FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Pandemia [Z] cz. XIV + epilog Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Cornelie
Dobry wampir



Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 297 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD

PostWysłany: Śro 21:52, 07 Kwi 2010 Powrót do góry

Obiecałam i sobie i Tobie i chciałam tu przyjść, choć myślałam cały czas, że już komentowałam ostatni rozdział, a jednak tego nie zrobiłam, shame on me, jednakże spóźniony ale szczery mój wywód na jego temat.
Ja mam to szczęście, że zaznajamiam się z Pandemią wcześniej niż wszyscy. I nie jako wiem, co i jak wygląda, przykładowo po rozmowach z Tobą. Tak jak pytałaś się, czy te sny nie są przesadzone xD Mały, bo mały, ale mam wkład w to ff xD

A teraz do rzeczy. Ja już Ci dawno mówiłam, że to ff będzie robiło furorę i robi. Powoli, ale dokładnie i rzetelnie. Masz wyrobiony styl, Suharku, którego cholernie Ci zazdroszczę. Boś młoda, masz czas, masz chęci i lubisz to robić, a co najważniejsze – wychodzi Ci to pisanie. Zazdroszczę Ci, bo to, co wypływa spod Twojego pióra to zawsze jest coś wyjątkowego. Czy ja muszę wymieniać inne Twoje ff, które kocham? xD
No właśnie.

Suhak napisał:
Miał przedziwny sen, którego nie potrafił sprecyzować – z początku był tylko plątaniną obrazów, plam, dźwięków i barw.


Jak mówiłaś mi o tych snach, zaczęłam sobie nad tym myśleć, wiesz? I doszłam do jednego, sensownego wniosku. To musiało się zdarzyć. Musiało. Sny często płyną z naszej podświadomości lub też nadświadomości. W zależności od tego czy myślimy o danym wydarzeniu czy nie – nasza świadomość wysyła sygnały i sprawia, że śnimy o tym, a nie o czymś innym. Możemy mieć na to wpływ, ale nie o tym mówić chciałam. Sam fakt zbliżającej się wojny musiał podziałać na Edwarda. Tak więc to rozumiem.

Suhak napisał:
Czyjś wrzask: „Zarżnij sukę, poderżnij gardło, wypruj flaki!”… A potem podniósł głowę i ujrzał swego ojca stojącego parę metrów dalej i celującego karabinem w jego pierś.


Nasz strach często ujawnia się w snach. Doszłam więc do wniosku, że Edward ma dość swojego ojca, albo się go boi. Albo jedno i drugie. Bo w sumie nie wiele o nim wiemy. Oprócz tego, że bije własną żonę, o czym zresztą później pisałaś. Edward chciałby obronić matkę ale nie wie jak może to zrobić. Czuje się bezradny. I właśnie to odzwierciedla sen z zakrwawioną matką i ojcem.
Co do snu z dziewczynką, która przecież do złudzenia przypominała to rude dziecko, o którym już pisałaś może nam świadczyć o tym, że w tym momencie, w danej chwili, w danym stanie psychicznym Edward zabił w sobie całą przeszłość, do której nie chce wracać. Bo ta mała dziewczynka właśnie symbolizuje jego przeszłość. Cóż, ale to tylko moja interpretacja Wink

Suhak napisał:
– Mamo, chcesz mnie zapytać… czy jestem… - urwał, niedowierzając. Elizabeth westchnęła, ujęła jego twarz w dłonie i zrobiła przepraszającą minę.
– Kochanie…
– Czy jestem… Chcesz wiedzieć, czy interesuję się chłopcami, tak?


Suharku, a tą sytuacją, całą, nie tylko tym kawałkiem, co podałam, ale całą sytuacją powaliłaś mnie na kolana. Najpierw serwujesz nam koszmarne sny, a później zabawość xD Normalnie zatłuc Wink
Ale tak, to mogło się zdarzyć. Skoro Edward nigdy nie przyprowadził dziewczyny do domu, to wcale nie dziwne, że matka zaczęła się zastanawiać. Jednak samo pytanie, to jak je zadawała – rozbroiło mnie.

I Stephen – nie wiem, czy chcę wiedzieć, co z nim zrobisz, a na pewno się dowiem. Nastraszyłaś mnie tą końcówką, bo lubię tą postać. Lubię jego teksty, jego styl bycia. I boję się o niego.

Suszu – pisz dalej, bo wychodzi Ci to bestialsko znakomicie. Buziole i weny słonko :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Sob 13:18, 24 Kwi 2010 Powrót do góry

Ogłoszenie
Zrobiłam sobie małą przerwę od Pandemii, przez ten czas wylewając siódme poty nad pojedynkami (nawiasem mówiąc nie obrażę się, jeśli ktoś skomentuje). W ciągu tych kilku tygodni poczytałam nieco książek i krótkich opowiadań z dawniejszych czasów i odkryłam wiele poważnych błędów, głównie w dialogach, które popełniałam. Chciałam Was przedtem poinformować, że być może dostrzeżecie inny sposób wypowiedzi postaci w Pandemii, inny sposób bycia, ostrzegam Was lojalnie; głównie w kontaktach damsko-męskich i w rodzinie. Wolałam Wam o tym powiedzieć, byście się nie zdziwili stosowanymi wszędzie paniami i panami. Przepraszam za mieszanie Wam w głowach,a le dopiero się uczę i jeszcze pewnie wiele takich zmian będzie ^^ Przy okazji zobowiązuję się do tego, że po ukończeniu Pandemii możliwie jak najbardziej poprawię dialogi. Pozdrawiam :*

***

Proszę Was, żebyście przed lekturką VI rozdziału przeczytali ogłoszenie na górze. Ten rozdział ma 8 stron i nie jest jeszcze dostępny w pdf-ie, jeśli jednak tak się stanie, to Was poinformuję. Dziękuję za wszystkie ciepłe komentarze. Liczę, że spodoba Wam się ta część :)
Betowała: Cornelie :*


Rozdział VI

Październik 1918

SPOTKAJMY SIĘ NA DWORCU O 15 STOP BŁAGAM CIĘ PRZYJDŹ STOP BĘDĘ CZEKAŁ TYLKO 15 MIN STOP TO WAŻNE STOP S STOP

Maj 1918

Stephen zniknął. Od kwietnia nikt nie miał z nim jakiegokolwiek kontaktu. To była głośna sensacja – syn bogatego właściciela fabryki sprzętu kuchennego po prostu zniknął. Rozpoczęły się poszukiwania, aczkolwiek nie przyniosły żadnego skutku – ślad po chłopcu zaginął. Jeżeli istniały jakiekolwiek poszlaki, które mogłyby naprowadzić policję oraz zrozpaczoną rodzinę na jego trop, to wiosenny wietrzyk dawno je zdmuchnął. Nikt nie miał pojęcia, gdzie zatrzymał się po tym, jak przekroczył próg domu.
Joseph nie chodził do normalnej szkoły, takiej, jak jego przyjaciele. Uczęszczał do Domu Nauki, a do książek zasiadał pod czujnym okiem dziadka. Po konfrontacji z Albertem nie ruszał się nigdzie poza synagogą oraz żydowską szkołą, nie mógł więc zobaczyć się z Edwardem. Nie miał pojęcia, co tak naprawdę się stało, chociaż bardzo chciał wiedzieć. Wolał jednak nie wywoływać kolejnej awantury, przynajmniej do czasu, gdy nos zagoi się chociaż w połowie.
Matka nie zadawała zbędnych pytań, po prostu opatrzyła złamanie bez słowa i ze szklistym spojrzeniem. W pewnej chwili wyglądała, jakby chciała mu coś powiedzieć, raz nawet przyłapał ją, jak otwierała usta z oburzeniem wymalowanym w oczach podczas rozmowy z dziadkiem, jednakże w obu przypadkach zdecydowała się zamilknąć. Ojciec zignorował całą sytuację, tak było łatwiej. Więc Joseph został sam na polu bitwy, on jeden kontra Albert Hingerstein i jego armia zakazów i nakazów. Doszedł do wniosku, że póki co postara się uśpić czujność staruszka. Uczył się pilnie, chodził do synagogi, modlił się, nie wtrącał do rozmów i nie ruszał z domu. Był całkowicie odcięty od świata, ale dzielnie to znosił, tak jak i wszystkie kary, które mu narzucano.
Od czasu ostatniej rozmowy przez telefon Edward próbował skontaktować się telefonicznie z nim czterokrotnie, za każdym razem spławiany przez któregoś z opiekunów Josepha. Chłopak zastanawiał się, czy przyjaciel wyczuje, w jakiej jest sytuacji, i czy go w końcu odwiedzi. I faktycznie, na początku maja ktoś zawitał u drzwi państwa Hingersteinów – nie był to jednak zielonooki rudzielec, a dziewczyna.
– Witam – usłyszał ze swojego pokoju melodyjny, kojący uszy głos. To była Anita. – Czy zastałam może Josepha?
Chłopak z bijącym sercem przerwał lekturę podręcznika do geografii, nasłuchując. Przez moment nikt nic nie mówił, słychać było jedynie świst spokojnego wiatru za oknem i śpiew ptaków. W końcu dziadek przemówił.
– Pani to Anita, czyż nie? – Zrobił krótką przerwę. – Anita Stanley.
– Tak, proszę pana, tak się nazywam – odpowiedziała grzecznie. Joseph zacisnął pięści, czując nadchodzące niebezpieczeństwo. Przez chwilę oboje milczeli, aż w końcu ponowiła swoje pytanie: – Zastałam Josepha? Mam do niego bardzo pilną sprawę.
– Czego pani od niego chce? – warknął Albert jednym ze swoich najnieprzyjemniejszych tonów.
– Muszę… Muszę go o coś zapytać, proszę pana – wybąkała niepewnie. Chłopak zacisnął wargi ze złością. Pragnął tam zejść i powiedzieć jej, że chciałby z nią porozmawiać, ale nie może. Tak naprawdę było wiele rzeczy, które chciał jej powiedzieć, ale nie mógł tego zrobić… W milczeniu więc wbijał wzrok w czarny druk, oczekując reakcji.
– Joseph mi o pani opowiadał – zagadnął nagle podejrzanym tonem. – Bardzo wiele mi mówił.
– Och, doprawdy? – wyjąkała dziewczyna. Przez chwilę milczała, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
– Nie może tutaj zejść – oznajmił hardo.
– Proszę, to ważne, proszę pana – prosiła.
– Do widzenia pani.
Trzask drzwi i cisza. Josephowi zdawało się, że niemal słyszy chrapliwy, ciężki oddech dziadka. Bicie serca dudniło mu w uszach, jednak cieszył się, że skończyło się na zwykłym wyproszeniu. Zauważył, że drżą mu ręce. Zignorował to i podbiegł do okna. Przez trawnik powolnym krokiem szła Anita, wbijając wzrok w drogę przed siebie i obejmując się ramionami. Kiedy minęła bramkę i wyszła na drogę, zatrzymała się i odwróciła głowę. Wodziła spojrzeniem po całym domu, aż w końcu przeniosła wzrok wprost na niego. Zauważyła go. Nie wiedząc, co robi, przyłożył dłoń do szyby i oparł o nią głowę, czując przypływ złości i bezsilności. Ona popatrzyła mu w oczy, po czym na jej wargach pojawił się delikatny uśmiech. Stała jeszcze parę sekund przed bramą, po czym wsiadła na oparty o drzewo rower i odjechała.
Bez zastanowienia odwrócił się na pięcie i niemalże wybiegł z pokoju, mijając na schodach lekko zszokowanego dziadka. Ten wrzasnął coś za nim, ale chłopak zignorował to, już nie było dziadka, jego pejsów, jarmułki, ultra ortodoksyjnych nakazów oraz kłopotów, w jakie się właśnie pakował, był tylko rozpływający się w powietrzu kwiatowy zapach perfum, dźwięczenie jej głosu w uszach, myśl, że zrywa zakazany owoc, czuje wiatr we włosach. Droga niemalże uciekała mu spod stóp, ale w końcu ujrzał jej zgrabną, skuloną na rowerze sylwetkę, oddaloną o kilkadziesiąt metrów.
– Anita! Anita!
Nie usłyszała, więc przyspieszył. Nigdy nie był dobrym biegaczem, ale tym razem nie czuł ucisku w płucach, pieczenia w gardle ani kolki w boku, zdawało mu się, że osiągnął jakąś nadludzką prędkość oraz odporność na zmęczenie. Był tylko on, droga, nad którą szybował, oraz zbliżająca się blondynka na rowerze.
– Anito!!! – zawołał najgłośniej, jak potrafił. Odwróciła głowę i go ujrzała, po czym zahamowała i zjechała na pobocze, a z jej ust nie znikał szeroki uśmiech. Zwolnił nieco, poczuwszy wybuchające w jego organizmie wyczerpanie. Zrównał się z rozanieloną dziewczyną i zatrzymał, dysząc ciężko.
– Dzień dobry – przywitała go ciepło. Chciał jej odpowiedzieć, ale nie był w stanie, pompował tylko łapczywie powietrze do płuc, czując w skroniach głośne bicie serca. – Gratuluję prędkości.
Uśmiechnął się tylko, powoli odzyskując pełną sprawność, po czym wyprostował się i spojrzał jej w oczy. Na pełnych wargach widniał szeroki uśmiech, w oczach tańczyły wesołe ogniki, kosmyki złotych włosów uwolniły się z luźnego koka i wirowały wokół trójkątnej buzi. Miała błyszczące, różane usta i wiedział, że nie wolno mu podziwiać tego cudu natury, że musi przestać wodzić wzrokiem po jej szyi, dekolcie, ramionach, to niezgodne z jego religią, musi przestać, wgłębienie między piersiami nie powinno skupiać jego uwagi, musi przestać i to jak najszybciej…
– Joseph? – zagadnęła go. Podniósł wzrok, w myślach licząc liczbę reguł i przykazań, które łamał w tamtej chwili, po czym uśmiechnął się. – Wszystko w porządku? Co stało się z pańskim nosem?
– To zaiste długa historia – wymamrotał, chociaż czuł, że i tak wszystko jej opowie.
– Mam dużo czasu. – Uśmiechnęła się niepewnie. Patrzyli sobie w oczy przez chwilę.
– Co to za sprawunek, dla którego pojawiła się pani w moim domu, Anito?
Dziewczyna westchnęła i uciekła spojrzeniem gdzieś w dal. Miała jasne, długie rzęsy i bladą twarzyczkę, przez co przypominała Królową Śniegu. Ubierała się skromnie i gustownie, kobiece kształty gubiąc pod luźnymi sukienkami i spódnicami.
U Stanleyów pojawiła się dosyć niedawno. Nie jest córką Gabriela i Heleny, ale dzieckiem wujka Stephena, Edmunda. Mieszkają oni jednak w biednej, małej wiosce, gdzie jest tylko jedna szkoła, w której ciężko osiągnąć jakiekolwiek sukcesy. Anita od dziecka należała do zdolnych maluchów, szybko nauczyła się mówić, pisać, śpiewać i realistycznie rysować, a matematyka ani fizyka nie sprawiały jej problemów, więc rodzice zdecydowali, że taki umysł nie może marnować się w prowincjonalnej szkółce bez perspektyw. Wysłali ją do szkoły żeńskiej w Chicago, a Stanleyowie ją przygarnęli, zapewnili własny pokój, wyżywienie, dach nad głową i opiekę. Anita do nowej szkoły chodziła od połowy drugiego semestru, więc musiała nadrobić sporo zaległości, jednak jej rodzina nie chciała czekać; nikt dokładnie nie wie, dlaczego wykazali się aż takim brakiem cierpliwości.
Któregoś razu Stephen zaprosił ich do siebie – Josepha i Edwarda – na parę godzin, by pogadać, powspominać stare czasy (ostatnio zdarzało im się to coraz częściej) bądź podyskutować o wojnie. Wtedy właśnie ją zobaczył, wnosiła na tacy herbatę i ciasteczka, ubrana w zwykłą, błękitno-białą suknię z kieszonkami, z blond warkoczem opadającym na lewe ramię i związanym niebieską wstążeczką. Pojawiła się dosłownie przez chwilę, po czym uciekła, odpowiadając na zaczepki Stephena, że „nie będzie im przeszkadzać w męskich rozmowach”. Steve mówił o niej z rozczuleniem, jak to o młodszej siostrze – miała szesnaście lat – i z tego, co zrozumiał, traktował ją jak przyjaciółkę i opokę, przynajmniej odkąd się przeprowadziła.
– Chodzi o Stephena – wydusiła w końcu, a uśmiech spełzł z jej twarzy. – O mojego braciszka.
Pokiwał głową. Słyszał, że Stephen zaginął, i liczył, że złotowłosa piękność powie mu, jak to się stało. Anita ze łzami w oczach usiadła na trawniku i skuliła się. On także zasiadł obok.
– Co się z nim dokładnie stało? Kiedy zaginął?
– No jak to kiedy? Zaraz po tym, jak uciekł.
– Uciekł? – Joseph wytrzeszczył oczy. – Skąd?
– Z domu, no przecież. – Zmarszczyła brwi. – Pan nic nie wie, prawda? – Pokręcił głową. Westchnęła, opierając brodę o kolana i skubiąc ździebło trawy. – No więc… powiem panu. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy wziął samochód wujka Gabriela.
I opowiedziała mu o tym, jak wrócił do domu, pokłócił się potwornie ze swoim ojcem, po czym z hukiem spakował się i wybiegł z mieszkania. Od tamtego czasu nikt go nie widział, a była już wszędzie i wszędzie pytała, nikt nic nie wie, Helena odchodzi od zmysłów, snując najczarniejsze scenariusze…
– Boję się o niego, Joseph – wyszeptała ze łzami w oczach. – Boję się, i to bardzo. Kocham mojego braciszka jak nikogo innego i boję się, że coś mu się stało. Liczyłam, że pan coś wie… Przecież gdzieś musiał się zatrzymać, nie mógł się rozpłynąć w powietrzu…
I wybuchła płaczem, więc ją objął jednym ramieniem, gładząc po złotych, błyszczących włosach, połyskujących w świetle chylącego się ku horyzontowi majowego słońca.
– Prosiłem go wtedy, by nie brał tego samochodu – wymamrotał w czubek jej głowy. – Nie słuchał…
– Pan był z nim? – Ożywiła się nagle. Pokiwał głową. – Gdzie pojechaliście?
– Do szpitala. Znaleźliśmy odrobinę poturbowaną młodą kobietę, więc postanowiliśmy jej pomóc. Stephen upierał się, że ojciec nic nie zauważy.
– Co to za dziewczyna? – drążyła Anita. – Może ona coś wie?
Joseph zmarszczył brwi. Nie, to niemożliwe, Stephen ledwo znał Chloe, widzieli się przez raptem dwie godziny, zawiózł ją do szpitala i odwiózł do domu, nic więcej, nic wielkiego. Nie zdążył jej poznać, bo przecież jak tylko wrócił do domu, to się wyprowadził. Odrzucił od siebie myśl, jakoby to Steve zawitał do domu państwa Harrisów.
– Nie, to niemożliwe.
– Jak ona się nazywa?
Ale przecież on patrzył na nią tak… magicznie. Przez życie tego szarmanckiego blondyna przewinęło się wiele dziewczynek, dziewcząt, kobiet i dam, z różnym skutkiem, chociaż zazwyczaj dosyć niewinnym, ale na żadną nie patrzył z takim dziwnym zainteresowaniem, co na nią. Wiedział, że było to nieco niezdrowe spojrzenie, przepełnione zwierzęcością, pożądaniem i czułością jednocześnie. Przyglądał mu się w milczeniu przez dłuższy czas i wyciągnął wiele wniosków, w końcu znał przyjaciela lepiej niż on sam znał siebie. I zauważył, że Stephen przez cały czas posyła jej takie ciepłe i namiętne spojrzenia jednocześnie, prawdopodobnie o tym nie wiedząc. Ale nawet on nie był aż tak bezczelny, bo po dwóch godzinach łapania jej wzroku poprosić o nocleg. Chociaż…?
– Chloe. Chloe Harris. Jej adres nie jest mi znany, ale…
…Ale mogę cię zaprowadzić, jeśli chcesz. Niby żadne wyznanie, ale to zdanie nie chciało mu przejść przez gardło. A wymawiał już różne wyrazy: wysublimować, rozentuzjazmowany, wyimaginowany oraz wiele skomplikowanych nazw w jidysz, języku jego religii, ale to właśnie parę prostych, podstawowych słów utknęło mu w gardle, kłując niczym gałązki berberysu, i ni je przełknąć, ni wymówić.
– Nie mówiła panu, gdzie mieszka?
Otwierał i zamykał usta jak rybka, próbując pozbyć się z gardła drapiącego kłębka. W końcu odchrząknął.
– Wiem, gdzie mieszka. Zna pani to miejsce, w które zawsze spacerujemy we trójkę? Ja, Edward i Stephen?
– Tak.
– Tam właśnie znajduje się jej dom. Od niedawna, przeprowadziła się zaledwie kilka tygodni temu.
Anita pokiwała głową, wpatrując się w niego niewidzącym spojrzeniem i skubiąc trawę palcami. W końcu spuściła wzrok, po czym znów go podniosła i przysunęła się nieco bliżej, zniżając głos prawie do szeptu.
– Co się stało z pańskim nosem, Joseph?
Skrzywił się nieznacznie, patrząc w piękne, niebieskie tęczówki. Chciał jej to powiedzieć, chciał, by, jako jedyna znała prawdę, ale bał się, że go wyśmieje, skrzywi się, zmiesza i w końcu odejdzie, zbywając jakimiś wymówkami. Albo poczuje się niezręcznie, albo powie, że jest mięczakiem… A może nawet ona nie wie, że jest Żydem? Może jest antysemitką? Nie powinien jej mówić tylu rzeczy, ale zaraz, przecież widziała jego dziadka, w pejsach, jarmułce i długiej, czarnej szacie, więc musi wiedzieć. A mimo to nie ucieka wzrokiem, nie traktuje go z dystansem. Chyba mógłby jej powiedzieć całą prawdę.
Ale znają się dopiero kilka tygodni. On nie wie o niej nic więcej oprócz tego, że pięknie pachnie i wygląda oraz że nie ma nic cudowniejszego od snu o jej głosie, włosach, oczach. Znał tylko jej brata i resztę rodzeństwa, zauważył, że wybiera skromne ubiory i ma piękne dołeczki w policzkach. To wszystko. Kocha brata i go szuka. Akceptuje jego dziwny akcent i sposób bycia, mimo że Steve na pewno poopowiadał jej co nieco o swoich przyjaciołach. Została nieuprzejmie potraktowana przez Alberta Hingersteina, a mimo to przy bramce odwróciła się i posłała mu najcudowniejszy z całej palety uśmiechów, a kiedy ją doganiał i ona to zauważyła, ucieszyła się. Dlaczego? Dlaczego była taka ufna? Nic o nim nie wiedziała. Nie, zaraz, na pewno Stephen wiele jej mówił. Może nawet podpytywała, jak to dziewczęta w tym wieku, by mieć o czym plotkować, by móc powiedzieć do swojej przyjaciółki Teresy, Johanny lub Evy: O, zobacz, to ten dziwak, jest Żydem i dziadek złamał mu nos. Chociaż im dłużej o tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Anita nie plotkowała, a już na pewno nie w taki sposób. Ale skąd mógł mieć pewność? A jeżeli wyda jego sekret wszystkim dookoła? Oprócz tego, że spaliłby się ze wstydu, to jeszcze złamałaby mu serce.
– Nie powiem nikomu, przysięgam – wyszeptała, ujmując jego dłoń, delikatnie i nieśmiało. Przełknął ślinę. Już dawno temu zgubił gdzieś swój patetyczny ton i słownictwo, postanowił więc po prostu mówić.
– To mój dziadek – wymamrotał, ale nie odwrócił wzroku. Ona także wciąż wpatrywała się w jego oczy, w których pojawiło się zaskoczenie, a następnie żal. Zacisnęła usta w przepraszającym geście i ścisnęła nieco mocniej jego dłoń. Chciał spleść swoje palce z jej palcami, ale to takie niewłaściwe, co on tu robi, przecież to złe, nie wolno mu, tak wiele rzeczy mu zabroniono, i dobrze, trzeba panować nad swoimi zwierzęcymi rządzami, tak mawiał jego dziadek i miał racje, nie, nie miał, mylił się, zawsze się mylił, to zły człowiek i nie ma pojęcia, co to miłość, więc jak ma prawo…
– Przykro mi – powiedziała cicho, cofając dłoń. Chyba uznała, że nie odwzajemnił uścisku, ponieważ nie chciał, by go dotykała. Jednak zbyt wiele emocji na raz walczyło o pierwszeństwo do wypłynięcia na wierzch, wywołując sztorm w jego sercu, by jakkolwiek okazać jej, że jest inaczej.
– Jest wiele rzeczy, których mi nie wolno.
– To znaczy? – podpytała, ponieważ nie kontynuował.
– Nie wolno mi jeść wołowiny, wąchać damskich perfum, patrzeć na piękne kobiety czy siedzieć samemu w jednym pokoju z dziesięciolatką. Albo wieszać obrazków na ścianie. Nie mogę włączyć światła w piątek wieczór. Nie wolno mi tu z panią siedzieć.
– Ale mimo to pan siedzi. – Uśmiechnęła się ciepło. – To chyba o czymś świadczy, prawda?
– Złamał mi nos, bo chciałem żyć tak, jak ja uznaję za słuszne. Dla mnie to wszystko to nonsens, jaką sprawię Bogu krzywdę, wieszając czyjś portret nad łóżkiem, albo po co dał wam takie wdzięki, jak nie po to, by cieszyć nimi oczy, przecież wszystko, co stworzył Bóg, było dobre, prawda?
– Nie wiem, Joseph, religia to jedna z ostatnich rzeczy, o jakich można ze mną rozmawiać. Nie jestem w to dobra.
– Nie pytam panią o religię, a o Boga, Anito. Przecież nie potrzeba religii do tego, by w Niego wierzyć, prawda? Ja tak sądzę. Skoro nas kocha, to pozwoli nam cieszyć się człowieczeństwem tak, byśmy mogli spijać z niego hektolitry radości. O to przecież chodzi, prawda?
Nie odpowiedziała, tylko kiwnęła głową, a po jej wargach błąkał się ciepły, słodki uśmiech. I znów: chciał, ale nie mógł, chciał ją przytulić, ale nie mógł, miał w sobie wewnętrzną blokadę, szlaban, który dziadek spuszczał na jego mózg, blokując możliwość podniesienia ramion w stronę Anity.
– On tego nie rozumie, on nie chce zrozumieć.
Westchnęła i zrobiła taki gest, jakby chciała go pogłaskać, ale prędko zrezygnowała.
– Nie tędy droga, prawda? – wyszeptała, patrząc mu smutno w oczy. Pokiwał głową i przełknął łzy, podziwiając różowiejące niebo.
– Odprowadzę panią do domu – zaproponował, wstając. – Nie chcę, by pani przeze mnie wracała sama po ciemku. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś się pani stało.

Październik 1918

Gdyby ktoś o punkt piętnasta przeszedł się wzdłuż Peronu numer 8 na Dworcu Głównym w Chicago, zauważyłby zmęczoną, zniszczoną życiem młodą kobietę. Miała zaledwie osiemnaście lat, ale wyglądała na co najmniej dwa razy tyle. W szarych, wyblakłych tęczówkach nie tańczyły żadne wesołe iskierki, nie błyskało jakiekolwiek podniecenie, zdenerwowanie, nic, co dawałoby pewność, że ona w ogóle żyje. Wbijała wzrok w szyny, kuląc się na eleganckiej ławeczce, tak bardzo niepasującej do jej ubioru: starego, podartego płaszcza, krzywo załatanej sukni w kolorze lnu, poczochranych, brudnych włosów. Kontrast pomiędzy nią a lśniącą podłogą oraz dostojnymi, dumnymi przechodniami mijającymi jej postać w milczeniu byłby wręcz zabawny, gdyby nie to martwe spojrzenie.
Czekała. Bolało, ale przyszła. Czasami czuła się lepiej, ale zazwyczaj było tylko gorzej. Wciąż pisywała listy, przepełniając je większą lub mniejszą dawką emocji, sensu, optymizmu lub beznadziei. Nie przynosiły ukojenia, jedynie pozwalały utrzymać się przy życiu, a właściwie egzystencji. Wszystko straciło barwy, smak i zapach. Cały świat stał się tylko zlepkiem bólu i wspomnień.
Ale mimo to pojawiła się. Była świadoma, że to tylko pogorszy sytuację, takie spotkanie to jak dwukilometrowy maraton w wykonaniu pacjenta po zawale, ale nie chciała zawieść przyjaciela, jedynej osoby, która dla niej COKOLWIEK znaczyła w tym świecie. Liczyła, że powód, dla którego ją przywołał z krainy umarłych, był istotny, inaczej pogrąży się w jeszcze gorszej beznadziei.
15:02. Tak mówił piękny, stary zegar na pobliskim filarze. Spojrzała w lewo, prawo, przed siebie, ale nigdzie nie błysnęła jej jasna czupryna Stephena. A co jeśli nie przyjdzie? Oblizała spierzchnięte wargi. To tylko by ją pogrążyło. Zabiłoby. Znowu opuściła głowę, obserwując wielką, wystającą śrubę jakiegoś mechanizmu. Czekała cierpliwie.
15:06.
Sięgnęła powolnym ruchem do kieszeni i wyciągnęła zmięty, zmoczony łzami świstek papieru. BĘDĘ CZEKAŁ TYLKO 15 MIN, tak napisał, a nie ma go od sześciu. Wodziła po druku anemicznie chudymi palcami. TO WAŻNE. Ważne? Tak ważne, że nie przyszedł? Przecież to już 15:08. Zaczęła się denerwować, poważnie denerwować. Nie przeżyłaby takiego zawodu. Złożyła równiutko telegram dwa razy i schowała z powrotem do kieszeni. Czekała, wpatrując się w lśniącą podłogę. Odetchnęła parę razy, zaczynając liczyć do stu. Nagle na gładkiej marmurowej powierzchni pojawiły się dwa lśniące, czarne męskie buty. Podniosła wzrok.
– Chloe, maleńka. Przepraszam panią za paskudne spóźnienie.
Stephen miał na sobie elegancki, czysty garnitur, a włosy ułożył w nienagannym porządku. W głębokich kieszeniach chował dłonie, ze smutkiem wpatrując się w dziewczynę. Nie czuła nic. Ukłucia bólu, natłoku wspomnień, radości czy złości, kompletnie nic.
Chłopak (chociaż wyglądał już na mężczyznę) przykucnął przed nią i spojrzał głęboko w oczy. Były przekrwione i lekko podpuchnięte, ale wciąż piękne, o długich, jasnych rzęsach. Z bliska dopiero widać było jego podniszczoną cerę, jedną, niezbyt głęboką zmarszczkę przechodzącą przez środek czoła oraz krzywy nos, który mimo wszystko dodawał mu nieco łobuzerskiego uroku. Ujął dłonie Chloe i pocałował delikatnie wystające kostki, każdą z osobna, nie spuszczając wzroku z jej tęczówek.
– Chodźmy stąd – zaproponował, splatając jej palce ze swoimi. Przytaknęła i zsunęła się z ławeczki, chwytając jego ramię. Przeszli parę metrów w milczeniu, kiedy znów się odezwał. – Mój Boże, Chloe, pani wygląda strasznie… – Przystanął, odwracając się do niej twarzą. Obrócił ją do siebie, ściskając mocno ramiona. – Tak bardzo pani cierpi?
Chciała kiwnąć głową, bo tak, cierpiała bardzo, ale nie była pewna, czy jej wygląd faktycznie to odzwierciedlał, więc nie odpowiedziała. Poczuła tylko jak silne ramiona przesuwają się szybko po jej talii i przyciskają do siebie. Ułożył głowę na jej ramieniu i zaczął gładzić po plecach. Poczuła małą, bardzo małą ulgę, ale to nic w porównaniu z dawką bólu, jaki uderzył, gdy zaciągnęła się jego zapachem. To była mieszanka przyjemnych dla nosa męskich perfum, nikotyny oraz tej niesamowitej woni ciała. Nie wiedziała, co to takiego, chociaż była przekonana, że jakiś naukowiec mógłby nadać temu mądrą nazwę, ale nie dbała o to. Przez te wiele miesięcy, bez względu na to, co się działo między nią a Stephenem, kochała ten zapach prawie tak bardzo, jak towarzystwo Edwarda. Był słodki, ale nie za bardzo, troszkę gorzki i przyprawiał ją o gęsią skórkę i wiele innych ekscesów. Kojarzył jej się z szarmanckim uśmiechem, spojrzeniem niegrzecznego chłopca i czarującym, niskim, uwodzicielskim głosem. To chyba właśnie to tak bardzo przyciągało kobiety. W zależności od tego, gdzie wodziła nosem, zapach był bardziej lub mniej intensywny. Najwyraźniej czuła go w tej niewielkiej przestrzeni za uchem, tuż przed linią włosów. I im dłużej wdychała ten słodki aromat, tym więcej sztyletów wbijało się w młode ciało i przeszywało na wylot, przypominając szczęśliwe chwile spędzone we czwórkę nad rzeką czy na spacerach.
Ale Stephen wciąż pozostawał jedynie pożywką dla ciała, nie koił jej duszy. Chociaż był jej przyjacielem, tak naprawdę ta więź między nimi była niczym w porównaniu z miłością, którą darzyła Edwarda. Ciepłe, bezpieczne męskie ramiona przyciskały pierś do piersi, duże dłonie zanurzały się w jej włosach i delikatnie masowały skórę głowy.
– Chloe, zanim zaczniemy rozmawiać, to coś muszę pani powiedzieć – powiedział bardzo cicho na ucho. – Za dziesięć minut odjeżdża mój pociąg powrotny do Nowego Jorku, do dalekiej rodziny.
– To przyszedł tu pan tylko na parę minut? – zapytała z wyrzutem, cofając się nieco, bo spojrzeć mu w oczy.
– Tak. I nie – odpowiedział i uśmiechnął się ciepło. – Jeżeli będzie pani chciała, żebym został, to zostanę na dłużej. Jeżeli nie, to wrócę do wuja.
Patrzyła mu w oczy, rozmyślając. Bała się, co on rozumie poprzez „jeśli pani będzie chciała, bym został”. Obawiała się, że ma na myśli znacznie więcej, niż mogła mu dać. W końcu uśmiech zniknął z jego twarzy, a w oczach błysnęła powaga. Otworzyła usta i je zamknęła, nie wiedząc, co odpowiedzieć. W końcu zrobił ciepłą, chociaż nieco smutną minę i westchnął.
– Rozumiem. – Zerknął na zegarek. – Mam jeszcze jakieś osiem minut do pociągu, muszę się panią nacieszyć – oświadczył radośnie, chociaż wiedziała, że to tylko maska. Być może tak naprawdę pękało mu serce…
– A… a ma pan się gdzie zatrzymać? – wyjąkała, nie patrząc mu w oczy. Milczał, chociaż i tak nie musiał odpowiadać. Wiedziała, że nie, i że prosi ją o nocleg. Oswobodziła się ze słabego uścisku i przygryzła spierzchnięte wargi. – Stephen…
– Niech mnie pani posłucha, Chloe – przerwał nieco zdesperowanym tonem. – Ja nic od ciebie nie oczekuję, nic wielkiego, przysięgam. Po prostu chcę porozmawiać, ale jeżeli nie mamy o czym, to po prostu wrócę.
Nie odpowiadała.
– Ale skoro pani nie chce, nie będę naciskał. – Ponownie sprawdził godzinę. – Chyba powinienem już się zbierać. Przepraszam, że zawracałem głowę.
– Steve, proszę poczekać. – Złapała go za ramię. Nieco się ociągając, spojrzał jej w oczy. Zapadła pełna napięcia cisza, podczas której zastanawiała się, co powiedzieć, jednak żaden z pomysłów nie wydawał jej się sensowny. W końcu mężczyzna pokręcił głową i odwrócił się na pięcie, chcąc odejść. – Nie, Stephen, proszę nie iść! – poprosiła. Przewrócił oczami.
– Dlaczego? I tak nic pani ode mnie nie chce. Jedyne, na czym pani zależy, to sprawić pozory, że nie chce mnie zranić – warknął, chociaż głos mu zadrżał. – Myśli pani, że nie widzę, jak pani na mnie patrzy?
– Stephen, wiem, że jestem rozbita i zachowuję się dziwnie, ale musi mnie pan zrozumieć! – jęknęła, podchodząc bliżej.
– Z chęcią bym to zrobił, ale za cztery minuty muszę siedzieć w moim pociągu, proszę wybaczyć. Do widzenia pani – pożegnał się ze złością. Stała bezsilna na środku zatłoczonego dworca, obserwując, jak jej przyjaciel szybkim krokiem znika w tłumie. Czuła piekące łzy na policzkach, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa, świat się walił, a ona mogła tylko się przyglądać się osuwającej się spod stóp ziemi. W końcu powolnym krokiem podążyła za blond czupryną, idąc coraz szybciej i szybciej. Doszła do odpowiedniego peronu i odnalazła pociąg odjeżdżający do Nowego Jorku. Nigdzie nie zobaczyła Stephena. Ignorując potoki łez spływające po policzkach, przeszła się wzdłuż wagonów, zaglądając do okien, jednak nigdzie nie widziała swojego przyjaciela. W końcu zaniechała poszukiwań i ukryła twarz w dłoniach, szlochając głośno. Chwilę potem otarła policzki z łez i pociągając nosem, spojrzała ostatni raz na wagon. Kilkanaście metrów od niej zauważyła wychylającego się przez okno Steve’a. Ruszyła szybkim krokiem w jego stronę. Po kilku metrach ją zobaczył i skrzywiwszy się, pokręcił głową.
– Stephen, proszę mnie wysłuchać – poprosiła, stając tuż pod oknem. Patrzył na nią ze złością i smutkiem w oczach jednocześnie. – Wiem, że zachowuję się strasznie, ale musi pan zrozumieć, że po prostu pękło mi serce, więc…
– Och, tak się składa, że wiem, jakie to uczucie – wycedził z sarkazmem.
– Nie sądzę – warknęła ze złością. – Nie ma pan pojęcia, jak ja się czuję!
– Tak pani uważa, Chloe? – Podczas gdy ona podniosła głos, on zniżył swój do szeptu. – Naprawdę jest pani taką egoistką, by uważać, że tylko pani jedna cierpi? – Pociąg zawył, z komina wydobyła się chmura pary. – Że tylko pani jedna wie, jakie to uczucie stracić ważną osobę?
– A co pan może wiedzieć o utracie ukochanej osoby!!! – ryknęła bezmyślnie, chociaż to było oczywistą bzdurą, po prostu chciała go zranić. Twarz Stephena przestała wyrażać jakiekolwiek emocje.
– Wiem o tym tyle co pani – powiedział cierpko. Lokomotywa zaskrzypiała i powoli, powolutku ruszyła do przodu.
– Proszę zostać, proszę, pomieszka pan trochę u mnie – poprosiła cienkim głosem, chociaż po chłodnym spojrzeniu przyjaciela wiedziała, że popełniła poważny błąd i nie będzie chciał nawet o tym myśleć. Zaśmiał się gorzko.
– Znałem go całe swoje życie, Chloe. Jego i Josepha. Straciłem wszystko, zostały mi tylko pieniądze. Uważa się pani za największą poszkodowaną, ba, za jedyną poszkodowaną. Bzdury – syknął. Pociąg powoli ruszał, a ona szła razem z maszyną.
– Odrzucił mnie – wyszeptała. – To bolało.
– Tak się składa, że wiem co nieco o odrzuceniu przez ukochaną osobę – warknął z wściekłością i zanim zdążyła zareagować, wycofał głowę i zatrzasnął okno. Zawołała jego imię, przyspieszając kroku, ale lokomotywa poruszała się coraz szybciej i szybciej, z czasem musiała podbiegać, w końcu biec, przez cały czas wołając jego imię i szlochając. Zaczęła się męczyć, biegła ile sił w nogach, brakowało jej tchu, peron się skończył i pociąg z jedyną ważną dla niej żyjącą osobą zniknął w tunelu, pozostawiając po sobie tylko cichnący odgłos pracujących mechanizmów.

Maj 1918

Gdy wracał od Anity, zastała go noc. Zrobiło się nieco chłodno, a na skórze wystąpiła gęsia skórka. Stresował się bardzo przed powrotem do domu i przez chwilę nawet rozważał dłuższą ucieczkę, ale po kilku wizjach żebrania na ulicach o jedzenie odrzucił ją bez wahania. Wyznawał zasadę, że ucieczki są dla tchórzy, więc dzielnie zmierzy się ze swoim dziadkiem i ewentualnymi konsekwencjami.
Wsłuchiwał się w cykanie świerszczy, świst wiatru i odgłos swoich samotnych kroków, myśląc intensywnie o tym wszystkim, co powiedziała i okazała mu Anita. Czuł się nieskończenie szczęśliwy i chciało mu się żyć, oczywiście dopóki nie przypomniał sobie czekającej w domu awantury. Kroczył niespiesznym tempem wzdłuż ulicy, trzymając ręce w kieszeni i pogwizdując wesoło. W końcu dotarł przed swój dom i ujrzał, że w salonie pali się światło; padało najwyraźniej od zapalonego kominka, ponieważ nie było zbyt intensywne. Z głośno bijącym sercem przełknął ślinę i otworzył drzwi.
Przekroczył próg domu niemalże na palcach, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków. Czuł się jak na polu minowym, zupełnie jakby każdy fałszywy ruch miał doprowadzić do wybuchu i śmierci. Zamknął drzwi najciszej jak potrafił i zdjął buty, po czym rozejrzał się. W salonie, na fotelu, odwrócony tyłem do niego, siedział dziadek, wpatrując się w strzelający iskrami kominek. Joseph powoli, na palcach przeszedł przez korytarz, oczekując w każdej chwili jego skrzekliwego głosu lub chociażby chrapania. Nie usłyszał jednak nic. Przemknął obok drzwi do pokoju gościnnego, gdzie na fotelu czekał dziadek, zmierzając w stronę schodów. W pewnym momencie potknął się o wiadro i upadł na dywan, robiąc mnóstwo hałasu. Zacisnął zęby, przeklinając w duchu i oczekując reprymendy. Nic takiego się jednak nie stało. Ze zmarszczonymi brwiami wstał i powoli podszedł do wejścia do salonu, wypatrując dziadka. Ten jednak ani drgnął, a przecież musiał się obudzić. Wtedy chłopak poczuł dziwne ukłucie w sercu i zanim jeszcze dostrzegł bezwładną rękę i rozbitą filiżankę na podłodze, już zrozumiał. Pewnym krokiem podszedł do fotela i ujrzał Alberta Hingersteina siedzącego na starym fotelu bez życia. Pierś nie podnosiła się i nie opadała, był potwornie blady. Umarł.
Lekarz powiedział, że to zawał serca. Od dawna miał problem z cholesterolem i powinien był się leczyć i nie nadwyrężać zdrowia. Zgon nastąpił około dziewiętnastej. Nie cierpiał bardzo. Pani Hingerstein, bardzo pani współczuję. Proszę wziąć to na uspokojenie. Może być pani w lekkim szoku, ale to minie. Panie Hingerstein, moje kondolencje z powodu ojca. Ach, a to wasz syn, tak? Bardzo do pani podobny. Nazywasz się Joseph, czyż nie? Chyba cię już gdzieś widziałem. Może w szpitalu? Bywałeś ostatnio?
Odpowiadał beznamiętnie na pytania, nie odrywając wzroku od twarzy matki. Była zapłakana i napuchnięta, ale miał wrażenie, że oprócz smutku i szoku widniało na niej coś jeszcze.
Ulga?
Tego dnia przed snem podziękował Bogu za dobry dzień.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
rani
Dobry wampir



Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 2290
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 244 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Smoczej Jamy

PostWysłany: Sob 18:48, 24 Kwi 2010 Powrót do góry

Suszaczku drogi obiecałam ci komentarz i będzie. Bardzo krótki tym razem, bo dawno nic nie komentowałam Wink

Ten rozdział był jakiś taki chaotyczny. Wiem, że próbujesz zmienić język na bardziej pasujący do tamtych czasów, ale zrobiłaś to chyba zbyt gwałtownie.
Trudno mi się czytało ten rozdział, niektóre zdania czytałam po kilka razy. Nie sądzę, że pomiędzy znajomymi w tamtych czasach tak rygorystycznie stosowano "pani, pan". Trochę to sztywne.
Podobało mi się i tak, to oczywiste. Ale parę rzeczy mi zgrzyta w tym rozdziale.

Rozdział o Josephie był bardzo romantyczny i zarazem bardzo smutny. Joseph marzy o innym życiu, ale nie ma szans, żeby go spróbować.Jest zamknięty w klatce, ograniczony przez masę zakazów i nakazów. To musi być bardzo trudne.
Ale on się nie poddaje. Nie chce uciekać, bo uważa, że to tchórzostwo. Jest taki inny od Stephena. Bardzo spokojny, ale posiada niezwykłą wewnętrzną siłę, która nie daje mi zwariować i dać się pokonać. Myślę, że nawet jakby dziadek nie umarł, to w końcu postawił by na swoim. Jest pewnie straszna, ale tak się cieszę, że dziadek umarł Rolling Eyes Aż się uśmiechnęłam na końcu. Teraz Joseph jest wolny, może być z Anitą, może robić co chce.
Cytat:
– Złamał mi nos, bo chciałem żyć tak, jak ja uznaję za słuszne. Dla mnie to wszystko to nonsens, jaką sprawię Bogu krzywdę, wieszając czyjś portret nad łóżkiem, albo po co dał wam takie wdzięki, jak nie po to, by cieszyć nimi oczy, przecież wszystko, co stworzył Bóg, było dobre, prawda?
– Nie wiem, Joseph, religia to jedna z ostatnich rzeczy, o jakich można ze mną rozmawiać. Nie jestem w to dobra.
– Nie pytam panią o religię, a o Boga, Anito. Przecież nie potrzeba religii do tego, by w Niego wierzyć, prawda? Ja tak sądzę. Skoro nas kocha, to pozwoli nam cieszyć się człowieczeństwem tak, byśmy mogli spijać z niego hektolitry radości. O to przecież chodzi, prawda?

Strasznie mi się spodobał ten fragment. Całkowicie się z tym zgadzam. Naprawdę pięknie to napisałaś Smile
Inaczej sobie najpierw wyobrażałam Anitę, przez to, co opowiadał o niej dziadek Josepha. A tu się okazuję, że to spokojna, wrażliwa, bardzo dziewczęca młoda kobieta. Też coś czuję do Josepha i bardzo jestem ciekawa, jak potoczą się ich dalsze losy. Mam nadzieję, że chociaż oni skończą szczęśliwie.
Jak na razie wydaję mi się, że Joseph nie będzie w ciągnięty w ten toksyczny trójkąt miłosny. On jest poza nawiasem. Czy mam rację? Na pewno będzie uczestniczył w akcji, ale myślę, że nie będzie głównym bohaterem. On ma już swoją miłość, niepotrzebna mu Chloe.

Niepokoi mnie to, co się stało z Chloe? No bo dlaczego tak wygląda, dlaczego jest taka załamana? Jeśli dobrze zrozumiałam, to Edward ją odtrącił, a potem "umarł"? Co się zdarzyło pomiędzy tą trójką? Myślę, że to coś bardzo dramatycznego i bolesnego. Naprawdę już się nie mogę doczekać, kiedy to się zacznie. Jakim sposobem Stephen jest bogaty? Przez tego wujka? Myślałam, że będzie mieszkał na ulicy i ćpał, bo tak wynikało z poprzednich rozdziałów. Ale to pewnie później się wydarzy?
Rozmowa pomiędzy Chloe i Stephenem była pełna bólu, niewypowiedzianych słów i bardzo smutna. On kocha ją, ale ona kocha Edwarda. Bardzo to klasyczne. Skojarzyło się dzisiaj z "Pearl Harbol" Rolling Eyes Sama nie wiem czemu.
Widać, że ta miłość ich wyniszcza, w sumie już to zrobiła, że przyśmierza im tylko bólu. Nie niesie radości. Tragedia grecka w 20 wieku. Tak mi się nasunęło.

Jak to się wszystko skończy? Ja tu widzę wielką dramę. Nikt nie będzie szczęśliwy. Wyczuwam z tego tekstu nieszczęście, tragiczne zakończenie dla całej czwórki. Mam tylko nadzieję, że chociaż jedno z nich(nie licząc Edwarda, bo wiemy co go kiedyś czeka) będzie szczęśliwe.

Podobało mi się, chociaż poprzednie rozdziały były lepsze. Wyszedł mi strasznie chaotyczny i krótki post, ale wyszłam z prawy Wink
Oby tal dalej Suszaku Very Happy


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 19:55, 24 Kwi 2010 Powrót do góry

Ciepły wieczór, pyszna herbatka i nowy rozdział Pandemii to coś, co Zuzolki lubią najbardziej Wink

Komentarz będę tworzyć na bieżąco, więc przepraszam za nieścisłości i natłok myśli, emocji.

Zaraz po przeczytaniu o fragmencie o zniknięciu Stephena i tym dotyczącym Josepha zrobiło mi się tak smutno. Nie znoszę takiego podejścia jak reprezentują m.in. rodzice tego drugiego, wolą nie reagować na to, co się dzieje, bo obawiają się, że będzie jeszcze gorzej i w ogóle. Taka bezsilność jest straszna. A najgorsze jest to, że to, że tak się nie zdarza tylko w książkach czy filmach, ale przede wszystkim w realnym świecie. Wszyscy ciągle się z tym spotykamy i to jest strasznie dobijające. To tak odchodząc od tematu, przepraszam.
Anita przyszła do Josepha i Albert jej nie wpuścił? No nie. To jest jakieś przegięcie. Kompletna niewola i brak jakiejkolwiek wolności. To potworne. I ten ton Alberta.
Muszę przyznać, że scena, gdy Joseph stoi przy oknie, a Anita przed domem i ich oczy się spotykają, jest jedną z najładniej opisanych, jakie dotąd czytałam. Emocje po prostu mnie zalały, cała sytuacja stanęła mi przed oczami, miałam ciarki na plecach i wydawało mi się, jakby wszystko działo się w przyspieszonym tempie. Wyszło Ci to po prostu genialnie.
Spodobał mi się fragment o Anicie i jej życiu. Cieszę się, że dałaś nam trochę więcej informacji o niej. Wydaje się być ciekawą osobą. Już wyobrażam sobie miny Edwarda i przede wszystkim Josepha, gdy zobaczyli ją po raz pierwszy, serio.
Zrobiło mi się dziwnie, gdy Joseph najpóźniej ze wszystkich dowiadywał się o tym, co się stało ze Stephenem. Musiało być to dla niego przykre. Anita zresztą też była nieźle zdenerwowana i zmartwiona.
Joseph i jego uczucia związane z Anitą, to jak nie mógł wymówić tego prostego zdania, było takie niewinne i urocze. Coś niesamowitego, naprawdę.
Rozmowa między Anitą a Josephem była cudowna. To jak opowiadał o Bogu, dziadku, o tym co czuje. I patrzyli na siebie, chcieli się dotknąć, ale powstrzymywali się. Czułam między nimi napięcie, takie pozytywne. Niby długo się nie znają, ale widać, że dużo ich łączy. Przede wszystkim zrozumienie. A to jest chyba jedną z ważniejszych rzeczy.

Potem mnie zaskoczyłaś. Przeskoczyłaś do czasu z fragmentu na początku. Nie spodziewałam się tego. Zmiana nastroju, klimatu.
Chloe - wykończona, źle wyglądająca.
Stephen - świetnie wyglądający, elegancki.
Jeszcze bardziej mnie to zdziwiło. Smutna scena, czułam ból dziewczyny, serce ścisnęło mi się do takiego stopnia, że w pewnym momencie zachciało mi się płakać, serio. Te jej skojarzenia, emocje, wspomnienia. Ta ich rozmowa o stracie bliskiej osoby, odrzuceniu, zdezorientowaniu. Dużo gorzkich słów, bezsilność. Stephen odjeżdżający pociągiem. Powiem Ci, Suszku, że łzy popłynęły mi po policzkach. Strasznie smutny fragment. Wywołał we mnie mnóstwo emocji. Kolejna scena, przy której wszystko przewinęło mi się przed oczami. Chloe, siedząca na peronie. Stephen ją obejmujący. Potem on w pociągu, ona płacząca i biegnąca za pociągiem. Strasznie przykre.

I znów powrót do wcześniejszej sytuacji. Denerwowałam się z Josephem, zastanawiając się co zastanie, gdy wróci do domu. Jednak gdy jego dziadek się nie poruszył, gdy wszedł do środka - podejrzewałam co się stało. Gdy jego wnuk upadł i narobił hałasu, nabrałam pewności. Zmarł. Smutne. Zrobiło mi się przykro, jednak poczułam coś podobnego do Josepha i jego matki. Nic na to nie poradzę, ale tak właśnie się u mnie stało. Może jestem okropna, ale nic z tym nie zrobię.

Suszku, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że był to najlepszy rozdział Pandemii, jaki dotychczas nam zaserwowałaś. Wywołałaś u mnie mnóstwo emocji, opisałaś sceny tak cudownie, że wizualizowały mi się przed oczami. Coś przepięknego.
I znów sprawiłaś, że się popłakałam. Aż się boję wiedzieć, co będzie przy kolejnych rozdziałach. Dałaś nam próbkę ze Stephenem i Chloe, więc mogę podejrzewać, że będzie smutno. I to bardzo smutno.

A i miałam Ci powiedzieć, że nie wiem czemu się martwiłaś odnośnie zwrotów per Pan/Pani. Według mnie wyszło to bardzo naturalnie i pasowało do wszystkiego.

Kłaniam się nisko, oczarowana rozdziałem i przede wszystkim Twoim talentem. Jesteś po prostu boska.
Czekam niecierpliwie na kolejną część i tulę mocno do serducha!


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Pon 18:12, 26 Kwi 2010 Powrót do góry

Przyszłam podbić temat odpowiedzieć na komentarze ^^

rani napisał:
Ten rozdział był jakiś taki chaotyczny. Wiem, że próbujesz zmienić język na bardziej pasujący do tamtych czasów, ale zrobiłaś to chyba zbyt gwałtownie.
Trudno mi się czytało ten rozdział, niektóre zdania czytałam po kilka razy. Nie sądzę, że pomiędzy znajomymi w tamtych czasach tak rygorystycznie stosowano "pani, pan". Trochę to sztywne.

Napiszę to jeszcze raz, tak dla ludu - może wiem ze złych źródeł, może na nieodpowiednych filmach się bazowałam itd., ale np. oglądając Znachora zauważyłam, że dwoje głównych bohaterów, mimo że długo się znali i byli w sobie zakochani, mówili do siebie per pan/pani. Czytałam także kryminały Agathy Christie i tam na przykład całkiem młody facet mówi do swojej przyjaciółki, nieco młodszej od niego, bo ona 20 lat miała: "Dzień dobry pani, Megan". Tak już było. Chociaż jak mi teraz na myśl przychodzi Titanic... Kurczę, już się w tym wszystkim gubię, naprawdę.

Cytat:
Jest pewnie straszna, ale tak się cieszę, że dziadek umarł Rolling Eyes Aż się uśmiechnęłam na końcu.

Hmm... ja też.

Cytat:
Jak to się wszystko skończy? Ja tu widzę wielką dramę. Nikt nie będzie szczęśliwy. Wyczuwam z tego tekstu nieszczęście, tragiczne zakończenie dla całej czwórki. Mam tylko nadzieję, że chociaż jedno z nich(nie licząc Edwarda, bo wiemy co go kiedyś czeka) będzie szczęśliwe.

Hmm, wiesz, nawet ja nie jestem pewna co do tego, jakie to zakończenie jest. Wszystko chyba zależy od czasu, w którym urwę opowiadanie. Poza tym mam w zwyczaju nie dawać jednoznacznych końcówek - wolę takie, które są z pozoru szczęśliwe, ale jednocześnie niepokojące, bądź na odwrót - niby czarna rozpacz, ale z promyczkiem nadziei. To lepsze niż przesada w jakąkolwiek stronę.

Susan napisał:
Powiem Ci, Suszku, że łzy popłynęły mi po policzkach.

Matko, Suzi, chyba powinnaś rzucić Pandemię w cholerę, jak Ty tak płaczesz co rusz, jeszcze jakieś załamanie nerwowe Cię dopadnie i będę miała na sumieniu moją herbaciarkę :(

Dziękuję Wam bardzo dziewczynki za opinię i za to, że zawsze mogę na Was liczyć :* Nieco rozbawiła mnie rozbieżność w Waszej ocenie tego rozdziału :D Pozdrawiam :*

PS Rozdział VII jest już gotowy w jakiejś 1/4-1/3 ^^


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
kirke
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 1848
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 169 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z obsydianowych tęczówek najmroczniejszego z Czarnych Magów

PostWysłany: Czw 10:35, 06 Maj 2010 Powrót do góry

to ja też podbiję temat/skomentuję Wink

Cytat:
Od czasu ostatniej rozmowy przez telefon Edward próbował skontaktować się telefonicznie z nim czterokrotnie,
telefon i telefonicznie przyznam mi nie leży...

Cytat:
I znów: chciał, ale nie mógł, chciał ją przytulić, ale nie mógł, miał w sobie wewnętrzną blokadę,
nie bardzo mi to chcienie/niemożenie pasuje tutaj tak podwójnie :)

Cytat:
Tego dnia przed snem podziękował Bogu za dobry dzień.
dnia, dzień - też nie bardzo... Tego wieczoru... :)

hm, no nie wiem co napisać, żeby za bardzo cię nie chwalić... :) na pewno będzie to trudne, bo słowa same cisną się na usta... jestem pewna kilku rzeczy - rozbawiło mnie słownictwo i dialogi... teraz mamy prawdziwą mieszankę...
cieszy mnie, że idziesz do przodu i wciąż wyszukujesz, poprawiasz... lubię inteligentnych autorów, a ty na pewno do takich należysz...
generalnie na pewno w tej epoce nie spławiano nikogo... Wink - to jeszcze tak się doczepię... Wink

jestem zadowolona... zdarza mi się to rzadko, ale jestem zadowolona rozwojem wypadków... jestem zadowolona z formy przekazu... wciąż się uśmiecham przypominając sobie poszczególne zdania... bo to naprawdę był kawałek bardzo dobrego rozdziału :)
pozostaje mi życzyć - tylko tak dalej Wink

pozdrawia
kirke


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Czw 18:15, 06 Maj 2010 Powrót do góry

Pewnie teraz zostanę potępiona… Pierwotnie miałaś pisać tę łatkę, bo grzecznie Cię o to poprosiłam, ale nawaliłam po całości. Nawet nie potrafię się wywiązać z tatusiowego becikowego. Po prostu wstyd i hańba, ot co. Ale tak się zastawiam, czy gdybym się tu przyczłapała niczym Rud marnotrawny, to coś zmieni? Choć trochę? Tak? To ja od razu do rzeczy.

Zacznijmy od głównego punktu programu, coby zbyt nudno nie było – Edwarda. I już teraz mam dylemat. Z jednej strony naprawdę kocham tę postać. Jest taki pełny życia i melancholii jednocześnie. Gdzieś widzę w nim obraz idealnego syna, osoby dobrej i gotowej wziąć odpowiedzialność na swoje barki. Widzę dorosłego mężczyznę w ciele młodego chłopaka, tego samego, który w przyszłości stanie się tym ciepłokluchowym wampirem. I już tę ciepłotę widać w Twojej łatce. Jednak jest to ciepłota zdecydowanie lepiej przefiltrowana i dająca możliwość oddechu. Sposób, w jaki Edward postępuje, budzi respekt. Moment z (sprawdza) piątego rozdziału, kiedy mówi o miłości, naprawdę porusza. Widać, że chłopak ma wyrobione poglądy na wiele tematów i pokazuje, że mimo młodego wieku ma mocno wyrobiony kręgosłup moralny. Naprawdę jestem pełna podziwu dla jego stanowczości i odpowiedzialności w kwestii uczuć, jednak… Czy nie robisz przez przypadek z niego takiego starego-malutkiego? Rozumiem, że starasz się patrzeć na jego postać przez pryzmat sagi, ale… czy on naprawdę zawsze taki był? Brakuje mi trochę szaleństwa w jego postępowaniu. Jakiegoś pazura, który pokazałby, że on mimo wszystko ma te naście lat. Dodatkowo w tym fragmencie zaznaczyłaś, że jego główną ambicją jest pójście do wojska, jednak pamiętaj, że żołnierze to największe lowelasy pod słońcem. Brakuje mi w nim szczypty nabuzowanego hormonami nastolatka (nie mówię oczywiście o bajkach w stylu Midnight Desire) – jakiegoś znaku, że ten, coby nie było, dzieciak gdzieś tam żyje.
Skoro już jesteśmy przy miłostkach tego pana, dobrze byłoby wspomnieć o rzeczy, która mnie niewątpliwie niepokoi. W pewnym momencie Edward przenosi się we wspomnieniach do wnuczki pani Jordan. Zalatuje to mocno sztampowością. On nie musi być odwiecznie związany z przeszłością, żeby argumentować swoje teraźniejsze postępowanie. I nie chodzi w tym momencie o to, czy mi się to podoba czy nie, ale o fakt, że kompletnie do mnie nie trafia. Mam wrażenie, że zaczynasz się troszeczkę zapętlać. Troszeczkę za bardzo chcesz usprawiedliwiać Masena. Wierz mi, on się sam potrafi całkiem nieźle bronić. Jednak muszę zaznaczyć, że opisywanie punktu widzenia dziecka idzie Ci bardzo dobrze. W ciekawy sposób dostosowujesz styl do momentu, który opisujesz. Już w … I mamę z powrotem było widać, że się spełniasz w takich klimatach, a w tym opowiadaniu tylko mnie utwierdzasz w tym przekonaniu (ale mi się zrymowało!).
Ach…! I przeraża mnie, że za bardzo powracasz do konwencji szelmowskiego/szarmanckiego uśmiechu. Trochę za dużo i pantałyk się zaczyna z tego robić.
Podobają mi się relacje Edwarda z matką. Jest w tym coś ciepłego, co daje nadzieję, że jego losy tego bohatera potoczą się po dobrym torze (chociaż znamy zakończenie historii). Na szczególną uwagę zasługuje ich poranna rozmowa po nocnych koszmarach chłopaka. Serce mi rosło, kiedy czytałam, jak młody Masen opiekuje się matką i chce dla niej jak najlepiej. Zwykłe subtelne gesty świadczą o ich przywiązaniu – ofiarowanie matce ramienia nie odgrywa pozornie żadnej roli, ale cieszę się, że to podkreśliłaś, bo naprawdę ukazuje to wszystko, co w tej więzi najpiękniejsze. Już nie wspomnę o podejrzeniu, że Edward jest gejem. Uśmiałam się do łez. Naprawdę, Suszu, udało Ci się! Aż miałam wrażenie, że słyszę naiwne podejrzenia pani Masenowej i widzę wielkie ze zdziwienia oczy Edwarda. Tylko martwi mnie, że po rozmowie w łazience napisałaś, iż to pierwsze niewinne kłamstwo stało się poniekąd trumną do ich relacji. Chyba trochę za szybko na takie puenty. Wystarczającą ekstrawagancją są przeskoki w czasie i listy na początkach rozdziałów. Potrzymaj nas trochę w niepewności. No i… o co chodzi z panem Masenem? Poznamy go kiedyś? Ale sama łazienkowa scena – miszczostwo.
No i teraz badumbum, widzimy ostrą niekonsekwencję w budowie pana Edwarda. Z jednej strony to dojrzałe postrzeganie miłości, a z drugiej mówi podczas rozmowy ze Stephenem: Spakował manatki i uciekł. Jest odważny. Dlaczego ten dojrzały i inteligentny chłopak uważa ucieczkę za przejaw odwagi, a nie tchórzostwa? Zaczynam się go bać.
Chloe mnie wkurza niemiłosiernie, więc nie chce mi się o niej pisać. W każdym razie irytuje mnie, bo psuje mi wizję trzech dobrze skonstruowanych postaci. Naprawdę kocham Josepha i Stephena, a ona mi się tu wtrynia i swoją bezpłciowością zatruwa piękny obrazem. Rozumiem, że coś musi się dziać, ale ona mnie nie denerwuje, dlatego że taka miała być, tylko mnie wkurza, bo nie widzę w niej nic specjalnego. Jest rozmyta i pozbawiona charakteru. To tylko piastunka swojego brata, która użala się z ojcem alkoholikiem. I to ma potencjał, ale na razie niewykorzystany. Możesz z jej rodziny zrobić punkt zaczepienia, który zbuduje charakter, ale na razie tego charakteru nie ma. Trochę taka Bella. Każdy może nią być.
Ponadto robisz z niej pseudo-medium i nie sądzę, żeby te wszystkie ckliwości pt. mężczyzna mojego życia wyszły jej (jako postaci, nie osobie) na dobre. Nie chciałabyś wiedzieć moich adnotacji przy tekstach typu: Był zupełnie inny niż wszyscy w tym wieku, wyczuła to od pierwszych słów, Ona po prostu wiedziała czy (moje ulubione) Jest jeszcze jedna ważna rzecz – gdyby nie ty, nigdy nie napotkałabym mojej drugiej połówki. Były okropne. xD Naprawdę… Inteligentni młodzi ludzie, a tacy naiwni.
Ough… Piszę ten komentarz już trzeci dzień.
Jeśli chodzi o Stephena, to powiem szczerze, że początkowo nie budził we mnie sympatii. Jednak im dalej w las… No cóż – cud, miód i orzeszki. Początkowo sprawiał wrażenie postaci dobrze skonstruowanej, przemyślanej, ładnie kontrastującej swoim subtelnym wyuzdaniem z Edwardem, ale z czasem zapaliła się w nim prawdziwa iskierka. Szczególnie przemówił do mnie motyw jego odejścia z domu. Naprawdę pokazał w ten sposób, że ma więcej wad niż zalet – już wspominałam, że uważam to za objaw zwykłego tchórzostwa. Nagle rozpieszczony dzieciak życzy sobie auto ojca i bierze je, nie myśląc o konsekwencjach. Nie mówię, że reakcja jego ojca nie przejawia żadnych patologicznych skłonności, ale inteligentny, prawie dorosły Stephen mógłby zacząć myśleć nad tym, co robi. Najbardziej mi w całej sytuacji szkoda matki, która wyraża swoja milczącą zgodę na samodzielność syna. I przez komentarze samego zainteresowanego o tym, że nawet jej prośby nic by nie zmieniły, daje to złudzenie pięknej relacji między matką a synem. Naprawdę mnie to zaczarowało i chciałam zanurzyć się cała w tym uczuciu. Ale jednocześnie niepokoi mnie jego bezczelność względem ojca. Mam pewne obiekcje, że jak na tamte czasy i status tej rodziny, wymagałoby się więcej sztuczności i dystansu, a już na pewno szacunku. Nie mówię oczywiście o przesadzaniu, ale wydaje mi się, że już to zauważyłaś, biorąc pod uwagę, jak obeszłaś się z ostatnim rozdziałem. (Nie będę już później o tym wspominać, więc szybko – z ostatnią częścią idziesz w o wiele lepszą stronę, oby tak dalej).
Jednak sprawą, która przesądziła o mojej miłości do niego, jest sytuacja, kiedy przyjeżdża, żeby spotkać się z Chloe. Sposób, w jaki podchodzi do relacji, którą mimo podświadomie zapalonego płomyka nadziei uznał już za nierealną, naprawdę mnie urzeka. Dodatkowo nie powiem, że nie podobał mi się motyw ze złością na tę bohaterkę, bo naprawdę nie mogę jej przecierpieć.
No… I cytat ze Stephena: Życie to k u r w a, przyjacielu. Nie ma co być dla niej delikatnym; jest po to, by ją pierdolić, inaczej ona będzie pierdolić ciebie. Hrum, hrum! Zakochałam się. Aczkolwiek… Ja to już chyba gdzieś widziałam, ale wujek Google milczy w tym temacie.
I na koniec… JOSEPH <2+1
Dziewczyno, przeszłaś w tym momencie samą siebie. Kocham go całym rudym serduszkiem i nie puszczę! Bo mogę go pożyczyć, prawda? Myślę, że Johnny zrobi trochę miejsca w moim czerwonym łóżku. Toteż – zaczarował mnie od początku. Już po pierwszym rozdziale mówiłam, że kocham jego indywidualizm, jako że darzę miłością każdego porządnego dziwaka (nawet jeśli nie nosi amarantowej spódnicy). Wtedy wydawało mi się, że będzie maskotką tego opowiadania, ale muszę przyznać, że to, co z nim zrobiłaś, przeszło moje wszelkie oczekiwania. Jego dziadek stał się postacią, która zapadła mi w pamięć niemniej niż on sam. Fakt, że go bił od razu skojarzył mi się z filmem Zło. (Chyba go widziałaś, prawda?) Ale to skojarzenie było jak najbardziej pozytywne. Sam fakt uczynienia z niego Żyda punktuje na korzyść tej kreacji, ale to, w jaki sposób pokazałaś jego wewnętrzne rozdarcie przez ten fakt, jest po prostu przepiękne. Brakuje mi słów, żeby odpisać, co czułam, kiedy bał się dotknąć… Ough… Szlag mnie trafi! Dlaczego moje notatki nie mają opcji szukaj?! Wybaczysz mi, że zapomniałam, jak ona ma na imię, prawda? W każdym razie – zbudowałaś go na zasadzie niesamowitego kontrastu, żeby nie rzec dualizmu. Z jednej strony wychowanie przez ortodoksyjnego Żyda, z drugiej chęć bycia normalnym nastolatkiem. Jestem pełna podziwu, Suszu. Pełna, pełna, pełna!

Skoro się już naprodukowałam o postaciach, to teraz mogę się dobrać becie (i Tobie też, nie martw się) do tyłka? Mogę? Tak?
Idę po kolei wg moich notatek od 3 do 5 rozdziału, bo tylko to mam wydrukowane i tylko to miałam okazję zapisać.

    Chłopak miał podrapane ramiona i dłonie, uwalone krwią spodnie oraz drżące nogi.

Ten kolokwializm w ogóle nie pasuje do stylu, jakim starasz się pisać to opowiadanie.
    Śmiała się, a przez to uwydatniły się głębokie, urocze dołeczki w policzkach, a piękne, nienaturalnie białe ząbki szczerzyły się w szerokim uśmiechu.

Epitetoza zaawansowana.
    Wsłuchany w odgłosy wiatru świszczącego w uszach, tupot małych stópek stąpających po trawniku pani Jordan oraz – przede wszystkim – śmiech cudownej dziewczynki, czuł, jak młode serce przyspiesza.

Przeczytaj to na głos. Naprawdę nie brzmi dobrze.
    Kiedy zerwał się z miejsca, ujrzał brunatną krew spływającą po bladym czole. Wszystkie członki oraz płomienne włosy porozrzucane były wokoło, przywodząc na myśl porzuconą marionetkę.

Znów epitetoza, a poza tym tak te wszystkie rzucania to tak nie ładnie po sąsiedzku.
    Wtedy usłyszał dzwonek telefonu, a spławiwszy kolegę w kilkanaście sekund, wszedł do kuchni i zaczoł przeszukiwać szafki w poszukiwaniu leków przeciwbólowych

To moje ulubione. xD
    Za każdym razem, gdy znajdowała się blisko, po prostu przestawał logicznie myśleć, a jego umysł wariował.

Trochę takie masło maślane. Jedno jest tożsame z drugim, więc cały zwrot daje wrażenie przegadania.
    Emily oplotła prawą nogę wokół jego biodra, on przysunął się bliżej i pozwolił drobnym rączkom rozpiąć guziki koszuli.

Tu nie jestem pewna i nie chcę się mądrzyć, ale jakoś mnie to niepokoi. Wydaje mi się, że czasownik opleść łączy się z biernikiem, a powyższy zwrot z czasownikiem owinąć.
    Ciężkie powieki do połowy opadały na – wydawałoby się – wyblakłe nieco niebieskie tęczówki, długie rzęsy rzucały podłużne cienie na fioletowe sińce.

Uff… Ale się nasapałam z tą czerwienią. Myślę, że już wiesz, o co chodzi. Dodatkowo… Mogłabyś mi wytłumaczyć, co Ty masz z tymi podłużnymi cieniami? Ostatnio Cię to jakoś prześladuje.
    Pierwsze, co pamięta, to dzięki strzałów z karabinu.

Ja rozumiem, że w języku polskim czas zaprzeszły został skutecznie wyparty, ale to nie oznacza, że przeszłego też się pozbyliśmy.
    Biegła z potarganymi włosami, zakrwawionymi skroniami, ramionami i wnętrzami ud prześwitującymi przez postrzępioną suknię.

To razem z sukienką podarły jej się kości i mięśnie, że te wnętrza ud prześwitują. Logika, Suszu, logika. Podobnie:
    Była bosa, z podpuchniętym prawym okiem, podartym ubraniem na piersiach, brzuchu i przy brzegach.

Nie ma potrzeby tak dokładnie opisywać, co się jej podarło, bo nikomu to do szczęścia niepotrzebne, a poza tym… Co to oznacza, że ubrania się podarły przy brzegach?
    – Musimy uciekać… musimy uciekać – powtarzała jak w agonii.

[link widoczny dla zalogowanych]. Jesteś pewna, że nie chodziło Ci o trans albo coś w ten deseń?
    – Mamo! – wrzasnął, podążając za nią. Po chwili usłyszał kolejne strzały z karabiny i poczuł świst powietrza koło ucha.

[link widoczny dla zalogowanych] to dźwięk. Mógł go co najwyżej usłyszeć. Wnioskuję, że chodziło Ci o powiew.

Dodatkowo naprawdę podoba mi się próba nadania ramionkom epitetu stałego:
    W rogu siedział mały, ciemnowłosy chłopiec z podkulonymi pod brodę nogami, które obejmował wątłymi ramionkami.
    Zarzucił wątłe ramionka na jej szyi* i wtulił się w klatkę piersiową.

* Czy czasownik zarzucić nie powinien łączyć się z biernikiem, a nie z narzędnikiem?


Oczywiście żartowałam z tym dobieraniem się do tyłka.

Siusiaku, musisz wiedzieć, że mam serdecznie dosyć Pandemii na następny miesiąc, gdyż pisałam ten komentarz 3 dni. Więc podsumowanie krótkie – naprawdę podoba mi się, jak prowadzisz historię. Kreacje bohaterów są wyjątkowo barwne i sugestywne. Wyjątkiem będzie tu Chloe, która mnie wkurza i Edward, który wciąż ma szansę na odkupienie, bo wkradło się kilka nieścisłości. Życzę Ci worka weny i komentatorów lepszych ode mnie, bo się coś słabo spisuję.

Pozdrawiam,
Rudziaczek-Hrumciaczek-Miziaczek-BezAmarantowejSpódnicy.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
mTwil
Zły wampir



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 345
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 80 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: O-ka

PostWysłany: Sob 19:34, 08 Maj 2010 Powrót do góry

Hej, Suszaku! Na początku, zanim przejdę do tego, co rzeczywiście chciałabym napisać, powiem, że Ci dziękuję. Dziękuję Ci za tak piękny tekst, fan fic, który nie jest miniaturą, który nie zakończy się po kilku stronach, ale będzie ciągnął przez kolejne i kolejne, oby jak najdłużej. W tej chwili mogę stwierdzić, że definitywnie zakochałam się w Pandemii. Nie mogę powiedzieć, że to najlepszy tekst, z jakim ostatnio miałam styczność, bo praktycznie obcuję tylko z takimi, ale naprawdę Pandemia ma w sobie coś wyjątkowego, coś, co przyciąga. Jeśli mam być całkowicie szczera i zaczynać od początku, muszę przyznać, że jeszcze do rozdziału czwartego, piątego nie czułam tego, co już przy piątym, a potem szóstym. Oczywiście, czytałam z zaciekawieniem, nie wyobrażałam sobie porzucenia treści, ale w grę wchodziły też przerwy, nie zależało mi na czasie, pośpiechu. Tam przedstawiałaś bohaterów, dopiero ich wprowadzałaś i mimo że klimat (nie tylko epoki, ale też grozy, całe napięcie) był wyczuwalny od pierwszych rozdziałów, to dopiero, prawdziwie, poczułam go w dwóch ostatnich. Kiedy zaczęła się mowa o wojnie, strachu, niebezpieczeństwie, śmierci. Wcześniej nie kojarzyłam nawet Pandemii z takim opowiadaniem. Wiedziałam, że nawiązuje ona do wojny, do historii, ale nie było to rzeczą, która rzucałaby się w oczy, zaskakując, szokując czy wyróżniając ten tekst spośród innych. Kręcę się wokół sedna sprawy i jak zwykle nie wiem, jak do tego podejść. Może lepiej uda mi się tu wyrazić za pomocą stwierdzenia. W chwili obecnej wplecenie historii jest dla mnie największym atutem tego opowiadania. Dzięki temu, że choć trochę się w tym orientujemy, znamy ten świat z filmów, książek (czego nie można powiedzieć o realiach zawartych w różnego rodzaju innych fan fickach), pamiętamy ostatnio nagłośnioną sprawę Żydów, wszystko jest nam bliższe. Cały czas obracamy się w fikcji literackiej, ale bez trudu można doszukać się faktów. FFy zawsze kojarzyły mi się z kompletną fikcją, zabawą, rozrywką. Inaczej jest oczywiście z łatkami, ale nawet te rzadko wywierają jakiekolwiek wrażenie. Kolejny raz ciężko jest mi ją połączyć z książką, nie widzę tu tego Edwarda. To dla mnie osobna historia, pisana osobnym scenariuszem. W przeciwieństwie do Zmierzchu – realistycznym, jedynymi bestiami są ludzie, nie wampiry, nie wymyślone istoty. Boję się, co będzie, kiedy dojdziesz do tego momentu, kiedy połączysz te dwa światy, czy w ogóle do czegoś takiego dojdzie, ale nawet jeśli, to chciałabym, żeby to opowiadanie na zawsze zostało takim samym. Prawdziwym. To łatka o Edwardzie, jak napisałaś na początku, ale widzę tu czterech głównych bohaterów i każdy z pewnością coś w sobie ma, żaden nie jest nijaki czy pominięty. Na początku wspomnę o Chloe, jedynej przedstawicielce płci piękniej, troszeczkę stłamszonej przez chłopców, mającej za zadanie wybijać się ponad nich. Nie chcę sama zacząć opowiadać jej historii, nie mam wiele do powiedzenia, chciałabym jedynie wspomnieć o tym, co teraz mnie zaciekawiło. Mianowicie – relacje z chłopcami. Do tej pory przedstawiałaś je raczej jako oschłe, praktycznie znikome, troszeczkę nieśmiałe. Nagle, już w szóstym rozdziale, mówisz o czymś więcej, przyjaźni, wspólnie spędzonych chwilach. Najdziwniejsze jest to, że w momencie kiedy Jo uciekł, ich stosunki w żaden sposób nie posunęły się do przodu. W takim razie – wrócił? Kolejną intrygującą rzeczą jest oczywiście to, jak kończy się jej historia. Można się domyślić, że było coś pomiędzy nią a Edwardem, ale co stało się później, kiedy zostali rozdzieleni. To jedynie moje dywagacje, sprawy, które w tej chwili wydają mi się istotne i zdążyły zaprzątnąć mi głowę. Edward jest osobą, do której pierwszym skojarzeniem jest matka. Widać, że odgrywa w jego życiu ważną rolę. Najistotniejsze jednak jest to, że w całej tej swojej postawie nie sprawia wrażenia słabego. Jest silny. Wrażliwy, uczuciowy, ale niesamowicie w tym poważny i... męski(?), myślę, że mogłabym tak to określić. Tutaj tajemnicą jest dziewczynka, jego miłość, jeszcze z młodzieńczych lat, ale wydaje mi się, że odgrywająca ważną rolę. Szczególnie przy przyrównaniu do Chloe oraz wspomnieniu jej śmierci(?). Na razie nie widzę go jako głównego bohatera, już o tym wspominałam. To w końcu jego historia i naprawdę ciekawi mnie to, jak wszystko rozegrasz. W Josephie najważniejsze jest jego pochodzenie. To dla mnie jeden z bardziej interesujących wątków, podnoszący poziom tego opowiadania, bo traktujący o trudnych i prawdziwych sprawach. Na razie nie udało mi się zbyt dużo wywnioskować na temat Anity, ale wydaje mi się, że podobnie jak miłość Edwarda i ona odegra tu jakąś rolę, chociażby symboliczną. Został jeszcze Steve, póki co osoba ciesząca się najdokładniejszymi opisami. Polubiłam go, zdecydowanie go polubiłam. Wiem, że jest dobry. Dzięki temu, jak go przedstawiłaś. Mam tu na myśli krótką scenę, ale dla mnie bardzo ważną i dużo mi o nim mówiącą. Kiedy odchodził, jego siostrzyczki nie chciały go wypuścić. Nie ojciec, nie matka, nie osoby, które widzą jego powierzchowność, ale malutkie dzieciaczki, które oprócz tego mają też dostęp do wnętrza. Dzieci wyczuwają takie rzeczy, czy druga osoba jest dobra, zwyczajnie dobra, w najprostszym tego słowa znaczeniu. Biorąc pod uwagę kobiety, on miał Emily. Jako jedyny wykazał się śmiałością w relacjach z kobietami i to też traktuję jako jedną ze wskazówek mówiących o nim samym. Podobnie jak w przypadku Jo czy Edwarda. W ostatnim rozdziale piszesz, że dobrze mu się powodzi, ale w międzyczasie też raczej wiele przeszedł. Także pytaniem jest, jak to wszystko się stało, jak do tego doszło. To chyba wszystko, co chciałam powiedzieć o postaciach, nawet jeśli coś pominęłam, mam nadzieję, że jeszcze nieraz będę miała okazję o tym wspomnieć. Chciałabym jedynie podsumować jeszcze całokształt – to, jak zbudowałaś to opowiadanie. Przeplatanie akcji, różne punkty widzenia, kilka łączących się, ale mimo wszystko osobnych historii. Tak jak teraz – przeniosłaś się o kilka miesięcy. W jednym rozdziale zawarłaś tyle informacji, że na koniec ciężko było to poukładać. Uważam to oczywiście za atut tego opowiadania, kolejną ważną rzecz, budującą napięcie.
I... i... teraz wydaje mi się, że powiedziałam już o wszystkim. Żałuję, że zrobiłam to tak pobieżnie, ale miałam do nadrobienie pięć rozdziałów. Gdyby przyszło mi opowiadać o śnie Edwarda, spotkaniu Steve’a i Chloe, relacjach dziewczyny z ojcem i wielu, wielu innych rzeczach, które równie bardzo mnie zainteresowały, nie skończyłabym do jutra. Ale wiedz, że zwracałam uwagę na każdy szczegół i starałam się wszystko docenić, nawet jeśli teraz o tym nie wspomniałam. Masz we mnie stałą czytelniczkę, myślę, że też i komentatorkę.

Pozdrawiam,
mTwil.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez mTwil dnia Nie 19:23, 09 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Nie 18:40, 09 Maj 2010 Powrót do góry

Rudziku, błędy, które wypisałaś, poprawię jak tylko znajdę nudną chwilkę, a tymczasem zapraszam na rozdział siódmy. Tym razem nieco krócej - tak jakoś wyszło. Rozdział VIII już gotowy, ale wstawię go najwcześniej w sobotę - od wtorku do piątku mnie nie ma, chociaż i tak pewnie pojawi się za jakieś dwa tygodnie. Wszystkim Wam dziękuję za opinie, także te mniej pochlebne fragmenty :* I proszę o opinie :)
Beta: Corniak :*

Rozdział VII

Październik 1918

Mamo, wszystko w porządku. Jestem bezpieczny. Kocham cię, Twój Mosiek

Maj 1918

Znajdował się w wodzie. Właściwie w jeziorze o idealnie okrągłym kształcie. Noc. Cykanie świerszczy. Światło księżyca odbijało się w nieco pomarszczonej tafli wody. Unosił się spokojnie, nie musząc nawet utrzymywać pozycji rękami i nogami. Nie czuł gruntu pod stopami, ale nie przeszkadzało mu to – było ciepło i rozkosznie. Zrelaksował się i przymknął powieki, wsłuchując w dźwięki wydobywające się z otaczającego jezioro lasu.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył ją. Była jaskrawobiałą postacią zbliżającą się z odległego brzegu. Nie widział jej twarzy, jedyne, co dostrzegał, to wirujące wokoło, idealnie białe włosy. Zanurzyła się po szyję i bez większego wysiłku pokonywała dzielący ich dystans. Po niecałej minucie była już zaledwie kilka metrów od niego. Mógł widzieć szczegóły: wyraźnie zarysowaną, majaczącą spod wody nagą sylwetkę, delikatne rysy twarzy, które mu kogoś przypominały… Zgrabny nosek, szare oczy, okrągła buzia… Wyglądała zupełnie jak Chloe, Chloe nieco wyższa i zgrabniejsza, o większym biuście i białych włosach. Od pięknej postaci biło jaskrawe światło, tak że musiał mrużyć oczy, by podziwiać widok. W końcu znalazła się tylko kilka centymetrów od niego, również nagiego, i spojrzała wyzywająco w oczy. Przełknął ślinę i uciekł spojrzeniem gdzieś w dół. Dostrzegał każdy szczegół idealnego ciała, każde wgłębienie, krągłość, włosek… Poczuł ciarki na plecach i mrowienie w podbrzuszu. Kobieta znajdowała się zaledwie parę cali od jego twarzy. Czuł jej oddech na swoich policzkach, a woda wokoło nagrzewała się niczym powietrze od świecącej żarówki. Nie spuszczała wzroku z jego oczu, zaglądając jakby w głąb duszy. Na jej wargach wykwitł się tajemniczy uśmiech, a w tęczówkach błysnęło pożądanie.
Podziwiał ją przez kilka sekund, nic nie mówiąc. Nagle poczuł drobne dłonie na ramionach i miał wrażenie, jakby prąd przepłynął przez jego ciało od miejsca, w którym zetknęła się ich skóra, poprzez tors, brzuch, podbrzusze i… Zaczął ciężej oddychać. Piękność zbliżyła się, ich nosy dzieliło może kilka milimetrów. Zamknęła oczy, rozchyliła wargi i pocałowała go, przyprawiając o kolejny dreszcz rozkoszy. Była nagrzana niczym przedmiot leżący długo na słońcu. Najpierw zajęła się ssaniem jego warg, by w końcu musnąć końcówką języka usta chłopaka. Bez zastanowienia odwzajemnił pocałunek. Ujął jej twarz w dłonie. Zarzuciła mu ręce na szyję i zbliżyła się bardziej, dotykając piersiami do torsu. Czuł, że traci kontrolę nad swoim ciałem. We krwi buzowały hormony, serce przyspieszyło, męska natura dała o sobie znać… Przyciskali się do siebie, niemalże pożerając się nawzajem. Kobieta otuliła jego biodra swoimi nogami i dysząc ciężko, zaczęła pieścić jego kark, uszy, skórę głowy, kręgosłup, plecy… Muskała opuszkami klatkę piersiową, brzuch, szczypała, masowała, drapała. Nie pozostawał jej dłużny. Chwilę potem w uniesieniu złapał jej biodra i połączyli się, niemalże nie panując nad sobą. Przerwał pocałunek. Trzymała go mocno za szyję, on jedną rękę oparł na pośladkach kobiety, a drugą błądził po policzkach i szyi. Spoglądali sobie w oczy, niemalże odpływając w zmysłowych doznaniach. Mrużyła oczy i oddychała szybko przez rozchylone usta. Nagle przytuliła go do siebie mocniej, kładąc głowę na jego prawym ramieniu.
– Och, Edwardzie – wyszeptała, łaskocząc go w ucho białymi włosami. Zamknął oczy, rozkoszując się cudowną chwilą…
Zbudził się, dysząc ciężko. Leżał w skotłowanej pościeli we własnym pokoju, cały spocony i zgrzany. Odetchnął parę razy, ocierając pot z czoła. Wyskoczył z pościeli i skrzywił się.
– Cholera – warknął, patrząc na zabrudzoną pościel. Mama będzie przeszczęśliwa, pomyślał. Wstał i po cichu przeszedł do łazienki. Przełączył włącznik na ścianie i zmrużył oczy, zaatakowany przez jaskrawe światło. Zamknął drzwi i podszedł do lustra, patrząc w odbicie. Zerkał na niego zaróżowiony, błyszczący od potu chłopak o miedzianych włosach. Mierzyli się spojrzeniem przez kilka chwil, po czym Edward odkręcił kurek i stulił pod nim dłonie. Obserwował, jak woda zbiera się w jego rękach. Przemył twarz jeden raz, drugi, trzeci, coraz chłodniejszą wodą, próbując doprowadzić organizm do porządku. Sięgnął po ręcznik i przetarł oczy i policzki, biorąc kilka głębokich oddechów. Ze zrezygnowaniem opadł na zamkniętą klapę toalety, opierając czoło o chłodną ścianę.
– To nic nadzwyczajnego, Edwardzie – powiedział sobie drżącym jeszcze z podniecenia głosem. – To normalne. Masz siedemnaście lat.
Ale, cholera, dlaczego ona?
Zamknął oczy i uspokajał oddech, zastanawiając się. Dlaczego akurat ona pojawiła się w jego śnie? Zrobiła na nim wrażenie tego dnia, co się poznali, ale nigdy więcej z nią nie rozmawiał i nie poświęcał Chloe zbyt wiele myśli. Przypomniał sobie, co mawiała matka: „Sny są odzwierciedleniem podświadomości, tego, czego najbardziej pragniemy lub się boimy, nawet jeśli nie mamy o tym pojęcia”. Czyżby było tak i tym razem? Może jego umysł, a właściwie ta część schowana gdzieś w zakamarkach mózgu, zafascynowała się sympatyczną dziewczyną? Może właśnie w tym momencie, w którym spojrzeli sobie w oczy. Może faktycznie znaczy dla niego nieco więcej? Ale przecież wtedy by to jakoś czuł. Intuicja podpowiadałaby mu, że czegoś potrzebuje, czegoś mu brak, miałby w sercu pustkę, której nie potrafiłby wypełnić w żaden inny sposób. Tak wygląda miłość, prawda?
Chodził w otępieniu przez te kilka tygodni, to fakt, ale bynajmniej nie z powodu Chloe. Nikt nie wiedział, gdzie zniknął jego przyjaciel i czuł się z tym fatalnie. Dlaczego jeszcze nie poszedł do Heleny Stanley i nie powiedział jej, że widział jej syna po ucieczce, że wyglądał na zdrowego, miał za co kupić chleb, nie martwił się swoją sytuacją? Zatrzymał się u znajomego, jakiegoś mu nieznanego, nic więcej. Ale dlaczego nie powie tego jego matce, która odchodzi od zmysłów? Bo Stephen prosił. Ale jego prośba będzie znaczyła tyle co nic, jeżeli znalazł się w kłopotach i potrzebuje pomocy.
Wszystko stało się ostatnio takie skomplikowane. Koszmar o wojnie, który pierwszy raz przyśnił mu się w noc ucieczki Stephena, powracał co jakiś czas, za każdym razem kończąc się tak samo. Nieco urwał mu się kontakt z Josephem. Wciąż nie wiedział, dlaczego przyjaciel zbył go podczas tamtej rozmowy przez telefon i co mu się stało. Steve’a nie było, nie było go akurat wtedy, kiedy najbardziej go potrzebował. Zaczął się gorzej uczyć. Między nim a matką robiło się coraz chłodniej. I ciągle myślał o tamtej małej rudowłosej dziewczynce. A to wszystko od dnia, gdy poznał Chloe. Była niczym przeklęte widmo, które niszczy wszystko, czego się dotknie.
Och, Edwardzie, nie bądź dla niej taki surowy, to zbieg okoliczności, pomyślał. Jest normalną dziewczyną, wiodącą normalne życie, z normalnymi marzeniami i obawami. Doszukiwanie się w tym okoliczności nadprzyrodzonych to bezsens.
Ale dlaczego mu się przyśniła? Dlaczego właśnie TAK?...
Chyba już pora zacząć więcej robić a mniej się zastanawiać, przebiegło mu przez myśl. Filozofowanie ci szkodzi.

Następnego dnia podczas lekcji nie potrafił się na niczym skupić. Ciągle nawiedzały go przerażające wizje Stephena. Raz wyobrażał sobie, że przymiera głodem w jakimś zaułku, innym razem, że leży gdzieś przy opuszczonej drodze, wpół żywy, pobity i cały we krwi. Po zajęciach postanowił nie wracać do domu, tylko od razu skręcił w stronę domu Chloe. Chciał czymś się zająć, chciał udawać, że robi cokolwiek, by go odnaleźć lub chociaż zrozumieć, a wizyta u Harrisów wydawała mu się być idealną sposobnością do rozpoczęcia śledztwa.
Kiedy do niej zawitał, przywitała go ciepło, zabiegana, zarumieniona od parującego garnka zupy cebulowej, uśmiechnięta i nieco rozmarzona. Zaprosiła go do domu i gawędzili przez dobre parę godzin, zapomniawszy o Bożym świecie. Zagadnął ją o Stephena, ale nie miała pojęcia, gdzie mógłby się znajdować, i dodała, że nie widziała go od czasu, gdy pożegnali się, odwożeni przez ojca Edwarda.
Potem poczęstowała go zupą, którą zjedli razem z jej młodszym braciszkiem, Davidem. Chłopiec był przesympatyczną siedmioletnią duszyczką zamieszkującą drobne ciałko o chudych rękach i nogach. Malec nie mówił dużo i wydawał się być mocno onieśmielony towarzystwem Masena. Po obiedzie Edward wstał od stołu i zamierzał już wyjść, kiedy do domu wszedł ojciec Chloe. Mężczyzna krzyknął powitanie z przedsionka, po czym wszedł do kuchni i nieco zaskoczony, zerknął na chłopaka.
– Witam pana – mruknął, a pomiędzy jego brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka.
– Dzień dobry – odpowiedział, czując się nieswojo.
– Edward Masen, mylę się? – zapytał pan Harris, nie przenosząc wzroku.
– Tak, tak się nazywam – odparł. Przez chwilę zapadła cisza.
– Skąd znasz Edwarda, tato? – zagadnęła trochę zdziwiona Chloe. Jej ojciec milczał przez chwilę, po czym wymamrotał:
– Znam jego rodziców – westchnął, odwracając spojrzenie, które następnie padło na Davida. – Cześć, synku.
Chłopiec odwzajemnił powitanie i pan Harris zagadnął go o to, co robił dzisiaj. Rozmawiali przez chwilę, a potem poprosił córkę, by pomogła przebrać się malcowi, ponieważ, jak uznał, biedak upaćkał się zupą. Chloe wyszła, rzucając niepewne spojrzenie Edwardowi. Przez chwilę zapadła niezręczna cisza, po czym Edward wstał z krzesła i zaanonsował:
– Chyba będę już szedł, panie Harris.
– Siedź, chłopcze – polecił szorstko mężczyzna, nie spuszczając z niego wzroku. Zrobił, jak mu kazano. Tamten wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni na piersi, otworzył ją i wyciągnął w jego kierunku. – Chcesz?
– Nie, nie palę, proszę pana. Nie jestem pełnoletni.
– No daj spokój, nie powiem twojej matce – zachęcił go ojciec Chloe.
– Nie, naprawdę. Nie palę.
– Na pewno nie chcesz?
– Nie, dziękuję – powiedział z naciskiem Edward.
– To dobrze. Masz szczęście. Jakbyś palił, pogoniłbym ci kota – warknął mężczyzna, zapalając papierosa. Masen ledwo powstrzymywał uśmiech. Facet go sprawdzał! – Chloe trochę mi o tobie mówiła – wyznał pan Harris. – Wiesz, takie tam bzdurki, że pomogłeś jej, jak uszkodziła sobie nogę. – Edward kiwnął głową. – Wydajesz się być dobrym chłopakiem, kolego, ale ja już wiem, jak to jest z gówniarzami w twoim wieku. – Nachylił się nad stołem, patrząc mu prosto w oczy. – Jeśli ją skrzywdzisz… - Zawiesił głos, po czym kontynuował: – To przysięgam ci, chłopcze, że urwę ci jaja.
Chłopak wpatrywał się z odrobiną strachu w szare tęczówki otoczone pajęczynką pękniętych żyłek, po czym kiwnął głową. Mierzyli się spojrzeniami przez kilkanaście sekund, po czym na schodach usłyszeli kroki Chloe. Mężczyzna cofnął się i oparł o framugę, dopalając papierosa. Dziewczyna weszła do kuchni, zerknęła na nich, a następnie powiedziała ojcu, że David był trochę zmęczony, więc położyła go do łóżka. Edward wstał i poinformował koleżankę, że musi wyjść. Ona rzuciła parę ciepłych słów, a pan Harris rzucił:
– Pozdrów matkę.
Masen kiwnął głową, pożegnał się, a następnie ruszył w kierunku wyjścia. Wyszedł na zewnątrz i zrobił parę kroków, kiedy usłyszał głos Chloe.
– Mam nadzieję, że mój ojciec nie naopowiadał panu jakichś bzdur.
Chłopak odwrócił się i zobaczył, że stała tuż za nim.
– Nie, tak sobie rozmawialiśmy – odparł przekonywująco.
– To dobrze. – Spuściła głową i myślała. – Miło było mi pana gościć, Edwardzie.
– Miło było u pani gościć, Chloe.
Rozpromieniła się, powiedziała do widzenia i wróciła do domu, pozostawiając po sobie tylko zapach zupy cebulowej, którym nasiąknęły jej włosy.
Od tamtej pory widywali się coraz częściej. Często brał ze sobą Josepha, który już był wolny; niekiedy dołączała do nich Anita. Siadywali zazwyczaj na skałach, rozmawiając, śmiejąc się i grając w najróżniejsze gry. Ale wciąż czegoś mu brakowało. A to „coś” wciąż było nieobecne.

Pewnego majowego dnia razem z Josephem wybrali się do domu Chloe. Otworzyła im o jakieś dziesięć lat starsza kobieta w fartuszku, z podkrążonymi oczami, drżącymi dłońmi i brudnymi włosami. Dopiero po chwili uświadomili sobie, że to Harrisówna, z tą różnicą, że coś bardzo złego musiało postarzeć ją aż tak bardzo.
– Dzień dobry – przywitał się Joseph.
– Przykro mi, ale nie mogę wyjść – wyjaśniła ochrypniętym głosem. – David jest chory.
– Och – wyrwało się Edwardowi. – A na co zachorował?
– To jakieś paskudne przeziębienie.
– Grypa? – zapytał szybko Jo.
– Nie! To nie grypa! – zareagowała nieco zbyt gwałtownie ze łzami w oczach. – Byliśmy u lekarza, powiedział, że to nie grypa!
– Rozumiemy – odpowiedział z naciskiem Edward. – W takim razie… Proszę przekazać braciszkowi pozdrowienia. Niech zdrowieje.
Kiwnęła głową, drżącymi rękami pocierając podkrążone oczy. Pożegnali się i wyszli. Doszli w milczeniu do skał, po czym Masen zapytał:
– Myślisz, że to grypa?
– No… skoro lekarz uznał, że nie… – zawahał się. – Poza tym hiszpanka podobno nie tyka dzieci i starców, a jedynie młodzież i dorosłych.
Rudzielec kiwnął głową i wspięli się w milczeniu na duży kamień. Joseph wyciągnął gazetę z tylnej kieszeni spodni, po czym rozłożył ją i pogrążył się w lekturze.
– Ale i tak mam wrażenie, że to grypa – westchnął. – Czuję to w kościach.

Edward bardzo chciał, by jego przyjaciel się mylił, ale stan chłopca pogarszał się i pogarszał, aż któregoś dnia wyszło na jaw, że to faktycznie grypa hiszpanka. W okolicy wybuchła panika. Matki przy każdym najmniejszym kichnięciu zabierały swoje dzieci do lekarzy, ale w większości przypadków wszystko było dobrze. Okazało się jednak, że zachorował także Ricky Dawson, najlepszy przyjaciel Davida, i to on zmarł pierwszy. Mały Harris trzymał się na świecie jeszcze do połowy czerwca. Zmarł dokładnie 13 czerwca 1918 roku, w wieku lat siedmiu i pół. Rodzina Harrisów została dokładnie przebadana i na szczęście byli zdrowi.
Nie mieli okazji rozmawiać z Chloe przez cały ten czas i parę następnych dni. Zanim chłopiec odszedł, siedziała przy nim dzień i noc, czytając mu bajki, podając lekarstwa, zaparzając ziółka i układając do snu.
Mniej więcej trzy dni po śmierci malca, Stephen wrócił.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
rani
Dobry wampir



Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 2290
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 244 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Smoczej Jamy

PostWysłany: Pon 18:34, 10 Maj 2010 Powrót do góry

Wiem, jestem zła Rolling Eyes Kompletnie zapomniałam, że jest nowy rozdział. Och i to jaki!
Rozdział jest krótki, więc tym razem i ja bardzo krótko Wink

Świetny rozdział. O wiele lepszy niż poprzedni.
Sen Edwarda był piękny. Nie wiem czemu, ale od razu wiedziałam, że to on. Przez chwilę myślałam, że może mu się Bella śni. Że ma proroczy sen Laughing
Chloe jest tutaj niczym mityczna nimfa albo syrena, która przywołuje swym śpiewem śmiertelników, porywając ich w otchłań jeziora. Ona tu kusi, onieśmiela i zniewala. Tak mi się skojarzyło. Ona sprowadzi na niego zgubę. Odnoszę wrażenie, że takie przesłanie a ten sen.
Pięknie piszesz sceny miłosne. Tak subtelnie, bez zbędnego wulgaryzmu. Takie to niemalże poetyckie Very Happy
Tylko muszę się do jednej drobnej rzeczy przyczepić, bo potem zapomnę.
Cytat:
Spoglądali sobie w oczy, niemalże odpływając w zmysłowych doznaniach.

Odpływając, czy opływając? Odpływając od zmysłowych doznań, albo opływając w zmysłowych doznaniach Wink Przynajmniej tak mi się zdaję. Ale to taka drobnostka, nie mam co się czepiać :D

Edward i brudna pościel po erotycznym śnie. To jest takie zwyczajne. Lubię czytać o Edwardzie, który nie jest idealny we wszystkim. Jest tylko normalnym siedemnastolatkiem, który ma swoje potrzeby, która dorasta.
Widać, że jest zagubiony. Nie może rozszyfrować swoich uczuć, coś się w nim zmienia. Zmienia się wszystko dookoła. Przyjaźnie się rozpadają, więź z matką się rozluźnia. To się nazywa dorastanie.
Edward nigdy nie był zakochany i teraz nie wie, czy naprawdę jest. Chloe wzburzyła jego spokój i opanowanie.To od jej pojawienia, wszystko zaczęło się psuć i zmieniać.
I coś mnie zastanawia. Czemu ciągle śni mu się ten koszmar o wojnie? Czy to jakieś prorocze sny? Czy coś innego? A może są one bez znaczenia? Intryguje mnie to, bo ja w znaczenie snów bardzo wierzę.

Rozmowa z ojcem Chloe bardzo fajna Laughing Przestraszył się nam chłopak. To cud, że jeszcze tam wrócił.
I wreszcie pojawił się Joseph. Teraz już jest wolny. Może spotkać się z Anitą, może robić co chce. Powoli tworzy się paczka przyjaciół.
I koniec, która zwiastuje to, na co wszyscy czekamy. Szkoda mi małego Davida :( Takie biedne dziecko.
Do tego powrót Stephena. Takie to symboliczne. Wraz z nadejściem śmierci zjawia się on. I to teraz wszystko się zacznie? Toksyczny trójkąt miłosny? Myślę, że tak. I nie mogę się go doczekać.

Bardzo dobry rozdział, jak zwykle. Dzisiaj tak krótko będzie, ale nadrobię następnym razem Very Happy Czekam niecierpliwie :)


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 20:18, 10 Maj 2010 Powrót do góry

Suszku Smile
Oczywiście czekałam z niecierpliwością na nowy rozdział Pandemii. Doskonale o tym wiesz. Dziś chyba nie mam sił na pisanie długich komentarzy, bo jestem od szóstej na nogach, dwoi mi się w oczach i klawisze mi się mylą, ale co tam.

Pierwsza część - sen Edwarda.
Muszę przyznać, że cała ta sytuacja przypomniała mi trochę pewną scenę z serialu True Blood, kiedy to jeden z bohaterów (przyp. Sam) kąpie się na golasa w jeziorze i po chwili dołącza do niego dziewczyna (Daphne). Ale kojarzy mi się też z takim baśniowym obrazkiem. Wiesz, młody, atrakcyjny chłopak pływa sobie w jeziorku, relaksuje się, a tu nagle pojawia się piękna dziewczyna, wyglądająca trochę jak kusząca elfka, czy coś. Przynajmniej tak mi się to skojarzyło. Zresztą bardzo ładnie opisałaś tę scenę. Bardzo plastycznie. Tak że sobie bez problemu wszystko wyobraziłam.
No i dalsza część, gdy opisałaś ich zbliżenie. Również opisałaś do ładnie. Delikatnie i ze smakiem, że się tak wyrażę. Pamiętasz, jak pisałaś pod pojedynkiem Suleny, że miałaś motylki? Teraz to mi jakieś owady buszowały w podbrzuszu Wink To było bardzo, bardzo fajne. Takie sceny erotyczne lubię i takie mogę czytać. A uwierz, że jestem w tej strefie wymagająca, gdyż nie lubię takich suchych opisów, gdzie nie ma ani grama emocji, gdzie wszystko jest takie dosłowne i nie pozostawiające pola do wyobraźni. U Ciebie wyszło to bardzo dobrze. Kolejny plus dla Pandemii Smile
Przebudzenie Edwarda i jego reakcja na "zabrudzoną" pościel była urocza. Jego przemyślenia odnośnie Chloe są też bardzo ciekawe, ale chciałam tutaj zwrócić uwagę na coś innego. Mianowicie na to, jak Edward wspomina o swojej mamie i przypomina sobie jej "mądrości", które zapewne mu przez te wszystkie lata wpajała. Pojawiają się one już któryś raz i za każdym razem wydają mi się takie prawdziwe. I widać, że Edward bardzo szanuje jej zdanie i bierze je pod uwagę podczas swojego postępowania. Nawet jeśli uważa, że ich kontakt ostatnimi czasy się pogorszył.
Współczuję też Edwardowi, bo musi się czuć porządnie zagubiony przez swoje koszmary, to co się dzieje z jego przyjaciółmi, to że myśli w taki sposób o Chloe i w ogóle. Biedny chłopak.

Zdziwiło mnie, że Edward udał się do Chloe. Jednak z drugiej strony - potrzebował czyjegoś miłego towarzystwa i mógł się dowiedzieć czegoś o Stephenie. Dziwne, że dziewczyna nie powiedziała, że chłopak był u niej i spędził noc w jej kuchni. Fajnie jednak, że tak dobrze się rozumieją, rozmawiali, trochę się zrelaksowali, zjedli razem. Taki sielski obrazek nam się zrobił. Miła odmiana po choćby obrazku z poprzedniego rozdziału, gdzie to była scena Chloe - Stephen na dworcu.
Jednak gdy pojawił się ojciec dziewczyny, trochę się zdenerwowałam. Miałam jakieś złe przeczucia. Jednak nic takiego się nie stało. Oprócz tego, że zaśmiałam się na tekst o urywaniu jaj i gdy ojciec dziewczyny sprawdzał Edwarda. To było takie... ojcowskie? Normalny rodzic, który nie chce, żeby jego dziecko cierpiało. To było słodkie.
Spodobała mi się wzmianka o tym, że Edward i Chloe spotykali się częściej i że dołączali do nich Joseph i Anita. Jednak zrobiło mi się tutaj trochę smutno. Zgrzytnął mi tutaj taki przeskok - że Edward i Chloe ledwo się znają, a tutaj nagle informujesz nas, że zaczęli się częściej spotykać i w ogóle. Szkoda, że nie pokazałaś nam tego jakby dokładniej. Tego jak ewoluowała ta ich znajomość i że faktycznie zaczęli spędzać ze sobą więcej czasu, ale co tam Wink To takie moje blebrotanie. W ogóle mnie nie słuchaj Laughing
No i na koniec nam zaserwowałaś chorobę i śmierć braciszka Chloe. Aż mi serce mocniej zabiło. Teraz to będę się ciągle denerwować. Jestem tego pewna. Coś czuję, że zacznie się dziać coś złego, związanego z hiszpanką. Wiem, że niedługo będę ryczeć jak bóbr na Pandemii. Po raz kolejny. Martwię się bohaterów. Ech.
Jednak na sam koniec pojawiła się iskierka nadziei. Stephen wrócił. Cieszę się i jestem bardzo ciekawa, co się będzie dalej z nim i resztą działo.

Widzisz. Myślałam, że napiszę krótki, badziewny komentarz, ale nawet trochę się rozpisałam. Szkoda, że rozdział taki krótki, bo przyzwyczaiłam się do dłuższych, ale i tak jestem szczęśliwa, bo uwielbiam to opowiadanie i coraz bardziej czuję się związana z bohaterami.

Czekam niecierpliwie na dalszą część i tulę Cię mocno do serducha :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Cornelie
Dobry wampir



Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 297 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD

PostWysłany: Sob 17:14, 15 Maj 2010 Powrót do góry

Wiesz, Suharku, jestem z Tobą i Pandemią od samego początku. Mam takie szczęście, że jako pierwsza widzę nowe rozdziały, czytam je i sprawdzam, co daje mi swego rodzaju malutką przewagę przed innymi.
Od dawna wiedziałam, że jesteś utalentowana. Wiesz, pamiętam Twoje pierwsze ff. Sam początek, jak zaczęłaś zamieszczać swoje teksty na teesie. Pamiętam "Kubek" i "Roberta...". Pamiętam jak się wtedy uśmiałam.

Pamiętam też, kiedy dokładnie nastąpił przełom w twojej twórczości. Może sama tego nie zauważyłaś, ale ja tak. Kojarzysz ten ff, co zaczęłaś pisać o Belli i Edwardzie, ale bardzo szybko przestałaś? Właśnie wtedy, w tym momencie nastąpił ten przełom. Później zaczęłaś pisać "Symfonię...", która moim skromnym zdaniem, jest twoim najbardziej udanym dzieckiem i mimo tego, że rozpaczam po jej zawieszeniu, to za tego Edwarda będę Ci dziękować już chyba zawsze.
Wtedy już wiedziałam, że wiesz, co robisz, że naprawdę ruszyłaś do przodu ze swoim warsztatem. I tak obserwuję sobie twoje poczynania, to jak się zmieniasz i jestem pełna podziwu :) Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że Ci zazdroszczę takiej lekkości pióra w tak młodym wieku :)

Przechodząc jednak do "Pandemii" - pokazujesz w niej swój kunszt. Każdy rozdział jej wyważony, stonowany i całkowicie oddający klimat opowieści. Podoba mi się to, że władasz odpowiednim językiem, a co najważniejsze nie lecisz na łeb na szyję.
Ten rozdział trochę mnie zasmucił. Zresztą już Ci to mówiłam zaraz po zbetowaniu. Ale zacznę może od początku. Sama wejściowa scena snu Edwarda mówi nam trochę o nim samym. Mamy do czynienia tutaj z pewnym rodzajem fantazji erotycznych, w których udział bierze dziewczyna, która niby nic dla niego nie znaczy. Niby nic nie mają wspólnego i tak naprawdę nie czuje do niej nic więcej, jak jakąś małą sympatię. Ale to jego zauroczenie tą cielesnością, zauroczenie ciałem Chloe stwierdza jednak coś innego.
Gdzieś głęboko w umyślę, Edward musi coś do niej czuć. Sam chyba nie jest w stanie tego zdefiniować, ale pierwsza taka fantazja wpływa już na młody umysł xD
Cieszę się, że Joseph w końcu może być sobą. W końcu nie jest trzymany na tak zwanej smyczy i nie mogę robić tego, czego pragnie. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie bycia z Anitą.

Rozmowa Edwarda z ojcem Chloe była przejrzyście mocna i śmieszna xD Właściwie tak można powiedzieć często gęsto wygląda rozmowa ojca z chłopakiem, który interesuje się ich córką, tak? Nieprzekolorowałaś tego, i dobrze, bo tak powinno być.
Końcówka jednak totalnie zbiła mnie z tropu. Mimo że brat Chloe był gdzieś tylko tłem w tej historii, to jego śmierć strasznie mnie poruszyła. Ale fakt jest taki, że trzeba było się spodziewać prędzej czy później jakiejś śmierci. Przykro, że wypadło na niego - niewinnego małego chłopca i chyba właśnie to czyni tą śmierć tak straszną.

Ja będę z Tobą do końca "Pandemii" :)
Buźka mała, weny :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Sob 23:10, 15 Maj 2010 Powrót do góry

No dobra, miałam niby rzygać i w ogóle, ale obiecałam kopanie w tyłek, to przyszłam bić (ale nie mocno).

Co Cię tak wzięło na skróty?! Dlaczego mi to robisz?! :,( Już chcesz kończyć, czy jak? Liczyłam na to, że bardziej się pobawisz tą hiszpanką, a tymczasem Ty ją zamknęłaś w malutkim akapicie, który w dodatku jest krótszy niż ten, traktujący o Edwardowych polucjach. Na stopę Badwarda, no! Ja naprawdę lubię to, co piszesz, ale chcę się tym trochę pocieszyć. Martwi mnie ta dysproporcja, tym bardziej, że uwydatnia się pod koniec rozdziału, a to przyprawia mnie o ponure myśli, które wskazują na fakt, iż masz wenowe problemy, czego konsekwencją może się stać kontynuacja utrzymana w tym tonie. Ja się nie zgadzam, wiesz? Uczyniłaś z Chole naprawdę istotną postać i nie możesz tego schrzanić (zero presji *niewinne oczka*). Ona jest spoiwem między wieloma wątkami, więc nie powinnaś tak po łebkach się z nią obchodzić. Do tej pory miałaś zupełnie inny system i szkoda byłoby go porzucać, bo naprawdę był dobry. Brat stał się jedną z najważniejszych rzeczy związaną z tą bohaterką, a Ty go tak okrutnie potraktowałaś. Zresztą wspominałam ostatnio, że martwi mnie traktowanie jej po macoszemu i nawet mówiłam, że możesz zbudować świetny charakter na kanwie rodziny Harrisonów (mam nadzieję, że nic nie pochrzaniłam), a tutaj… Wnoszę, że to tylko chwilowa niedyspozycja, bo nie ukrywam, że mnie przestraszyłaś.
Poza tym, jeśli już w temacie snów Edwarda jesteśmy, warto zaznaczyć, że zaczynają mnie irytować pseudo filozofie jego matki. Naprawdę lubię kobietę, ale jak się perfidnie wcina w myśli syna, którego bardzo staram się polubić, to mam ochotę ją kopnąć w tyłek. Mocno.
Co się postawy Edwarda tyczy, to muszę stwierdzić, że utwierdzam się w przekonaniu o jego infantylności. Jeżeli przekłada źle pojętą solidarność nad troskę o przyjaciela, to poddaję w wątpliwość jego domniemaną inteligencję. Nie wiem na ile to jest celowe, ale naprawdę martwią mnie te rozbieżności. Chociaż przyznam szczerze, że trochę hormonów dodało kolorów temu panu i udowodniło mi, że jednak nie jest taką sierotą, jak myślałam. Ale dawno Ci chyba nie beciłam, co? Widzę, że znów romansujesz z wielokropkami. xD (Chociaż teraz używasz ich z większym wyczuciem, więc plus).

Bardzo dobrze przedstawia się fragment z pożegnaniem Chloe i Edwarda. Te uprzejmości i panowanie, którymi się zachwycałam ostatnio, naprawdę są genialnym krokiem w przód. Dodają temu tekstowi pewnej klasy, smaczku… Aż chce się wgryźć w litery! (Ale dałam, co?) Jednak chciałabym, żeby to, co tak pięknie prezentuje się w dialogu, przeniknęło również do opisu. Robisz postępy z dnia na dzień (no… pominiemy to streszczenie w ostatnim rozdziale), ale wciąż masz problemy z jednolitością. Tak samo w kwestii charakteru Edwarda, jak i w stylu. Z jednej strony mamy tę klasę, a z drugiej kolokwializmy przenikają do narracji. Pamiętaj, że to nie jest pierwszo osobówka i wykręcanie się już nie jest takie proste. Chcesz mieć narratora z prawdziwego zdarzenia, z jajami, z głową na karku. Niech zatem nie będzie mniej elokwentny od postaci, którym towarzyszy.

Ogólnie ten rozdział nie wnosi wiele przez swoją formę. Myślę, że gdybyś pozwoliła sobie na trochę większe rozpisanie, sprawa miałaby się zupełnie inaczej. W końcu pojawiają się pierwsze ofiary hiszpanki w otoczeniu głównego bohatera, ale całkowicie to po mnie spłynęło. Emocji mi zabrakło. Ten rozdział był na razie najgorszy z tych, które przeczytałam, ale mam nadzieję, że się odbijesz. Naprawdę kocham to opowiadanie i wpisuję ostatni fragment na listę złych dni.

I na pożegnanie, coby smutno nie było:
    Ona rzuciła parę ciepłych słów, a pan Harris rzucił: […]

Pozdrawiam,
R.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Rudaa dnia Sob 23:10, 15 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Sob 22:29, 22 Maj 2010 Powrót do góry

Bardzo cieszy mnie, że podobał się Wam ten rozdział, mimo że ja jestem z niego średnio zadowolona. Rudziczku, zebrało mi się na skróty, bo opicywać i co nie było. Nad ofiarami pandemii też sobie zdążysz posmarkać, nie martw się. Zapewniam Ci to.
Mam prośbę. Jeżeli ktoś to czyta poza tymi stałymi osobami, to niech mi chociaż peemkę napisze, nie wiem, dlaczego tak się boicie pandemii xD Nie wymagam kilometrowych postów, ucieszę się na jakikolwiek ślad Waszej obecności, naprawdę. No to tyle, bardzo proszę o opinie pod tym rozdziałem :)
Pozdrawiam, Suszak, smacznego czytania


Rozdział VIII

Czerwiec 1918

O powrocie przyjaciela Edward dowiedział się od chłopaka roznoszącego gazety każdego poranka. Tommy Millis należał do tych denerwujących, wszędobylskich łobuzów, którzy zamiast chodzić na lekcje wolą latać po dachach budynków i nieużywanych ściekach, a po wszystkim wracają brudni i śmierdzący kurzem, potem i – cóż – zawartością kanalizacji. Plusem takich dzieciaków jest niewątpliwie fakt, że mają uszy i dużo słyszą oraz oczy i dużo widzą. I za parę centów są w stanie pobiec na Antarktydę, przywieźć stamtąd pingwina i wrócić jeszcze tego samego wieczoru, a co dopiero przekazać informację podczas porannego roznoszenia gazet.
Edward tego dnia jeszcze przed śniadaniem wyszedł na ganek i podniósł „Chicago Tribute” leżące na wycieraczce. Zerknął na pierwszą stronę gazety i skrzywił się. GRYPA HISZPANKA – KOLEJNE ŚMIERTELNE OFIARY!, krzyczał nagłówek. Pod spodem kilka akapitów o liczbie zmarłych, wypowiedzi lekarzy, ostrzeżenia specjalistów i parę zdań od płaczących matek, żon lub dzieci. W podsumowaniu redaktorzy nakazują wszystkim niezwłocznie zgłosić się na badania i koniecznie zaszczepić (chociaż szczepionka może być nieskuteczna, hiszpanka należy do podejrzanych, trudnych do zwalczenia mutacji). Edward westchnął i złożył gazetę z zamiarem powrotu do mieszkania, kiedy coś usłyszał.
– Psst.
Dźwięk dobiegał zza żywopłotu. Stał tam brudny i wyszczerzony Tommy i zachęcał Masena do zbliżenia się. Zmarszczywszy brwi, podszedł powolnym krokiem.
– Czego tu szukasz, Tommy? – zapytał.
– Mam do przekazania ważną wiadomość, sir – odparł dumnie i zasalutował, wypinając pierś.
– A więc słucham – mruknął rudzielec, zastanawiając się, co chłopiec będzie chciał w zamian.
Sir Stephen Stanley pragnie przekazać, że zamieszkuje aktualnie kawalerkę na skrzyżowaniu siódmej i szóstej, numer 13, mieszkania 5 – wyrecytował. – I dodał, że zaprasza do siebie na sobotę na piętnastą.
– Stephen jest w mieście? Wrócił?
– Na to wygląda, sir – odpowiedział uprzejmie Tommy. – Tylko tyle wiem.
Edward wpatrywał się w chłopca z wytrzeszczonymi oczami. Stephen żyje! Ma się dobrze! Zaprasza do siebie! Żyje! Boże, on żyje!!!
Chciał już podziękować i odejść, kiedy usłyszał ciche chrząknięcie Millisa. Przewrócił oczami.
– Nie mam pieniędzy, kolego – oświadczył.
– To nie muszą być pieniądze – poinformował sprytnie tamten. – …Sir – dodał szybko.
– Myślałem, że zostałeś opłacony przez Stephena.
– No tak.
Edward pomyślał, że nie warto robić sobie wrogów z takich jak on, więc pogrzebał w kieszeniach i znalazł drewniany breloczek, który kiedyś zrobili z Josephem. Westchnął głęboko i wcisnął go w wyciągniętą dłoń, po czym kazał Tommy’iemu wracać do pracy. Odwrócił się i wszedł do mieszkania, uśmiechając się szeroko.
Jego przyjaciel powrócił.

– Witam panią, Chloe.
Dziewczyna stojąca w drzwiach spojrzała na niego przekrwionymi oczami, a na jej wargach rozkwitł blady, niepewny uśmiech. Miała na sobie zniszczoną sukienkę z tłustymi plamami oleju, ale nie to najbardziej przyciągnęło wzrok chłopaka. Zamiast długich, gęstych włosów, na jej głowie pozostała tylko rozczochrana chłopięca czupryna. Harrisówna zaśmiała się cicho na widok miny Edwarda.
– Musiałam coś z nimi zrobić. Strasznie mi się splątały i nie mogłam ich rozczesać, więc nie pozostało nic innego, jak ściąć – wyznała z delikatnym rumieńcem wstydu na policzkach. – Zazwyczaj wyglądają lepiej, ale dzisiaj… – Urwała. – Dlaczego pan przyszedł?
– Chciałem zapytać, jak się pani czuje – odpowiedział Edward, rad, że jego przyjaciółka dobrze się trzymała, a na jej twarzy widniały weselsze emocje.
– Lepiej – westchnęła. – Może herbaty?
– Nie, dziękuję, wolałbym panią zabrać na spacer – zaproponował. – Trochę świeżego powietrza dobrze pani zrobi.
Zawahała się, ale po wielu namowach zdecydowała się założyć płaszczyk i wyjść. Kroczyli powoli przez pola wydeptaną ścieżką, napawając się przyjemną, choć nieco chłodną pogodą. Zadawał jej pytania, ale nie mówiła zbyt dużo. Raczyła go zdawkowymi odpowiedziami bądź monosylabami, co, jak zauważył, było i tak godnym podziwu wyczynem. Odnosił bowiem wrażenie, że każde wypowiedziane słowo sprawia dziewczynie fizyczny ból. Bał się poruszyć temat Davida, a żaden inny nie przychodził mu do głowy.
– Edwardzie? – zapytała, gdy siedzieli na trawie, obserwując słońce chylące się ku zachodowi.
– Hmm?
Otworzyła i zamknęła usta, jakby się rozmyśliwszy.
– Nic, już nic.
– Proszę powiedzieć – nalegał.
– Nie, to takie… bzdurki – mruknęła.
– Doprawdy? A co to ma do rzeczy? Proszę mówić.
Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę swoimi szarymi, zmęczonymi oczami. Zauważył, że nie ma już takiej nieskazitelnej cery i gładkiej skóry, a na czole widniała ledwo widoczna, jednak widzialna zmarszczka. Drżącymi dłońmi odgarnęła niesforny kosmyk i westchnęła.
– To głupie pytanie, ale zapewniam pana, że bardzo niewinne.
– A więc słucham.
– Lubi mnie pan?
Wpatrywał się w Chloe zaskoczony i wybuchnął śmiechem. Chyba poczuła się nieco speszona i zmieszana, więc pospieszył z odpowiedzią.
– No oczywiście, że panią lubię!
Posłała mu ciepły uśmiech i przez moment wyglądała tak, jak jeszcze do niedawna.
– Ja pana też lubię – powiedziała cicho. Milczeli parę chwil.
– Stephen, mój przyjaciel, powrócił do miasta – wymamrotał w końcu Edward. Dziewczyna podniosła głowę z zainteresowaniem.
– To wspaniale.
– Ano prawda. Tylko trochę się boję, czy to aby na pewno on.

Joseph westchnął głęboko i przeżegnał się powoli i z namaszczeniem. Księżyc za oknem rzucał długie, nieco złowieszcze cienie na meble w jego pokoju. Zamknął okiennice i otworzył szufladę biurka. Wyciągnąwszy zdjęcie Anity, podsunął je pod słabe światło lampy. Fotografia przypominała mozaikę: podarta i misternie posklejana. Brakowało kilku elementów, więc dziewczyna uśmiechnięta na zdjęciu nie miała prawej dłoni i kawałka nogi. Westchnął, chowając je z powrotem na miejsce. Zgasił światło i wszedł do łóżka. Jak tylko przykrył się kołdrą, poczuł natłok myśli kotłujących się w młodej głowie.
Od śmierci dziadka nawiedzały go skrajne uczucia. Jednym razem chciało mu się płakać ze szczęścia – bo on, Joseph Hingerstein, wreszcie może być sobą, żyć tak, jak chce, robić to, co chce, i kochać to, co chce – a potem czuł obrzydzenie do swojej osoby i wszystkich myśli. Z jednej strony przepełniała go niezmierzona radość, chęć do życia, przed oczami widniała paleta możliwości, z drugiej zaś – widmo egoizmu i bezmyślności, jakimi się cechował. Nie potrafił jednak zwalczyć w sobie pokładów zadowolenia ani zmusić do żałoby. W momencie, w którym serce Alberta przestało bić, Joseph stał się wolny, kajdany skuwające jego nadgarstki rozpłynęły się w powietrzu, ciężka kula u nogi zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Jednak nie pozbył się wszystkiego i wiedział, że niektóre przywary i wspomnienia pozostaną w nim na zawsze. Wciąż w jego głowie pozostawała blokada nie do zwalczenia, szlaban, który opadał na mózg za każdym razem, gdy zamierzał zrobić coś sprzecznego z zasadami dziadka lub religii, w którą wierzył. Pozostała też wytrwałość, której nauczył się przy swoim tyranie. Wytrwałość, upór, odporność. Gdyby nie wychowanie, nigdy nie wyuczyłby się tak wielu cech. Istniało mnóstwo rzeczy, które zawdzięczał twardej i nieczułej ręce seniora, i gdyby o tym zapomniał, byłby zwykłym, niewartym funta kłaków niewdzięcznikiem.
No i Albert Hingerstein wciąż pozostawał członkiem jego rodziny, ojcem jego ojca. W żyłach Josepha płynęła ta sama krew, miał po nim nawet rysy twarzy, głównie nos (co nie było już tak bardzo dostrzegalne poprzez paskudne złamanie) i oczy (chociaż i to ciężko dostrzec, ponieważ u starego tęczówki dawno wyblakły). Na dodatek jedno było niezaprzeczalne: wiele cech charakteru odziedziczył właśnie po dziadku, między innymi upartość i chęć postawienia na swoim za wszelką cenę. Więc nie miał prawa się cieszyć.
Ale mimo to był szczęśliwy. I nie było już ani jednej osoby na świecie, która byłaby w stanie przeszkodzić mu w tej radości. Nie istniał nikt, kto chciałby stanąć na drodze po rękę Anity. To piękne, chociaż jednocześnie puste uczucie. Nie miał już z kim i o co walczyć, komu się stawiać lub pokazywać swoją siłę. Nie chodziło o to, że potrzebował dowartościowania, ale jakiegoś celu, do którego od zawsze dążył – aż do teraz. Nie potrzebował niczyjej pomocnej dłoni, nigdy jej nie chciał, za to bardzo lubił to pokazywać wszystkim dookoła.
Jestem samodzielny, jestem samowystarczalny.
Czyżby? Czy byłby w stanie istnieć do końca życia bez drugiej osoby? Jeszcze kilka tygodni wcześniej odpowiedziałby: tak. Ale odkąd poznał Anitę, jego życie, światopogląd i plany na przyszłość przewróciły się do góry nogami. Nic już nie było takie, jak kiedyś. Nie potrafił bez niej oddychać, nie potrafił zasnąć bez myśli, że ona jest gdzieś tam parę kilometrów od jego sypialni, w swoim łóżku, może o nim myśli, może szczotkuje długie, piękne włosy, może śmieje się, czytając książkę, a może już śni, może nawet o nim! Uczucie, że niedaleko pod ręką jest osoba, na której może polegać i którą kocha – tak, kochał ją – było cudowne i tak wiążące jednocześnie. Ponieważ już wiedział, że to wiele komplikuje.
Anita była pierwszą osobą, na której mu naprawdę, naprawdę zależało i nie wiedział, jak się zachować. Owszem, kochał matkę – ale nigdy nie był z nią blisko i to jej wina. Kochał ojca – ale nigdy nie pozwoliłby sobie, by porozmawiać z nim szczerze. Miał dwójkę przyjaciół – Edwarda i Stephena – ale gdyby nagle ich zabrakło… Wstydził się tego, ale był świadomy, że nie rozpaczałby zbyt długo. Nie potrzebował nikogo poza piękną panną Stanley i to naprawdę wiele komplikowało. I – co gorsza – wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ona także go pragnęła. Cieszyło go to. Czasami stawały mu przed oczami wizje ich wspólnego życia. Spokojny domek gdzieś na Ziemi, nie ważne gdzie, dwójka ślicznych dzieci i Anita drzemiąca na leżaku na tarasie z książką, która wypadła jej z dłoni na podłogę. Jeszcze do niedawna taki obrazek pozostawał marzeniem, teraz jest całkiem prawdopodobną prognozą na przyszłość.
Była ideałem. Kimś, kogo od zawsze szukał, nawet jeśli nie do końca był tego świadomy. Wesoła, zabawna, oddychająca pełną piersią (Och, i to jak pełną!, pomyślał), idąca z duchem czasu, nowoczesna, otwarta, roześmiana. Z pokładami dystansu do siebie, otaczającego ją świata i dóbr materialnych. Odrobinę szalona. Inteligentna. Jak potrzeba – sarkastyczna i ironiczna. Ufna, ale nie naiwna.
Więc był samodzielny, ale już nie samowystarczalny. Gdyby coś jej się stało…
Nie brał tego pod uwagę. Tyle naczytał się o grypie hiszpance – przecież oboje są w kategorii wiekowej największego zagrożenia. Gdyby zachorowała i umarła, nie przeżyłby tego. Ciarki przeszły go na myśl o pięknej, zmordowanej blondyneczce na łożu śmierci. Boże!
Ale na taki wypadek nie miałby wpływu i to właśnie ten brak kontroli doprowadziłby go do szewskiej pasji. Gdyby to on zachorował, być może jego upór i wytrwałość zwalczyłyby chorobę. Ale ona – delikatna niczym porcelanowa laleczka Anitka, młoda, niewinna, nieskażona… Ona byłaby taka podatna.
To dlatego miłość jest niebezpieczna. Potrafi nie tylko budować, ale i niszczyć. Ileż to nasłuchał się o toksycznych małżeństwach lub historiach odrzuconych kochanków. Nie raz napotkał zgorzkniałe wdowy lub wdowców i nigdy nie pozwoliłby sobie skończyć w ten sposób. Miał więc do wyboru zaryzykować i dać się ponieść namiętnościom bądź skrzywdzić siebie i swoją przyjaciółkę, rozstając się, ale też ocalając to, w co tak rozpaczliwie wierzył.
Oczywiście nie mógł dobrowolnie zrezygnować z rozkoszy, jaką przynosiła mu obecność Anity, więc ta decyzja tylko z pozoru była wyborem. W rzeczywistości sam się do tego przymusił i nie potrafił z tym walczyć. Był dla siebie tyranem, któremu nie potrafił się postawić, i czuł się z tym fatalnie. Świadomy absurdu swojego toku myślenia, nie potrafił uwolnić się z klatki, w której znajdował się jego umysł, przez co myśli Josepha przybrały taki groteskowy odcień. Jego sytuacja to błędne koło, z którego nigdy się nie wydostanie, ponieważ pragnął wolności i powrozów miłości jednocześnie.
Zaręczyny chodziły mu po głowie od paru dni. Mimo że znał ją tylko kilka tygodni, zrozumiał – i ona także to najwyraźniej zrozumiała – że są sobie przeznaczeni. Chociaż z początku, kiedy go zobaczyła, podeszła do niego z dystansem, to bardzo szybko cała niepewność jej minęła. Ona także się w nim zakochała i wykorzystywała każdą możliwą sytuację, by mu to w subtelny sposób okazać – a więc posiadała umiejętność, o której on mógł tylko pomarzyć. Mimo to wyznała mu kiedyś, że lubi ten chłód i udawaną obojętność.
Więc ją poślubi. Jeśli ukochana wyrazi na to zgodę, oczywiście.
A co na to Stephen?, przebiegło mu przez myśl. A dlaczego miałby mieć coś przeciwko? Powie mu o tym w sobotę. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że Steve powrócił. Będzie szczęśliwy, jak dowie się, kogo pokochał jego przyjaciel z dzieciństwa.
I zasnął z tą myślą.

Stary zegar z kukułką wybił wpół do trzeciej. Stephen zerknął szybko na tarