, co piszą gazety… bardzo niska, ale… widzisz, chłopcze, z twoim ojcem są dwa problemy: po pierwsze, zgłosił się za późno, a po drugie, z niego jest kawał chłopa. Mam na myśli, że jest dobrego zdrowia.
– To źle?
– Obawiam się, że tak. Sam siebie wykończy, zwalczając chorobę. W tym tkwi… szkopuł… Z drugiej strony, jeśli organizm nie będzie reagował… to grypa wykończy jego… – Doktor zaczął się wahać. – Przykro mi.
– Więc… jakie szanse?
– Bardzo nikłe.
Edward nie odpowiedział, czując w żołądku pustkę. Pomyślał, że powinien jakkolwiek zareagować, jednak nie potrafił wykrzesać z siebie nic poza kolejnym ciężkim westchnięciem. Tak wiele myśli walczyło o pierwszeństwo w jego głowie, że w efekcie nie był w stanie skupić się zupełnie na niczym. Spojrzał na ten sam plakat, który krzyczał do niego na wiosnę, gdy czekali razem ze Stephenem, Josephem i Chloe w kolejce do przychodni. Z jednej strony miał wrażenie, jakby wydarzyło się to nie wcześniej niż tydzień temu; z drugiej wydawało mu się to tak odległe, jakby dzieliło go od tamtego dnia nie pół roku, a dziesięć lat. Czuł się też znacznie dojrzalszy, czuł, że powoli staje się starą duszą w młodym ciele. Pomyślał o Stephenie, narkotykach i jego przemianie. Nie potrafił się pogodzić z faktem, że jego przyjaciel z dzieciństwa stał się dla niego zupełnie obcym człowiekiem. Był dla niego bratem, którego nigdy nie miał. Bratnią duszą, idealnym kompanem i towarzyszem przygód… A teraz… Teraz nie łączyło ich kompletnie nic poza wieloma bolesnymi wspomnieniami.
Pomyślał o nieszczęśliwej, tak bardzo samotnej i bezbronnej Chloe. O nadziejach, które zapewne w nim pokładała, przerażeniu, które ogarniało jej ciepłe serce… Pragnął jej pomóc i szczerze pokochać (poniekąd jedno łączyło się z drugim), jednak nie potrafił. Momentami, gdy na nią spoglądał, przypominał sobie o nieszczęściu, jakie zesłała na trójkę kumpli, których relacje wydawały się być nie do rozerwania. Była niczym puszka Pandory zesłana na ziemię jako zemsta za kpinę z bogów – czymże jednak zakpili oni, by zasłużyć na tak olbrzymią karę?
Na myśl przyszedł mu Joseph i rozterki, które przeżywał. Przez kłopoty z ojcem Chloe całkowicie zapomniał o kolejnej dawce problemów, jakie Bóg zrzucił na jego barki. Poderwał się i podszedł do recepcji. Kobieta siedząca za biurkiem spojrzała na niego z troską: musiał wyglądać okropnie.
– Z czym ci pomóc, kochanie? – zapytała ciepło, odkładając pióro.
– Potrzebuję zadzwonić – wychrypiał. – Bardzo panią proszę.
Zmierzyła go wzrokiem i podsunęła telefon w jego stronę. Przycisnął słuchawkę do ucha i wykręcił numer do Hingersteinów. Odczekał dwa sygnały i usłyszał głos matki Josepha po drugiej stronie linii.
– Dzień dobry, pani Hingerstein… – zaczął, ale kobieta mu przerwała.
– Edwardzie, czy Joseph jest z tobą? – zapytała spanikowana. Edward zamarł, czując się, jakby żołądek ponownie opadł mu do kostek.
– Nie, proszę pani.
– Nie wiesz, gdzie może być?
– Daleko – powiedział cicho, uświadamiając sobie, robi mu się słabo. – Proszę go nie szukać.
Pardon? – Głos Golde stawał się coraz bardziej drżący. – Jak możemy nie szukać własnego syna? A jeśli coś mu się stało? Dobry Boże, czy ty coś wiesz, Edwardzie?
– Przykro mi, ale nie mogę teraz rozmawiać, pani Hingerstein, proszę mi wybaczyć…
– Wiesz gdzie on jest?!
– Nie… Proszę się nie denerwować… Mam… nie mogę teraz rozmawiać, przyjdę później i powiem pani, co wiem – rzekł coraz słabszym głosem. – Proszę mi wybaczyć, nie mogę powiedzieć nic więcej. Do widzenia, pani Hingerstein. – Odłożył słuchawkę i podparł się jedną ręką o blat biurka. Recepcjonistka spojrzała na niego ze zmartwieniem.
– Myślę, że potrzebujesz odpoczynku – powiedziała powoli. – Połóż się, kochaneczku.
– Tak, tak sądzę, dziękuję – wyszeptał, czując się potwornie samotnie.

Nie pamiętał, jak wrócił do domu ani ile to zajęło. Wiedział jedynie, że chwilę potem z toalety wyszła matka, podbiegła do niego i zaczęła szlochać, pytać czy wszystko z nim w porządku i czy dobrze się czuje. Pokiwał głową i powiedział, że musi wrócić do domu i się zdrzemnąć. Pociągając nosem, wyprowadziła go ze szpitala i ustaliła, że chłopiec pojedzie do domu dorożką, a ona wróci najszybciej, jak się da. Chwilę potem wszedł do swojego pokoju i rzucił się na łóżko.
Miał potwornie dziwny sen. Śniło mu się, że stał na szczycie skalistego brzegu i spoglądał w niespokojne morze. Zbliżał się sztorm. Odwrócił głowę i spojrzał w lewo, gdzie stał Stephen, skoncentrowany i wpatrzony w horyzont. Nagle Stephen rozłożył ręce, zamknął oczy i nim Edward zdążył cokolwiek zrobić, rzucił się do morza. Edward chciał krzyknąć jego imię, jednak czuł się, jakby coś go blokowało. Ciało jego przyjaciela zniknęło w lodowatych falach wzburzonego morza. Chłopak zaczął krzyczeć i szlochać, gdy nieco dalej na lewo ujrzał Josepha. Wstał i poszedł w jego kierunku, gdy Joseph rozłożył ramiona i zamknął oczy. Edward wrzasnął, ten jednak nie zareagował i nim młodzieniec zdążył dobiec i złapać go za rękę, rzucił się do morza. Za nim, kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów dalej, stała Anita, która rozłożyła ręce, zamknęła oczy i spadła w dół. Edward podbiegł i ujrzał dalej swojego ojca, który rozkładał ręce, za nim swoją matkę, potem Chloe, a za nią nie stał nikt więcej. Ojciec zamknął oczy, nachylił i powoli grawitacja ciągnęła go w dół, gdy spocony i roztrzęsiony Edward obudził się w środku nocy. Dyszał ciężko, a koszula przylepiła mu się do ciała. Nagle na krześle ujrzał matkę, która spoglądała na niego błyszczącymi od łez oczyma.
Położył się i zasnął, tym razem nie śniąc o niczym.

Rano wstał, umył się, ubrał i o pustym żołądku wyszedł do rodziców Josepha. Matka poinformowała go, że jedzie do szpitala i w razie gdyby wydarzyło się coś strasznego, zadzwoni do domu któregoś z jego przyjaciół.
Dojechał na miejsce rowerem. Gdy zsiadł z jednośladu, ujrzał Anitę Stanley siedzącą na ganku przed domem. Oparł rower o drzewo i przyjrzał się jej z daleka. Wyglądała okropnie: była blada, zapłakana i przerażona. Podszedł do dziewczyny i usiadł na ławce obok. W dłoni ściskała list. Podniosła na niego wzrok i zaczęła szlochać.
– Matka Josepha mówi, że wiedziałeś o wszystkim i go nie zatrzymałeś!
– Zatrzymałem! Przekonałem go, że to niczego nie rozwiąże. Musiałem koniecznie wracać do domu i…
– Więc nie byłeś wystarczająco przekonywujący! – krzyknęła. – Trzeba się było postarać!!!
– Anito, uspokój się…
– Zostawił list!!! – wrzasnęła, szlochając coraz mocniej. Uświadomił sobie, że zupełnie tak jak jego matka, Anita jest na skraju szaleństwa. – I wiesz, co napisał?!!! Że mnie nie kocha!!! Że nie może żyć tak w kłamstwie!!! Że nie może sobie wybaczyć śmierci dziadka!!!
Edward milczał, zszokowany.
– Co on ci powiedział? – zapytała, próbując się uspokoić. – Rozmawiałeś z nim jako ostatni!
Chłopak przełknął ślinę.
– Miał jakieś problemy… ze sobą… nie chciał mi powiedzieć jakie – skłamał. – Wierzysz w to, co napisał? Że cię nie kochał?
– Zostawił mnie… – wychrypiała.
– Miał poważne problemy i…
– Nic mi nie mówił – przerwała stanowczo. – Od zawsze przeczuwałam, że coś jest nie tak! Był taki… taki… chłodny i…
– Bo on taki jest, ale Anito, przysięgam ci, że w życiu nie widziałem go tak zakochanego jak…
– …i zdystansowany, prawie nigdy nie patrzył mi w oczy, nie dotykał mnie…
– Tak był wychowany…
– …nigdy nic mi nie chciał mówić…
– Taki jego charakter, Anito…
– On mnie nie kochał!!!
– Uspokój się, spójrz na to trzeźwo, jak się prześpisz z tym, to zrozumiesz, że to kłamstwo szyte grubymi…
– ALE MNIE ZOSTAWIIIIŁ… – zawyła. Edward zdenerwował się.
– Przestań być taką egoistką! Zostawił nas wszystkich! Swoją matkę, ojca, mnie… Nie jesteś jedyna, którą to zabolało! – Anita spojrzała na niego, zaskoczona. – Myślałem, że to on wykazał się szczytem egoizmu, tak po prostu uciekając… pewnie nauczył się od mistrza dojrzałości, twojego braciszka… tak czy inaczej przebiłaś swojego narzeczonego, jeśli chodzi o egocentryzm! – powiedział ze złością. – Był pieprzonym tchórzem! Grupka jakichś gnojków wysyłała mu anonimy, tego się przestraszył i zwiał! A wiesz, czego najbardziej się bał? Ciebie! Odpowiedzialności za ciebie! Miłości! Tego, że ulokuje w tobie swoje uczucia, a ty go odtrącisz! Był popaprańcem… Jezus Maria! – krzyknął, wstając i zasłaniając twarz. – Całe życie uważałem go za najodważniejszego człowieka na świecie… A teraz…
Kopnął drewnianą, rozpadającą się balustradę i pociągnął nosem. Uświadomił sobie, że Anita milczy, a w drzwiach domu stoi pani Hingerstein.
– Próbowałem go zatrzymać – zwrócił się do niej. – Przysiągł i złamał przysięgę. Miałem nikomu nie mówić o anonimach, ale skoro on złamał przyrzeczenie, to ja też mogę zignorować dane mu słowo. Przykro mi.
Zbiegł po schodkach i szybkim krokiem skierował się w stronę roweru, na który wsiadł i odjechał najszybciej, jak potrafił.
Tego dnia Anita Stanley zrozumiała bardzo wiele. Wiele myślała o anonimach, o których powiedział jej Edward. Przypomniała sobie nieliczne rozmowy ze swoim bratem, odkąd uciekł z domu, i ułożyła wszystkie fakty w całość. Była świadoma, że jej świat właśnie się zawalił, osoby, na których polegała, boleśnie ją zawiodły i pierwszy raz w życiu nie potrafiła sobie z czymś poradzić.
Była tym odkryciem zszokowana.
24 sierpnia 1918 roku Anita Stanley podeszła do okna, zasłoniła zasłony i otworzyła szafę. Omiotła jej zawartość wzrokiem, aż znalazła coś, co się nadawało wręcz doskonale. Zamknęła drzwi na klucz od środka i postawiła stołek na środku pokoju. Weszła na niego, przewiązała skórzany pasek przez żyrandol i założyła go sobie na szyję.

      ***


Jej samobójstwo było początkiem końca. W trzy dni później Edward Senior był w tak złym stanie, że lekarz prowadzący, doktor Mueller, wezwał księdza. Gdy tamten wyszedł, pielęgniarka podała Edwardowi i jego matce maski, dopilnowała, by je założyli, i pozwolono im wejść na salę. W rogu pomieszczenia leżał ojciec, zmarnowany, blady, o czole błyszczącym od potu, podkrążonymi oczami i drżącymi dłońmi. Matka usiadła na skraju łóżka i zaczęła szlochać, kładąc głowę na piersi mężczyzny. Edward przysunął sobie krzesło, usiadł na nim i wpatrywał się w twarz swojego przybranego ojca bez słowa.
– L… Lizzy – wychrypiał nagle Edward Senior – czy mogłabyś… zostawić nas… samych? – poprosił słabym głosem. Elizabeth podniosła głowę i spojrzała na swojego syna z zaskoczeniem. Odchrząknęła i ocierając policzki, wyszła z sali. Edward milczał, przeczuwając, o czym chce porozmawiać ojciec. – Nadal pozostajesz… przy swoim stanowisku?
– Co masz na myśli, ojcze? – zapytał Edward, odwracając wzrok.
– Nadal… nie uznajesz mnie… – Zakaszlał ciężko. – …za swojego ojca?
– Ja…
– Nie bądź łaskawszy… ze względu… na mój stan… – poprosił. Edward nie odpowiadał, myśląc gorączkowo.
– Zachowałem się dziecinnie – rzekł w końcu.
– Nie… tylko emocjonalnie…
– Przepraszam za moje zachowanie i błagam o litość – powiedział bardzo cicho. Ojciec roześmiał się słabo, co prawie natychmiast przerodziło się w kaszel.
– To ja błagam – szepnął. – Nie powinienem był… kłamać… ale za bardzo cię kochałem – wyznał.
– Rozumiem.
Ojciec oddychał ciężko i chrapliwie. Edward spuścił głowę, wpatrując się w swoje dłonie.
– Myślę, że matka chciałaby tu wrócić, zawołam ją – powiedział, po czym wstał i ruszył w kierunku drzwi, wkładając ręce w kieszenie. Przy wyjściu odwrócił się i spojrzał na cień mężczyzny, który go wychował. – Ja także cię kocham, ojcze.
Wyszedł, zamykając szybko drzwi i spoglądając na zapłakaną matkę.

Edwarda Seniora pochowano 1 września 1918 roku. Na pogrzebie pojawiło się mnóstwo osób: współpracowników, dawnych znajomych, przybyli także krewni, których nawet matka widziała pierwszy raz w życiu. Edward spoglądał na to wszystko, stojąc z boku i tylko co jakiś czas ściskając dłoń któremuś dżentelmenowi bądź przyjmując współczujące pocałunki od ciotek i babć. Elizabeth była całkowicie rozstrojona i wciąż płakała, zaś Edward trzymał się dzielnie. Do czasu, gdy znalazł się sam w cichym, ciemnym pokoju pełnym wspomnień z dzieciństwa.

Tego wieczoru Stephen Stanley nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, wzdychając i wciąż poprawiając poduszki. Od wielu dni nie potrafił poradzić sobie z ciężarem, jaki spadł na jego barki; myślą, że przez niego Anita popełniła samobójstwo.
Gdy dowiedział się o odejściu Josepha, poczuł jedynie złość na samego siebie, ponieważ wiedział, że mógł temu zapobiec, mógł to zatrzymać, lecz zwyczajnie nie chciał; był zbyt dumny, wciekły, zbyt pewny siebie, zbyt egoistyczny, niedojrzały, niespełniony, nieszczęśliwy. Lecz mimo wszystko to, co tyle lat łączyło go z Josephem, umarło samoistnie, śmiercią naturalną, a owa kłótnia i bójka jedynie to podkreśliła. Odejście chłopaka było dla Stephena jedynie przypomnieniem, że ludzka bezmyślność prawie zawsze prowadzi do czyjegoś nieszczęścia.
Gdyby jednak wiedział, że z tego powodu jego siostra popełni samobójstwo, nigdy w życiu nie wpadłby na pomysł, by stroić sobie żarty z Josepha w tak obrzydliwy sposób, jaki wybrał. On jedynie rzucił pomysł w przestrzeń – pamięta ten lipcowy wieczór do dziś, siedział razem ze współpracownikami w salonie wśród dymu z papierosów, cygar i wszelkiego rodzaju fajek, pociągając wódkę z gwinta i grając w brydża o poważne pieniądze.
– A wiecie, co mnie tak naprawdę, naprawdę wk***ia? – powiedział wtedy Frank. – Żydki. Nienawidzę tego robactwa. Ameryka jest zbyt liberalna. Takich jak oni powinno się potraktować jak pieprzone „czerwone twarze” – warknął, wypuszczając dym ustami. – Zamknąć w rezerwatach albo najlepiej wszystkich wypatroszyć.
– A coś ty taki wściekły dzisiaj, Frankie? – zapytał Tony. – Stara ci znowu nie dała?
– Zamknij się, skurwielu, zaraz będziesz wyskakiwał z kasy – zarechotał Frank, rozdając karty.
– Znam jednego – powiedział Stephen, zaciągając się. – Kawał z niego sukinsyna.
– O tym właśnie mówię – powiedział Frank. – To SĄ sukinsyny. A tak właściwie to co ci zrobił?
– Myślałem, że można na nim polegać, ale się pomyliłem – odrzekł Stephen, biorąc karty do ręki.
– Zawsze można ukarać chłoptasia – mruknął Tony.
– Chętnie postraszyłbym tego zasrańca – warknął Stalney, układając karty w kolejności.
– Mówisz, masz – roześmiał się Frank. – Zabawimy się kosztem twojego kumpla.
Tak naprawdę, Stephen nie sądził, że Frank mówił na poważnie. Owszem, był zły na Josepha za to, że tak po prostu zapomniał o jego istnieniu, liczył jednak, że Franklinowi Rooney’owi wystarczy jeden list i szczerze nie miał pojęcia o dziesiątkach następnych… no, poza jednym, który wykleił własnoręcznie, zaraz po tym, jak dowiedział się, że ktoś taki jak Joseph pragnie poślubić jego siostrę.
Był wściekły, ogarnięty szałem. Odkąd pamiętał, gdy myślał kiedykolwiek o wybranku Anity, to był nim Edward – przystojny, bogaty, szarmancki. On miał wszystkie te cechy, które sprawiały, że mógł mu powierzyć swoją siostrę i nie martwić się o jej bezpieczeństwo. Joseph zaś był wyjściem najgorszym z możliwych i doprowadził go tym do szału – po części on, a po części coś, co Frank nazwał „dosypką”. Nie wnikał, co to było.
A teraz leżał sam, z życiem siostry na sumieniu, mocząc poduszkę łzami, czując odrazę do siebie, swojej przeszłości, zachowania, ciała i osobowości. Nienawidził w sobie wszystkiego, zaczynając na wyglądzie, a na sposobie bycia kończąc. Była jednak osoba, która utrzymywała go przy życiu, i ona także go pewnie nienawidziła, liczył jednak, że pomoże mu podźwignąć się po ciężkim okresie pełnym błędów.
Wstał rano po nieprzespanej nocy i drżącymi rękoma ubrał się elegancko, ogolił, umył, poćwiczył swoją kwestię w lustrze i wyszedł z obdrapanej kamienicy. Rozejrzał się wokoło i ujrzał dorożkę, czekającą na postoju dla taksówek. Podszedł w tamtym kierunku, wskoczył na tylne siedzenie i poinstruował dorożkarza, gdzie powinien jechać. Piętnaście minut później był na miejscu. Zapłacił mężczyźnie, dorzucając suty napiwek i wziął trzy głębokie wdechy, spoglądając na drzwi domu Chloe. Ruszył pewnym krokiem przez podwórko, wszedł na ganek i zastukał do drzwi.
Otworzyła mu starsza, posępna kobieta o włosach prawie idealnie białych i przenikliwym spojrzeniu.
– Dzień dobry, nazywam się Stephen Stanley – rzekł. – Przyszedłem, by porozmawiać z Chloe. Czy jest w domu?
Kobieta oparła się o framugę, zakładając ręce na piersiach.
– A o czym ty chcesz z nią rozmawiać, chłopcze? – zapytała wścibsko.
– Proszę wybaczyć, ale to sprawa pomiędzy Chloe a mną.
– Proszę – warknęła, przepuszczając go w drzwiach. Minął ją i rozejrzał się wokoło. Wydawało mu się, że wiele zmieniło się w tym domu, odkąd przebywał tu ostatnio. – Jest na górze, w swoim pokoju. Masz kwadrans na załatwienie wszystkiego, czego potrzebujesz, i proszę wyjść.
Kiwnął głową i wszedł po schodach na górę. Zapukał w drzwi jej sypialni i odczekał chwilę. Usłyszał jęczenie sprężyn łóżka, szybkie kroki drobnych stóp i skrzypienie zawiasów. W drzwiach stanęła Chloe z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
– Stephen? Co ty tu robisz?
– Przyszedłem, by prosić o pomoc.
Zamrugała.
– O pomoc? Wejdź – zaproponowała, przepuszczając go do środka. Wystawiła głowę za drzwi, rozejrzała się po korytarzu i zamknęła drzwi na klucz. – Co tu robisz?
– Muszę cię prosić o przysługę – rzekł cicho.
– Słucham – powiedziała, siadając na łóżku i wskazując mu krzesło.
– Chciałbym, byś pomogła mi zwalczyć… problemy… - Zawahał się, nie wiedząc, jak ubrać swoje myśli w słowa. – Proszę cię, byś… wybaczyła mi… wysłuchała mnie… i na litość Boską, wstawiła się za mną do Edwarda… i pomogła mi… zwalczyć… nałogi – jąkał się. Wytrzeszczyła oczy i zamrugała ponownie.
– Ja?
– Jesteś do tego najlepsza… Bardzo mi pomogłaś wtedy, przychodząc do mnie po bójce… Dało mi to wiele do myślenia.
– Stephen, ja… ja nie sądzę, bym była w stanie…
– Proszę.
Milczała, oddychając ciężko. Otworzył usta i zaczął swoją opowieść od początku: mówił o tym, jak się czuł, gdy ojciec ganiał go z dubeltówką, co mu powiedział i jak potraktował, jak bardzo cierpiał, gdy został sam na świecie; jak się zagubił i wstąpił na złą drogę. Opowiedział jej o Franku i Tonym, o tym, jak handlowali lekami, które wyszły z obiegu ze względu na skutki uboczne wywołujące narkotyczne upojenie, o tym jak ćpał, spijał się do nieprzytomności, zmieniał kobiety jak rękawiczki… Jak bardzo się siebie brzydzi przez to, co robił. Zrobił krótką pauzę i wyznał jej, że to on wpadł na pomysł, by zrobić sobie żarty z Josepha, które miały tak paskudny finał. Gdy zamilkł, uświadomił sobie, że w oczach tej zawsze ciepłej osóbki widnieje coś, czego w życiu w tych tęczówkach nie dostrzegł.
Odraza.
– Proszę mnie zrozumieć – błagał.
– Pan wysyłał te listy? – zapytała, przechodząc w bardziej oficjalny ton. – To pan go zastraszył?
– Ja…
– Jest pan świadom, że Anita przez to się zabiła? Zabił pan własną siostrę przez szczeniacki wybryk! Dobry Boże! – pisnęła.
– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cierpię…
– Broniłam pana! Wiele razy się za panem wstawiałam do Edwarda! Żeby dowiedzieć się o czymś tak obrzydliwym! Wytrącił mi pan z ręki ostatni argument! I sobie też…
– Chloe…
– Jezus Maria! – Zasłoniła sobie usta ręką i spojrzała przez okno.
– Nie musisz podkreślać, jak wiele zniszczyłem – odrzekł ze szczyptą złości. – Nie sądzisz, że ta świadomość jest dla mnie wystarczającą pokutą?
– Jak zepsutym człowiekiem trzeba być, by zrobić coś tak okropnego?
– Nie przyszedłem tutaj, by wysłuchiwać oczywistości – odpowiedział, czując, jak narasta w nim złość – lecz po pomoc.
– A w czym ja panu pomogę? Nie cofnę czasu i nie przywrócę siostry do życia!
– Prosiłem o wsparcie, a otrzymałem odrazę i złość! Nie sądzisz, że jesteś niesprawiedliwa?
Milczała, wciąż spoglądając wciąż przez okno i skubiąc skórki kciuków.
– Pomożesz mi? Jesteś moją ostatnią deską ratunku…
– W jaki sposób miałabym to zrobić?
– Potrzebuję osoby, na której będę mógł polegać, która… – Zawahał się. – Która… wesprze mnie… Muszę mieć kogoś, kto złapie mnie za rękę i wyciągnie… pozwolę sobie użyć metafory: z głębin beznadziei.
– Dobrze, ale czego pan ode mnie konkretnie żąda?
Zawahał się, nim odpowiedział.
– Wyjdź za mnie.
Otworzyła usta i je zamknęła kilka razy, przypominając małą, zdezorientowaną rybkę. Dopiero zauważył, że ma na głowie chustkę, spod której nie wystawał nawet jeden kosmyk, a przecież włosy miała znacznie dłuższe… Zignorował tę anomalię, zaciskając w kciuki spocone ręce, które chował w kieszeni.
– Wyjść… za pana? – wydusiła z siebie w końcu, a on kiwnął głową. – Nie mogę.
Jego serce na moment przestało bić, by znów powrócić do życia w przyspieszonym tempie.
– Dlaczego?
– Nie mogę.
– Chloe… proszę cię, potrzebuję cię…
– Proszę wyjść – poleciła chłodno, chociaż zauważył, że głos jej zadrżał.
– Błagam. Zrobię wszystko. Cokolwiek zechcesz, zrobię dla ciebie wszystko, dam ci gwiazdkę z nieba…
– Proszę… nie utrudniać… Ja…
– Chloe…
– Ja naprawdę nie sądzę…
– Chloe, ja cię kocham!
Nie odpowiadała przez chwilę, spoglądając na niego zaszklonym wzrokiem.
– Zaręczyłam się z Edwardem – wyznała, nie patrząc mu w oczy. Zamrugał kilkakrotnie, czując suchość w gardle.
– Z Edwardem? Oświadczył się?
Pokiwała głową, wpatrując się w swoje dłonie. Stephen wstał i czując jak pęka mu serce, wyszedł z pokoju, a następnie z domu jedynej osoby, którą naprawdę kochał w całym swoim życiu, myśląc, że jego świat się zawalił i nigdy więcej nie poskłada się do kupy.

Chloe tej nocy spała tylko przez chwilę. Odkąd Stephen wyszedł, zaczęła płakać, nawet nie wiedząc dlaczego. Złożyło się na to wiele nieszczęść: śmierć brata, ojca, przykrość, jaką musiała sprawić biednemu Steviemu, śmierć pana Masena, Anity, wrażenie, że Edward jej nie kocha, widok zmarłych członków rodziny, podła ciotka, która się nią opiekuje, oraz nieodparte przeczucie, że w jakiś sposób była winna całemu szeregowi nieszczęść, jakie wydarzyły się od jej przeprowadzki.
Wyobrażała sobie, co by było, gdyby nie poszła wtedy do chłopca czytającego gazetę przy świetle księżyca, gdyby nie upadła, gdyby nie musieli brać tego samochodu… Była wściekła na siebie, że obwinia Stephena za śmierć Anity, gdzie wina chłopaka była przecież niebezpośrednią przyczyną jej samobójstwa, podczas gdy wciąż odpychała od siebie myśl, że jest równie winna wielkiej kłótni ojca z synem. Była to hipokryzja i tego także nie mogła sobie wybaczyć.
Szlochała do poduszki, rozmyślając o marzeniach i pragnieniach, jakie nosiła w swoim sercu: o drugiej połówce jabłka, którą miał się okazać Edward. Nie mogła się już dłużej oszukiwać – wierzenia, które przekazała jej matka, były stekiem bzdur, pragnieniami naiwnej nastolatki, którą przestała być w momencie, gdy straciła drugiego rodzica. Bardzo pragnęła wciąż wierzyć w coś tak bajkowo pięknego, nie potrafiła jednak przywrócić w sobie wiary, tak jak nie wierzyła już we Wróżkę Zębuszkę. Przypomniała sobie pustkę w brzuchu – uczucie, które towarzyszyło jej, gdy uświadomiła sobie, że ową Wróżką okazała się mama. Teraz czuła się, jakby szła po ciemku po schodach i myślała, że czeka ją jeszcze jeden schodek, a tak naprawdę go nie było; lub jak jest się przygotowanym, że torba, którą daje tata, jest strasznie ciężka, szykuje się mięśnie na utrzymanie ogromnego ciężaru, a gdy bierze się ją na ramię, okazuje się, że jest lekka jak piórko.
To potworne uczucie na długo pozostało w jej sercu.
W tydzień po wizycie Stephena u progu jej mieszkania pojawił się Edward. Pomyślała, że wyglądał okropnie, jak wrak samego siebie. Gdy podniósł na nią wzrok, doszła do wniosku, że musiała sprawiać identyczne wrażenie. Wyciągnął ręce i przytulił ją do siebie, oddychając ciężko.
– Przepraszam, że cię nie odwiedzałem – wyszeptał, gdy wprowadziła go do swojego pokoju, ignorując zgorszone spojrzenie ciotki Matyldy. – Nie byłem w stanie do… Nie, ja w ogóle nie byłem w żadnym stanie – westchnął. – Choć byłem świadom, że… że potrzebujesz wsparcia.
– Radzę sobie – powiedziała cicho. Wyciągnęła rękę i pogładziła swojego narzeczonego po bladym policzku. – A ty, jak się trzymasz?
– Jakoś idzie – rzekł. – Matka mnie o wszystko obwinia.
– Przykro mi.
Przytulił ją do siebie, głaszcząc po głowie. Poczuła, jak muska wargami czubek jej głowy.
– Edwardzie, mogę cię o coś poprosić?
– Oczywiście.
– Odpowiedz: kochasz ty mnie?
Zamarł, a ona słyszała, jak serce w piersi chłopaka momentalnie przyspiesza swój rytm. Wyczekiwała odpowiedzi, jednak na próżno.
– Edwardzie…?
– Ja…
Głos ugrzązł mu w gardle.
– Nie kochasz mnie?
Wziął kilka głębokich oddechów, aż odpowiedział:
– Ja… To nie jest tak, że… Mam na myśli…
– Kochasz mnie czy nie? – ponowiła pytanie ze łzami w oczach. Milczał. – Odpowiedz!
Lecz ponownie nie dał jej odpowiedzi, więc wyprostowała się i pociągając nosem, zdjęła pierścionek zaręczynowy z palca i podała mu drżącymi dłońmi.
– Nie chcę męża, który mnie nie kocha i jest ze mną jedynie z obowiązku – oświadczyła chłodno, nieświadoma, jak bardzo będzie żałować tego wyboru w przyszłości. – Przykro mi, Edwardzie, jednak pragnę miłości, nie litości. Weź to i podaruj kobiecie, której będziesz w stanie wyznać miłość na głos.
Nie ruszał się przez chwilę, aż sięgnął po pierścionek i obracając go pod różnym kątem, obserwował, jak dziesiątki drobnych brylancików połyskują w słońcu. Westchnął głęboko i schował go do kieszeni, wstał i wyszedł, rzucając w drzwiach przez ramię:
– Jeśli będziesz mnie potrzebować, zawsze będę przy tobie.

Unikała rozmyślań na temat Edwarda przez następne dwa tygodnie. Zastanawiała się, czy nie przeprosić obydwu dżentelmenów i wycofać zbyt ostre słowa, w obydwu przypadkach nie miała już jednak okazji.
16 września, na dwa tygodnie po swojej wizycie, Stephen Stanley spakował się i wyjechał do Nowego Jorku, znikając bez słowa. Cztery dni później dowiedziała się, że Edward zachorował na hiszpankę, zaraziwszy się od swojego ojca.
Wtedy właśnie ponownie wybuchła panika: hiszpanka wróciła, a Edward i jego matka byli jednymi z pierwszych chorych. Godzinami czekała w poczekalni na znak, że może wejść do środka i błagać ukochanego o wybaczenie, jego stan jednak pogarszał się z każdą minutą. Lekarze wciąż powtarzali, że nie jest dla niego rodziną, więc nie ma prawa wejść na salę. Szlochała w samotności, spędzając dnie na twardym krześle w poczekalni i modląc się, by Edward wyzdrowiał, by miała kiedykolwiek szansę na wybaczenie.
Szóstego dnia choroby przyprowadzono księdza. Wyszedł szybko, znacznie wcześniej, niż myśleli zamknięci w gabinecie lekarze. Wykorzystała okazję i naprędce założywszy maskę na twarz, wbiegła na oddział.
Ujrzała tam Edwarda, leżącego samotnie przy ścianie pod oknem. Jego matkę zabrano poprzedniego dnia, on chyba jednak nie był świadomy swojego nieszczęścia. Podeszła do ukochanego i usiadła na brzegu łóżka, patrząc na jego błyszczące od potu czoło, popękane wargi, niewidzące spojrzenie… Nachyliła ucho nad piersią chłopaka i wsłuchiwała się w słabe łopotanie serca. Ułożyła głowę w okolicach mostka i ujęła spoconą dłoń ukochanego.
– Słyszysz mnie-e? – zapytała, bezskutecznie próbując opanować napływające do oczu łzy. – Edwardzie… słyszysz mnie?
Nie odpowiedział, oddychając ciężko i chrapliwie. Mężczyzna na łóżku obok poruszył się przez sen: wyglądał nieco lepiej niż Edward.
– Kocham cię i błagam o wybaczenie – wyszeptała, nachylając się nad uchem chłopaka. Poczuła mocny zapach potu oraz ten nieco słodszy: woń jego skóry, którą tak uwielbiała. – Wybacz mi moją butność… Proszę cię…
Nie odpowiadał, w ogóle nie reagował. Wydawał się być na skraju wyczerpania. Drzwi gabinetu lekarskiego zaskrzypiały, jednak wychodząca z nich pielęgniarka minęła oddział, na którym leżał Edward.
– Edwardzie – szepnęła cicho, głaszcząc go po głowie. Pomyślała, że musiał potwornie cierpieć, to przynajmniej mówiło jego nieobecne spojrzenie. – Będę na ciebie czekać. Gdy to się skończy… Przyjdź do mnie. Będę czekać do końca życia. Pamiętaj o tym.
Złożyła wilgotny pocałunek na czole chłopaka i wyszła z sali, nie oglądając się za siebie.


EPILOG

Czerwiec 1919

Nie zawsze robimy to, czego pragniemy najbardziej – to były myśli Chloe Harris na chwilę przed tym, gdy stała się Chloe Stanley. Czasami musimy postawić na pragnienia innych, a już w szczególności w sytuacji, gdy nie mamy nic do stracenia, a druga strona ma wiele do zyskania. Stephen spoglądał na nią z uśmiechem i iskierkami w oczach i to powinno jej wystarczyć. Pozwalała być kochaną i pragnęła okazywać to samo swojemu przyszłemu mężowi. Choć wychodziło jej to dosyć kulawo, wiedziała, że to doceniał.
„Tak”, powiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej. Pomyślała, że ma bardzo ładny, szarmancki uśmiech. Przebiegło jej przez myśl, że będzie go widzieć do końca swojego życia i prawie nie przeraziła ją ta perspektywa. Gdy ksiądz wypowiadał formułkę, zerknęła na pierwsze ławki, w których ujrzała swoją ciotkę, wuja Stephena, jego znajomych i przyjaciół, daleką rodzinę, ludzi o twarzach, które pierwszy raz widziała… Zerknęła na postaci stojące daleko pod zimną, kamienną ścianą: swojego braciszka, matkę, ojca, Anitę Stanley, rodziców i rodzeństwo Stephena. Westchnęła głęboko, wciąż nie mogąc zrozumieć jednej dziwnej rzeczy: dlaczego jeszcze nie widziała Edwarda? Dlaczego, mimo że umarł, nigdy nie odwiedził jej, nie mignął na ulicy, nawet nie przyśnił?
Dlaczego?
Czy on wciąż żyje? Czy może mieć nadzieję na to, że któregoś dnia ją odnajdzie?
Przecież widziała go umierającego w szpitalu, obserwowała, jak przewożą jego ciało do chłodni.
– Chloe? – zapytał cicho Stephen, patrząc na nią wyczekująco. Spojrzała w jego piękne, choć teraz już nieco zaniepokojone oczy. Przełknął ślinę, a grdyka na jego szyi poruszyła się w górę, w dół , by znów powrócić na swoje miejsce. Pomyślała o pocałunku, jaki za chwilę ją czeka, o weselu i nocy poślubnej, której nie uniknie. Był pięknym, niewątpliwie dobrym i czułym kochankiem, wyrozumiałym i dbającym mężem, ciepłym i słuchającym przyjacielem, miał jednak pewną poważną wadę: nie był Edwardem.
– Tak – powiedziała, a Stephen odetchnął z ulgą.
– Możesz pocałować pannę młodą – wyrecytował ksiądz, zatrzaskując księgę. Steve odsłonił jej welon i zarzucił go do tyłu. Uśmiechnął się pokrzepiająco i ledwie musnął jej wargi swoimi. Musiał wyczuć jej napięcie oraz niepewność i powoli zaczynał żałować, że kiedykolwiek poprosił ją o tak olbrzymią przysługę, jaką jest małżeństwo.
Ujął zimną i spoconą dłoń swej żony i splótł jej palce ze swoimi. Przeszli przez środek kościoła, zasłaniając twarz rękoma przed ryżem, płatkami róż i monetami, jakie sypały druhny. Chloe śmiała się, chociaż Stephen podawał pod wątpliwość, czy szczerze. Pozostało mu tylko mieć nadzieję.
Niewiele pamiętał ze swojego własnego wesela: mnóstwo ledwo znanych mu ludzi zadawało jeszcze więcej nieważnych, błahych pytań, a on dawał im równie błahe odpowiedzi. Wciąż zerkał w stronę panny młodej, która wydawała się być nieco zagubiona i rozkojarzona. Wiedział, kogo rozpaczliwie szukała i tak naprawdę nie był pewien, która opcja byłaby gorsza: gdyby go wreszcie ujrzała i zrozumiała, że Edward nie żyje, czy gdyby miała do końca żyć nadzieją, która się nie spełni. Pragnął, by wesele się skończyło, by mógł zostać z nią sam na sam, chociaż po trosze się tego bał.
Gdy ostatni goście wyszli, wuj uniósł rękę w geście pożegnania i zostawił ich samych. Chloe siedziała na fotelu w salonie. Podszedł do niej, zastanawiając się, jak ją do siebie przekonać i co zrobić, by ta noc nie była dla niej udręką.
Wyciągnął rękę w jej kierunku.
– Zatańczysz ze mną, kochanie? – zapytał.
– Nie ma muzyki – odparła, siląc się na uśmiech.
– Mogę zanucić – zaoferował. Ujęła jego dłoń i wstała z fotela. Zbliżała się trzecia w nocy. Przycisnął jej ciało do swojego i zaczął powoli kołysać się na boki w rytm zmyślonej melodii. Czuł jej oddech na swojej szyi, a spocona ręka dziewczyny wyślizgiwała mu się co chwila. Westchnął głęboko i zbliżył swoje usta do jej ucha. – Nie chcę cię krzywdzić.
– To żadna krzywda – powiedziała drżącym głosem. Płakała.
– Więc czemu płaczesz? – zapytał, nie czekając odpowiedzi. – Miałem nadzieję, że dobrze przemyślałaś tę decyzję. Że wiesz, czego chcesz.
– Chcę, byś był szczęśliwy. Zasługujesz na to – rzekła bardzo cicho.
– Kluczem do mojego szczęścia jest twoje. To błędne koło.
– To nie tak, że jestem nieszczęśliwa, ponieważ jestem twoja – wychrypiała, zatrzymując się i patrząc mu w oczy. – Tak naprawdę to… jestem nieszczęśliwa mimo że jestem twoja…
– On nie żyje, Chloe.
– Wie-em… – załkała, kiwając głową.
– Nie wypatruj go…
– Już nie będę, już nie mam po co – szepnęła.
– Kocham cię, kruszynko.
Rozszlochała się na dobre, więc przytulił ją mocno do siebie.
– Prze-eprasza-am za moje zachowanie – wymamrotała w jego pierś po kilku ciężkich minutach. – Stawiam cię w niezręcznej sytuacji… Postaram się… być najlepszą żoną, jaką sobie wymarzysz – rzekła oficjalnym tonem. Ujął jej zapłakaną twarzyczkę w dłonie i spojrzał w zaczerwienione oczy.
– Więc… pójdziesz ze mną teraz na górę? – zapytał.
– Tak – odrzekła, tym razem się nie wahając.
– I nie będziesz płakać?
– Nie obiecuję – odrzekła.
– Obiecaj. Byłoby dla mnie hańbą, gdyby moja żona płakała na łożu małżeńskim. Prawdziwa ujma dla mej męskości.
Roześmiała się, ocierając policzki i nos.
– Więc nie sprawię ci tej przykrości – obiecała. Posłał jej szeroki uśmiech, który odwzajemniła z pewną dozą nieśmiałości.
To najlepsze szczęśliwe zakończenie, na jakie było ich stać.


Post został pochwalony 2 razy

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Pon 10:54, 08 Lis 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 15:03, 08 Lis 2010 Powrót do góry

Suszku!

Chciałam przeczytać wieczorem ostatni rozdział, ale nie mogłam się powstrzymać. Powiem Ci jedno. Jestem cała zaryczana, łzy ciekną mi potokiem, ciężko mi się oddycha. Nie wiem, jak Ty to zrobiłaś, ale wzruszyłaś mnie od samego początku. Co to był za rozdział! Idealnie zakończenie opowiadania! Najlepsze, jakie można sobie wymarzyć.

Tyle się działo, że obawiam się, że mogę wszystkiego nie opisać. Postaram się jednak.
Najpierw ciąg dalszy poszukiwań ojca Chloe i oznaki choroby ojca Edwarda. Wiedziałam, że to nastąpi, ale przestraszyłam się nie na żarty. Naprawdę poczułam, że to już koniec. Zarówno opowiadania, jak i życia bohaterów. I jeszcze śmierć ojca Chloe. Biedna dziewczyna, tyle przeszła, że nie wiem, jak mogła sobie z tym radzić. Miała problemy ze swoją psychiką, ale poza tym dzielnie znosiła to wszystko. Cała jej najbliższa rodzina odeszła, zostawiając ją samą. Zaopiekowała się nią chyba jakaś wiedźmowata ciotka. Miała jeszcze Edwarda, ale jak sama zauważyła, on jej nie kochał. A na pewno nie tak, jak powinien. Podjęła decyzję, spytała go wprost, a on nie potrafił odpowiedzieć. I oddała pierścionek. Ech. I jeszcze ta scena ze Stephenem, gdy prosił ją o pomoc, opowiedział o wszystkim i poprosił o rękę, a ona odmówiła i powiedziała o tym, że jest zaręczona z Edwardem - no bo wtedy jeszcze była. Zrobiło mi się tak żal wszystkich. Zarówno Chloe, która kochała Edwarda, ale nie mogła z nim być, Stephena, który kochał Chloe i potrzebował pomocy, jak i Edwarda, który dojrzał bardzo szybko, ale nie umiał pokochać Chloe. Przykre to bardzo.
Wkurzyło mnie zachowanie matki Edwarda. To jak obwiniała go o wszystko. Rozumiem, że często bywa tak, że wyżywamy się na najbliższych osobach, ale to było cholernie niesprawiedliwe. Z drugiej strony wydawało mi się, że ona doskonale o tym wie, ale to zwalanie winy dzieje się bez jej wkładu, tak odruchowo, jakby się broniła przez uczuciami i tym co się wokół dzieje. Cieszy mnie, że Edward pozwolił ojcu odejść w spokoju, przeprosili się, powiedzieli, że się kochają. Obojgu według mnie to było potrzebne.
Rozmowa z Anitą o Josephie sprawiła, że miałam dreszcze na całym ciele. Oboje byli zdenerwowani, oboje się wyzywali, wściekali się na siebie nawzajem i na Josepha. Te wszystkie słowa, czyny sprawiły, że naprawdę się to tak zakończyło. Sprawiło, że Anita zrozumiała wiele rzeczy i nie potrafiła z tym dalej żyć. Nie spodziewałam się tego, co się stało. Tego, że popełni samobójstwo. Zaskoczyło mnie to i sprawiło, że siedziałam z otwartą buzią, serio.
Nie dziwię się Stephenowi, że zżerały go wyrzuty sumienia. Może nie bezpośrednio, ale na pewno w jakimś małym stopniu był odpowiedzialny za to co się stało. Chłopak naprawdę się pogubił, nie panował nad tym co się wokół niego dzieje, nie uważał za słowa, pozwalał by górę brały emocje, i to nie czyste emocje, a takie "podrasowane" narkotykami i obecnością kolegów. Te listy, groźby. To naprawdę przykre. Dobrze jednak, że Stephen postanowił wziąć się w garść, przejrzał na oczy i zwrócił o pomoc. Jak widać na końcu mu się to jednak opłaciło. Nie dziwię się też jednak, że zabolała go początkowa odmowa Chloe i wieść o tym, że wychodzi za Edwarda. Musiało być dla niego to okropne. I to, jak się Chloe zachowała, gdy wszystko jej opowiedział i przyznał do błędu. Nawet nie wiesz, jak bardzo podoba mi się kreacja tego bohatera, droga jaką przeszedł, wszystkie popełnione błędy i to, że potem odnalazł odkupienie i dobrą ścieżkę. Bałam się o niego, naprawdę.
Jednak ostatnia scena - ślub Chloe i Stephena. Tu też mnie zaskoczyłaś. W listach, czy fragmentach, które dawałaś przez jakiś czas na początkach rozdziałów widać było, że coś się jeszcze między nimi dzieje, ale nie spodziewałam się, że wezmą ślub i będą ze sobą. W żadnym wypadku. Jednak i to mnie cieszy. Oboje zasłużyli na szczęście. Szkoda tylko, że Stephen wie, że ona tęskni za Edwardem i długo jeszcze nie uda się jej o nim zapomnieć, może nawet nigdy. Zawsze będzie jakby z nimi. Jednak z drugiej strony cieszył się, że może się nią opiekować i ją kochać. Ona też na pewno w jakimś stopniu cieszyła. Scena ślubu, gdy ona przygląda się gościom i widzi martwych sprawiła, że miałam ciarki. I to, że nie widzi Edwarda i dziwi się dlaczego. My wiemy, że Edward stał się wampirem, ale ona nie. I do końca życia będzie się zastanawiać, co się wydarzyło. Myślałam, że pójdziesz w stronę taką, że Edward jednak w pewnym momencie do niej przyjdzie czy coś, a ona uzna go za sen albo kolejną zmorę. Nie wiem, dlaczego mi coś takiego do głowy przyszło. Końcówka wyszła Ci jednak ślicznie. Naprawdę ładne zakończenie.
Śmierć Edwarda też mnie zasmuciła. To jak Chloe podeszła do jego łóżka, mówiła, że go kocha i błaga o wybaczenie, a on nawet nie słyszał tego, by już tak chory. Naprawdę wzruszająca scena.
Zresztą wzmianki o tym, że ktoś umarł i o tym co się po tym stało, nadały rozdział bardzo nostalgiczny klimat. Jednak wesoły i pozytywny akcent na końcu sprawił, że uznałam to za dobre zakończenie.

Suszku, chciałam Ci bardzo podziękować za to cudowne opowiadanie. Za wszystkie wzruszenia, za wszystkie sceny grozy, za wszystkie zabawne momenty, za wszystkie emocje, które we mnie wywołałaś. Za wszystko. Bardzo zżyłam się z Twoimi bohaterami, z Edwardem, Josephem, Stephenem i Chloe. Czytając o nich, wydawało mi się, że przenoszę się do ich świata i oglądam wszystko z boku, zupełnie jakby mnie to też w pewnym stopniu dotyczyło. Wszystko co opisywałaś było naprawdę prawdziwe, pełne serca, Twojej pracy i talentu, naprawdę w to uwierzyłam. Chcę, żebyś wiedziała, ile przyjemności sprawiłaś mi każdym rozdziałem, każdym napisanym słówkiem. Pandemia jest jednym z moich ulubionych opowiadań. Cudownym, dojrzałym, charakterystycznym, pełnym emocji, ale też i magii. Stworzyłaś wspaniałych bohaterów, wrzuciłaś ich do niesprawiedliwego świata, uderzonego przez chorobę, o której czasami zapominaliśmy, a która w najmniej odpowiednich momentach starała o sobie przypomnieć. To coś niesamowitego, Suszku.
Chciałam Ci pogratulować takiego genialnego tekstu. Na pewno jeszcze do niego wrócę. Mogę Ci to zagwarantować. Mogę się założyć, że i wtedy będę wszystko tak samo mocno przeżywać i dalej będzie mi się tak samo podobać. A może nawet i bardziej.

Jeszcze raz dziękuję, kochana! Do zobaczenia przy kolejnych Twoich tekstach! :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
rani
Dobry wampir



Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 2290
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 244 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Smoczej Jamy

PostWysłany: Pon 17:15, 08 Lis 2010 Powrót do góry

Tak w końcu tu dotarłam. Siedzę zapłakana i zastanawiam się, jak obrać w słowa wszystko co przychodzi mi do głowy.

Powinnam na początek zacząć od przedostatniego rozdziału.
Zezłościł mnie Joseph strasznie. Edward miał rację, że zachował się jak tchórz. Potrafił przeciwstawić się własnemu dziadku praktycznie we wszystkim, a tu tak się zachował? Przestraszył się głupich anonimów? Szczerze mówiąc nie rozumiem jego uczuć do Anity. Kochał ją, ale bał się odpowiedzialności jaka się za tym niosła. Co za niedojrzałość. Takiego zachowania bardziej spodziewałabym się po Stephenie. Trochę się nim rozczarowałam (Josephem, nie Stephenem Wink ).

Chloe mnie przeraziła po raz kolejny. Ogolenie głowy na łyso... straszne po prostu. Przez jedną zwariowaną chwilę, gdy mówiła Edwardowi, że zabiorą ją do psychiatryka, pomyślałam, że może to jest Alice! Ale później się zorientowałam, że ona miała jakoś inaczej na imię :P
I Edward słyszący głosy. Mam wrażenie, że jego dar nasilał się coraz bardziej wraz z nadejściem rychłej śmierci. Ale wynika z tego, że to nie była tylko chora wyobraźnia Chloe. Te duchy istniały naprawdę.
A te prześwietlone zdjęcia strasznie mnie przeraziły. Sama nie wiem czemu. Takie to horrorowate.
Edward w stosunku do niej był taki... Edwardowy Wink Taki, w którym większość z nas się zakochała (choć na chwilkę, jak to było ze mną :P ). Opiekuńczy, biorący odpowiedzialność i bardzo czuły. Chociaż nie rozumiem czemu biorąc pod uwagę okoliczności, chciał nadal się z nią ożenić, to jednak jest to w jego stylu. W prawdziwym życiu uciekłby od niej, gdzie pieprz rośnie.
Bardzo mi się spodobało, jak tak zupełnie zwyczajnie zaproponował jej małżeństwo. I jej reakcja, taka inna od poprzednich.

Jedynym zgrzytem w tym rozdziale było dla mnie to, że co jakiś czas ciągle pisałaś, że Edward czuje pustkę w środku. Za dużo trochę tego było :)

Ostatni rozdział.

Nie wiem od czego zacząć, bo tyle rzeczy się wydarzyło.

W scenie z ojcem byłam pewna, że to Edward zachorował i dlatego jest mu gorąco. To mi uświadomiło, że nieubłaganie zbliża się koniec.

Śmierć ojca Chloe mnie nie zaskoczyła, jednak bardzo mi było jej szkoda. Została sama, każdy z jej bliskich umarł, pozostawiając chorą, biedną dziewczynę, która ma ogromne problemy z samą sobą. Ona jest tutaj najtragiczniejszą postacią. Od niej wszystko się zaczęło, ale i ona najwięcej straciła. Ojca, brata, Edwarda, własne zdrowie psychiczne. Trochę żałuję, że nie wytłumaczyłaś nam dlaczego ona ich wszystkich widzi. Czy to jest choroba, czy ma jednak jakiś dar. Bo naprawdę mnie to frapuje.
Scena, gdy pyta Edwarda, czy on ją kocha... Myślałam, że będzie z nim aż do jego śmierci, że będzie się nim opiekować. Nie potrafiła jednak udawać sama przed sobą. Czuła i widziała, że on jej nie kocha, więc nie miała innego wyjścia.
Ta opowieść kojarzy mi się z grecką tragedią. Chloe, która kochała Edwarda bez wzajemności, Stephen, który kochał ją i nie mógł mieć...niczym greckie fatum.

Anita. Biedna dziewczyna, którą zastawił ukochany. Walczyła o niego, broniła go i kochała całym sercem. Nie interesowało jej to, że Joseph jest Żydem, że nie jest bogaty i przystojny. Ale widać to nie wystarczyło. Nie dziwię się, że się tak załamała, choć zgadzam się z Edwardem, że zachowywała się egoistycznie. Bardzo podobała mi się ta scena, gdy na nią nakrzyczał. Może nic to nie pomogło, ale jednak było to potrzebne. Myślę, że poniekąd Edward był odpowiedzialny, za to co zrobiła. Gdyby nie powiedział o pogróżkach, może odcierpiała by trochę i nadal by żyła? Bardzo ją lubiłam. Byłam zwyczajną dziewczyną, która po prostu miała swoje marzenia. Marzenia, które w jednym momencie legły w gruzach. I nie potrafiła sobie z tym poradzić.

Ostatnia rozmowa Edwarda z ojcem... Cieszę się, że powiedział ojcu, że go kocha. W ten sposób Edward Senior mógł odejść pocieszony, może poniekąd szczęśliwy. Taką mam nadzieję, w końcu był dobrym ojcem, który kochał Edwarda i traktował jak swego syna.
Jego matkę na koniec znienawidziłam. Od początku uważałam, że jest z nią coś nie tak i nie pałałam do niej sympatią. Jak można własnego syna tak traktować? Obwiniać o śmierć męża? Przecież to jest chore! Myślę, że była bardzo słabą kobietą i bardzo egoistyczną.

Stephen. On chyba najbardziej zmienił się z nich wszystkich. Musiał przejść przez piekło, żeby docenić życie. Do końca życia będzie się zmagał z wyrzutami sumienia. Do końca życia będzie się obwiniał o śmierć siostry. Taka widocznie jego kara. Czy na nią zasłużył? Nie wiem. Jednak myślę, że to uczyniło z niego lepszego człowieka.
Zaskoczyła mnie to, o co poprosił Chloe. Dobrze wiedział, że go nie kochała. I jak mógł prosić o coś takiego? To jak szantaż emocjonalny.
Nie dziwię się reakcji Chloe. W końcu go broniła, a teraz uświadomiła sobie, że na darmo. Nie oceniam źle Stephena. Był po prostu samotnym, zagubionym chłopcem, który za szybko chciał dorosnąć. I zachłysnął się tą dorosłością. Każdy zasługuje na wybaczenie i drugą szansę i myślę, że on też na to zasługuje. Gdy wyznał jej miłość, to łzy stanęły mi w oczach. Bo wiedziałam, co Chloe zaraz powie. Ostatnia jego szansa na szczęście przepadła.
Cytat:
Stephen wstał i czując jak pęka mu serce, wyszedł z pokoju, a następnie z domu jedynej osoby, którą naprawdę kochał w całym swoim życiu, myśląc, że jego świat się zawalił i nigdy więcej nie poskłada się do kupy.

To zdanie jest przepiękne, smutne i bardzo kojarzy mi z mą ukochaną książką. Tam też jest podobne. Od tego momentu łzy leciały mi ciurkiem.

Śmierć Edwarda troszkę mnie rozczarowała. Nie wiem, może miałam nadzieję, że będzie dłuższe, albo będą jakieś wzmianki o Carlisle'u... Oczywiście jednak podobało mi się i popłakałam się jeszcze bardziej. Bo Chloe nie uzyska od niego już wybaczenia, już nigdy go nie zobaczy i nigdy nie zazna spokoju. W tej chwili byłam zła na Stefkę, że wymyśliła głupią i do bólu nudną Bellę. I tak strasznie szkoda mi Chloe, która będzie czekać całe życie w nadziei, że kiedyś się z nim połączy.

Ostatnia scena ślubu nie zaskoczyła mnie. Jakoś po tych listach spodziewałam się tego. I absolutnie nie jestem rozczarowana. Uwielbiam takie słodko - gorzkie zakończenia.
Stephen, który całe życie będzie miał nadzieję, że Chloe go pokocha. I Chloe, która do końca swych dni będzie wyczekiwać aż Edward pojawi się obok jej zmarłej rodziny. Oboje tragicznie zakochani, po wielu przejściach i cierpieniach. Może to ich kiedyś połączy? Wierzę w to i mam taką nadzieję. Bo oboje na to zasługują. Stephen kocha ją tak, jak Edward nigdy by jej nie pokochał. Dzięki niej się zmienił, stanął na nogi i wyszedł z bagna. Chloe nadal widzi zmarłych... Cóż nie wszystko w życiu kończy się happy endem. Inaczej nie docenialibyśmy chwil szczęścia Wink Ja jednak wierzę i mam cichą nadzieję, że jednak szczęśliwie zakończenie ich czeka.

Suszku mój kochany. Bardzo ci dziękuję za takie piękne opowiadanie. Za to, że tak się wzruszyłam, że od trzech godzin piszę ten komentarz. Wiele było takich chwil wzruszeń, ale i momentów do śmiechu i strachu. Wszystkiego nam po trochu dostarczyłaś, niczym w bollywoodzkiej masali Wink (Wiem, że nie lubisz, ale nie mogłam się powstrzymać^^) Mogę powiedzieć, że będę okropnie tęsknić za wszystkimi bohaterami. Stworzyłaś ich wszystkich cudownie. Byli tacy prawdziwi, tacy, z którymi mogłabym się utożsamić, choć żyli prawie sto lat wcześniej. Do tego naprawdę trzeba mieć talent, a ty Suszaczku go masz. Całe pokłady talentu, którego pozazdrościć ci może całe to forum. I nie tylko. Pandemia stała się moim ulubionym opowiadaniem. I mam gorącą nadzieję, że pomimo nawału obowiązków niedługo uraczysz nas czymś nowym. Jeszcze bardziej cudowniejszym :*

Wrócę na pewno jeszcze kiedyś do Pandemii :) Och i głupia się znowu popłakałam...


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
BajaBella
Moderator



Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 219 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu

PostWysłany: Pon 22:04, 08 Lis 2010 Powrót do góry

Suszku, ochłonęłam już lekko po przeczytaniu do końca Pandemii i postanowiłam się wypowiedzieć jednak w miarę „na gorąco”.
Wiesz, co mi przyszło do głowy po ostatnim rozdziale, że to opowiadanie było jak wino, im dłużej je pisałaś stawało się coraz lepsze. Ostatni rozdział był mistrzowski. Kochana, ty pisz jak najwięcej. Masz przed sobą mnóstwo czasu by doskonalić swój talent i nie zdziwię się, jak za kilka lat będę się zaczytywać w książkach Twojego autorstwa.
A teraz dosyć kadzenia, przejdźmy do sedna. Na początek troszkę o postaciach…
Nie oceniam zbyt krytycznie Josepha – mimo, że postąpił tak, jak postąpił. Uciekł, bo nie był w stanie udźwignąć ciężaru. Bał się, po prostu się bał. A ze strachu ludzie robią głupie rzeczy. Zapewne do końca swoich dni żył z piętnem swojego żydowskiego pochodzenia. To, co mnie ujęło w jego historii, to fantastycznie opisany przez Ciebie samonapędzający się destrukcyjny mechanizm. Ortodoksyjny i straszny dziadek, potem przyjaciel, który odwraca się od niego, bo jest Żydem, w końcu anonimy z groźbami… Każdego w końcu można złamać. A pamiętajmy, że lata w których umiejscowiłaś Pandemię, były tak naprawdę początkiem globalnego antysemityzmu, który potem ogarnął w zasadzie całą Europę.
Jeśli chodzi o Chloe, to zaczęłam się jej po prostu bać. Dziewczyna obdarzona takim „darem”, jak ona już trochę przeraża. Fakt, faktem gdybym usłyszała, że osoba widzi zmarłych a w dodatku zachowuje się w tak irracjonalny sposób – sama bym ją skierowała na obserwację psychiatryczną. Literacko ta postać jest opisana jako jedna z najlepszych, jak dla mnie, w Pandemii. Dziwna, nadwrażliwa, obdarzona zdolnościami leżącymi na granicy paranormalnych zdolności a psychozą. Takie postaci zapadają głęboko w pamięć, sprawiają, że człowiek powraca do nich niespokojny myślami i usiłuje rozwiązać ich zagadkę.
W końcu Stephen – chyba najbardziej kontrowersyjna postać Twojego opowiadania. Budząca skrajne emocje. I dobrze! Tacy powinni być bohaterowie. Nie do końca jednoznaczni, przewidywalni, wielowymiarowi. I choć szlag mnie trafił, że Stephen był współautorem tego obrzydliwego pomysłu wysyłania anonimów (w zasadzie wiedział o jednym, a i sam jednego napisał), ale to niczym nie usprawiedliwia jego postawy. Zapłacił za to słono: do końca życia miał żyć z poczuciem winy za samobójczą śmierć swojej siostry.
Czy była to wystarczająca kara? Nie wiem. Nie mi to osądzać.
Edward… no, cóż. Ta postać budziła we mnie najmniej emocji przez całą Pandemię. Może przez to, że przy Twoich autorskich bohaterach wydawała mi się nieco wyblakła, jakbym widziała Cullena (Madsena) przez pryzmat tego, co o nim napisała Steph. I choć w Twoim wydaniu jest on o niebo lepszy, to jednak Chloe, Stephen i Joseph przyćmiewają go swoja nietuzinkowością.
Suszaku, naprawdę dobra robota.
A teraz jeszcze dwa słowa na temat wydarzeń z ostatniego rozdziału ( no może z ostatnich dwóch) i epilogu.
Trochę mnie przeraziła ilość trupów na koniec i jeśli śmierć rodziców Edwarda i samego Madsena była dla mnie oczywista, to już śmierć Anity na samym początku, jak czytałam nie do końca mnie przekonała. Może dlatego, że uznałam ją za zbyt egzaltowaną i jakoś nie do końca wczułam się w tę postać. Ale po doczytaniu do końca zrozumiałam Twoje intencje i co chciałaś przez to samobójstwo pokazać. Chyba maniaczek coś wspomniał o braku dr. Cullena w ostatnim rozdziale, też myślałam, że Carlisle jakoś się choć na chwilę objawi, ale po przeanalizowaniu „na zimno” uważam, że wprowadzenie go byłoby tylko ukłonem w stronę Meyer. Niczym więcej, więc jest dobrze, tak jak jest.
Epilog też mnie w zasadzie nie zaskoczył. Jakoś tak się skłaniałam do tego, że ta dwójka mimo wszystko będzie razem. Obydwoje poranieni przez życie, z dużym bagażem doświadczeń. Ale nie odebrałam tego, jako coś negatywnego. Wręcz przeciwnie. Uważam, że zakończyłaś Pandemię w sposób niezwykle prawdziwy, ludzki. Tak czasami się plotą ludzkie losy. I jest w tym troszkę ironii, i troszkę sentymentu.
Suszaczku, cóż mogę powiedzieć na koniec… Po prostu piękna opowieść.
Dziękuję za przyjemność czytania, jaką zawsze miałam spoglądając na kolejne rozdziały. Buziaki, Bajka.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Pon 23:08, 08 Lis 2010 Powrót do góry

Cieszę się, że tak duży odzew w tak krótkim czasie - dziewczyny, sprawiłyście mi ogromną radość! Postaram się nieco odnieść do tego, co pisałyście, być może wyjdzie mi to nieco chaotycznie, ale trudno. Wink

1. Przede wszystkim: rani, Twoje porównanie Pandemii do greckiej tragedii to strzał w dziesiątkę. Od początku przecież wiemy, że nad naszymi bohaterami ciąży fatum, którego nie da się przezwyciężyć, więc obserwujemy bohaterów jako marionetki bezwzględnego losu, ponieważ cokolwiek nie zrobią, i tak skończy się to źle.

2. Co do przytłaczającej, wręcz depresyjnej ilości śmierci, zaginięć, odejść i pożegnań w ostatniej części: cóż, to było takie małe domino, Stephen -> Joseph -> Anita... Oczywiście nie zmienia to faktu, że mam małego kaca moralnego po tak brutalnym pozbyciu się prawie wszystkich bohaterów, jednak moje poczucie estetyki wyciągnęłoby wiodły i mnie zadźgały, gdyby happy end był chociaż odrobinę w jego mniemaniu zbyt happy. Mimo wszystko chciałam pozostawić iskierkę nadziei w epilogu i mam nadzieję, że udało mi się to podkreślić.

3. Początkowo planowałam opisać, co działo się dalej - jak potoczyły się losy Josepha, jak wyglądało wspólne życie Stephena i Chloe, dlaczego Edward nie pamiętał swojej pierwszej narzeczonej, jednak doszłam do wniosku, że byłoby to trochę naciągane podciąganie tego pod Twilight i obejdzie się bez. (W pierwotnej koncepcji epilog dział się chwilę po BD). Myślę, że obrałam dobry kierunek.

4. Co do Stephena - temu bohaterowi wybaczam wszystko, ponieważ kocham niedoskonałych chłopców, którzy nabroili i nie wiedzą, jak powiedzieć mamie o swojej winie. Ciężko mi było przekonać do niego czytelnika, jednocześnie opisując jego kolejne porażki i potknięcia, nie chciałam jednak robić tego na siłę.

5. Joseph... pozwolę sobie go obronić... już na wstępie podkreśliłam, że jest dziwakiem. Człowiek normalny i myślący w normalnych kategoriach nie postąpiłby tak jak on, jednak ten stłamszony, zmęczony sobą i wszystkim wokół chłopiec zwyczajnie nie wytrzymał presji, jaką było czyjeś uczucie i uczucie do kogoś. Jest to oczywiście postawa godna potępienia, ale... hmmm... jego intencje, wbrew pozorom, były bardzo czyste i chciał dobrze.

6. Zbieżności między postacią Chloe a przeszłością Alice są 100000% przypadkowe.

7. Edward zaś był cholernie ciężką postacią, by tchnąć w niego życie, by zrobić z niego kolorowego, prawdziwie żywego bohatera - w końcu nie mógł być kimś zupełnie różnym od Edzia ze Zmierzchu. Jednak jestem zadowolona i myślę, że gdyby w tym opowiadaniu pojawił się, nie daj boru jeszcze jedna jaskrawa postać, zrobiłoby się zbyt kolorowo...

8. Bajko, co do samobójstwa Anity - spójrz na to z innej strony. Zawsze dzielna, twarda, nieco chłopczyca, wiecznie panująca nad swoim bratem, wytrwała, odważna, znajduje w życiu cel, którego pragnie jak nigdy dotąd, poświęca mu swoje wszystkie zamiary, odpycha dla niego ukochanego brata - a teraz ów cel zniknął z jej życia. Edward wtedy, na ganku, zastał ją na skraju szaleństwa: pierwszy raz w życiu Anita Stanley nie mogła sobie z czymś sama poradzić; to ją tak bardzo przeraziło i zareagowała ZDECYDOWANIE zbyt emocjonalnie...

9. Jeszcze raz DZIĘKUJĘ!!! Będę dalej szlifować sój warsztat na "łamach" tego forum, tym razem jednak chyba zawitam na poważnie w Odautorskich. Buziole.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Cornelie
Dobry wampir



Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 297 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD

PostWysłany: Śro 23:39, 10 Lis 2010 Powrót do góry

Homer na pewno nie wiedział, że dobrze pisze, tak samo i Shakespeare. Nasi dzisiejsi pisarze muszą uczyć się fatalnej sztuki: wiedzieć, że dobrze piszą.

Tak, Suszaku, zaczęłam od pewnego mądrego stwierdzenia, które całkowicie, albo przynajmniej po części oddaje moje uczucia względem tego opowiadania. Wiem dokładnie, jak zaczynałaś, pamiętam to. Wtedy pisałaś poprawnie, dobrze, na poziomie, ale od tamtego czasu wiele się zmieniło – najprawdopodobniej po prostu dojrzałaś, a wraz z Tobą to, co piszesz. I to widać – czuć w tekście, który właśnie zakończyłaś. Czuć to w każdym słowie, zdaniu. Czuć w postaciach, które notabene zostały wykreowane fantastycznie, ale to później. Na początku chciałabym Ci powiedzieć, że jestem cholernie dumna z tego, co nam przedstawiłaś – z tego, jak piszesz skarbie, bo tego nie da się podrobić. Niedawno ktoś pod moim wierszem napisał : „tak może pisać osoba z talentem, ale ludzi utalentowanych spotkanych w swoim życiu można policzyć na palcach jednej dłoni, są tacy rzadcy”. I to chciałabym również podpiąć pod Ciebie. Prawda jest taka, że jesteś osobą na tyle młodą, chłonną otaczającego Cię świata, że nie sposób nie powiedzieć – wzlecisz do nieba, mała, i tam już zostaniesz. Rozwinęłaś się bardzo szybko i to w takim kierunku, że z nutką zdrowej zazdrości patrzę na Twoje teksty, cały czas powtarzając sobie – ona jest taka młoda, a TAK pisze! Uważam, że dla Ciebie półka jest już wysoko, zdecydowanie wyżej niż to forum, powinnaś sięgać dalekosiężnie i ja Ci tego życzę Wink To tak gwoli wstępu Wink

Co do samego opowiadania. Mogę Ci powiedzieć jedno – jest zaiście zaje***te! Nie wiem czy znam lepsze określenia. Mam nadzieję, że wulgaryzm ten nikogo nie zrani xD
Prawda jest taka, że dopieściłaś tego Ficka do granic wytrzymałości. Wiem, że był i dalej jest dla Ciebie najcudowniejszym dzieckiem, które potrzebowało właśnie tej czułości, dbania o detale, o to wszystko, co mu zapewniłaś, a równoznacznie z tym zapewniłaś to nam. Nie sposób było nie wczuć się w tę historię. Ja ją widzę całkowicie odfandomioną, będzie genialna xD
Ale – jako Fick, spełnia swoją rolę. Wiem, że ty nie lubisz pisać czegoś lekkiego, czegoś oderwanego od rzeczywistości i to jest zdecydowanie Twój atut. Trudno jest napisać coś brutalnego, coś tak realistycznego, że można postawić się w miejscu bohatera. Tobie się to udaje i to za każdym razem.
Muszę podziękować Rudej, że namówiła Cię w pewnym sensie do spłodzenia tego dziecka, bo wyrosło silne i zdrowe!
Na dobrą sprawę sama nie wiem, co mogę Ci dokładnie powiedzieć, bo uważam, że w tym wypadku, w wypadku tego utworu, słowa to za mało, zdecydowanie za mało. Za Twoją pracę, trud i czas należy Ci się coś bardziej odpowiedniego, ale nie jestem w stanie Ci tego dać.
W każdym razie – klimat tego fanficka był różny. Początek zdawał się być lekko nostalgiczny, w żadnym razie nie naprowadzał czytelnika na mrok i smutek, który zaprezentowałaś dopiero później. Kochało się od początku twojego Stephena i Josepha – byli takimi małymi bohaterami tej opowieści. Ich losy jednak potoczyły się różnie, nie zostali tylko biali, nadałaś im zdecydowane kolory. Chloe zaś budziła dziwne uczucia – pewnej dezorientacji i zdziwienia, choć nie można było nie darzyć jej swego rodzaju sympatią. Jej postać jest dziwna i dziwna będzie – faktycznie, stała się taką Puszką Pandory – i to nie ze swojej winy, ona była zupełnie nieświadoma tego, jaki wpływ wniosła wraz ze sobą. Jej miłość do Edwarda była czysta, prawdziwa i podejrzewam, że gdybyś zrobiła kiedyś kontynuację, ona mimo ślubu ze Stephenem dalej czekałaby właśnie na niego – na tego ukochanego, bo pokochała go tą miłością pierwszą, najprawdziwszą.
Stephena na pewno również darzyła uczuciem, ale to jednak nie było to.
Chloe mnie przerażała momentami, napawała takim strachem, że miałam gęsią skórkę na rękach, jak czytałam momenty z fotografiami. To na pewno miało jakieś swoje uzasadnienie Wink

Joseph – on był moim ulubieńcem, do pewnego momentu oczywiście. Ale tak, on była postacią, która wnosiła światła do tej historii. Fragmenty z dziadkiem i tym, jak jego miłość do Anity potrafiła przezwyciężyć strach, który zakorzeniony był w końcu od dzieciństwa, ta siła – to był taki napęd energii, że szok. I wszystko byłoby super, byłoby dobrze, gdyby nie strach przed ludźmi. Właśnie to zniszczyło w nim wolę walki – bał się, nie o siebie, a o Anitę, czym doprowadził poniekąd do jej śmierci. Wolał uciec od problemu niż stawić mu czoła. Z jednej strony mu się nie dziwię, takie były czasy, z drugiej jednak, mógł zabrać ją ze sobą i uciec daleko, z dala od wszystkich i żyć razem. Żałuję, że nie było dla nich happy endu, że nie próbowali poradzić sobie z tym razem.

Stephen – Steve’a to ja kochałam, ubóstwiałam i całowała ziemię, po której stąpał. Później, gdy się stoczył, zostawił przyjaciół i rodzinę i zaczał ćpać stwierdziłam, że nie takiego Bad assa chciałam, nie tego poszukiwałam. Ale okoliczności się zmieniły. Mimo tego, że okazał się draniem do potęgi entej, mimo tego, że cały łańcuszek wydarzeń, które właśnie on zapoczątkował, doprowadził do ucieczki Josepha, śmierci Anity – mimo to – nie mogę przestać darzyć go uczuciem. Potrafił przyznać się do błędu i potrafił przyznać się do teog, że kocha Chloe. Odszedł, gdy mu powiedziała, że kocha Edwarda, nie mieszał się w to, bo ją kochał. A ktoś, kto kocha i daje tej osobie być szczęśliwym nie może być do końca zły.
Edward zaś to mój ulubieniec. Wszystko od początku do końca z nim związane jest owiane lekką tajemnicą, ale to tylko nadaje smaczku. Trochę mi przykro, że mimo wszystko nie pojawił choć na chwilę, by zobaczyć, czy z Chloe wszystko w porządku. Tyle był jej winny, ej! xD

Suszu – nie wiem, jak mogę Ci powiedzieć, że ten Fick był wspaniały, nie wiem jak wyrazić ile uczuć we mnie wzbudzał, ile czekałam na kolejne rozdziały, ile emocji we mnie buzowało i nie miało ujścia. To była cudowna podróż z bohaterami, którzy na długo zostaną w pamięci. Jestem dumna z tego jak się zmieniłaś i z tego, że Twój literacki świat staje się tak namacalny, że czuje go pod palcami klawiatury. Kocham cię za to, Suszu :*


Nie wiem jak się pisze epopeje, poematy pochwalne,
Nie wiem jak wyrazić uczucia tak cudownie namacalne,
Nie wiem jak nadać słowom takiego wyrazu,
Że człowieka serce skacze w górę od razu.

Nie potrafię malować obrazów z głębią,
Nie potrafię mówić z ripostą ciętą,
Nie potrafię zmuszać innych do łez,
A ty to potrafisz, gdy tylko chcesz.

Pandemia na zawsze zostanie w mej głowie,
Nie ważne, że ktoś inaczej powie,
Nie ważne, że ktoś cię kiedyś skrytykuje,
Najwyraźniej klimatu opowiadanie nie czuje.

Nie daj się zwieść fałszywym pochlebcom,
Którzy wierzą kłamliwym mędrcom.
Ufaj sobie, swojemu sercu, swojemu instynktowi,
Ufaj ludziom życzliwym, przyjaciołom, rozumowi.




Buziaki mała i do następnej perełki :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Sob 21:24, 09 Lip 2011 Powrót do góry

Pewnie widząc mój nick przy ostatnim poście, padłaś na zawał, ale cóż, kiedyś to się w końcu musiało stać. Wiem, że okropnie zalegam z alimentami i nawet weekendowym tatusiem trudno mnie nazwać, ale jakoś sobie chyba będziemy musiały poradzić z tym faktem. Obawiam się, że wyszłam kompletnie ze swojej komentatorskiej wprawy, więc nie oczekuj zbyt długiego referatu, chociaż bez wątpienia na niego zasługujesz.

Myślę, że takie rzeczy, jak wytykanie Ci drobnych potknięć, nie mają w tej chwili najmniejszego sensu. Udowodniłaś Pandemią, że jesteś ponad swoimi ograniczeniami i możesz napisać wszystko, jeśli tylko zechcesz. Wiesz, że towarzyszyłam Ci od początku Twojej twórczości na tym forum i zdarzało mi się nie być jej entuzjastką. Zdarzało mi się sięgnąć po ostrą krytykę i niekoniecznie przyjemne słowa, często wbrew opinii innych. I naprawdę wierzyłam, że mogę Ci tym pomóc. Ale po Pandemii powinnam się bić w piersi i niniejszym to też czynię. Zdejmuję czapę i ryję czołem w ziemię. Stworzyłaś coś absolutnie fantastycznego, przemyślanego od początku do końca, przepełnionego czystymi emocjami i czymś, do czego kiedyś bardzo dążyłaś, słodko-gorzką atmosferą. Tu nie ma silenia się na klimaciarstwo, co zdarzało Ci się w Kubku…, tu nie ma taniego humoru rodem z Online i wreszcie – na próżno szukać Twojej największej bolączki – niepewności. Ten tekst żyje. Widać, że w jego pisanie włożyłaś całe serce, mnóstwo pracy i czasu. Czegoś takiego nie robi się tak po prostu.
Bez wątpienia największym osiągnięciem można okrzyknąć w tym opowiadaniu przyjaciół Edwarda. Początkowo zakochałam się w Josephie. Jego kreacja była prowadzona po mistrzowsku. Najpierw pozwoliłaś czytelnikowi rozkochać się w jego niecodzienności, a następnie wprowadzałaś elementy jego mrocznej strony, nie stroniąc tym samym od poruszania trudnego tematu antysemityzmu. Ze Stephenem było odwrotnie. Pokazałaś, że bohaterów nie kocha się za ich czyste motywacje i piękne uśmiechy. Ich się nienawidzi za ich postępowanie, żeby wzbudzić prawdziwe emocje, żeby znaleźć się na równoważni i przeskakiwać z jednego jej końca na drugi, kiedy uczucie żalu w związku z motywacjami działań bohaterów sinusoidalnie pojawia się i znika.
Podobnie rzecz ma się z moim stosunkiem do żeńskich bohaterek tego opowiadania. Nie znoszę ich całym sercem. Ale czy można Cię za to winić? Wręcz przeciwnie. Nie mogę zdzierżyć naiwności, wydumanej niewinności i sieroctwa Chloe, która często przypomina mi Bellę. Nie potrafię zrozumieć postępowania słabej Anity, która decyduje się na samobójstwo. I wreszcie – do szału doprowadza mnie sztandarowy antyfeminizm matki Edwarda. I to jest Twoja zasługa. Ten tekst budzi prawdziwe emocje.
A co z Edwardem? Cóż, udało Ci się. Pokazałaś, że nie był idealny za życia, więc nie mógł się taki stać również, kiedy został wampirem. A co najbardziej mnie cieszy – nie odarłaś go tym samym z cech, z którymi już go utożsamiamy – był szarmancki, nadopiekuńczy, momentami irytujący i przesłodzony. Bo on po prostu taki jest. I nie wiem, jak to zrobiłaś, nie mam pojęcia, ale zamieniłaś te cechy w mocne karty swojej historii, podczas gdy one powinny ją zniszczyć.
Najciekawsza rzecz, która wydarzyła się w tym opowiadaniu, rozegrała się jednak całkowicie poza fabułą. Okazało się, że te czternaście rozdziałów zadziałało niesamowicie na Twój styl. Jak już wspominałam wcześniej, Twoje pióro stało się pewniejsze i dzięki temu, że Ty dostrzegłaś swoje atuty, może je zobaczyć również zwykły czytelnik. Przeważające część Twoich opowiadań to dialogi i nie mogę Cię za to winić, bo to rzecz, w której jesteś dobra, którą Ci się dobrze pisze. Ale przez to w żadnym wypadku nie cierpią opisy, które z rozdziału na rozdział stawały się coraz elastyczniejsze. Za mistrzostwo mogę uznać bez wątpienia momenty, w których opisujesz „ataki” Chloe. Niesamowicie realistyczne, niesamowicie bolesne… Może to będzie bardzo nieskromne z mojej strony, ale momentami Chloe przypominała mi Bellę z Psychodelicznego raju. Chociaż oczywiście moja Bella nie dorasta jej kreacją do pięt.

Nie wiem, co mogę Ci więcej powiedzieć. Nie chcę przepraszać za swoją nieobecność, bo była ona tak karygodna, że nie zasługuje na komentarz. Nie chcę słodzić bez sensu przez pięć stron. Chcę po prostu, żebyś wiedziała, że bardzo Ci dziękuję i niesamowicie Cię cenię jako – mówię to z czystym sumieniem – pisarkę. Mam nadzieję, że to nie ostatni raz, kiedy mam okazję Cię czytać.

Pozdrawiam,
Niewdzięczna Magdalena.


Post został pochwalony 3 razy

Ostatnio zmieniony przez Rudaa dnia Nie 12:58, 10 Lip 2011, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin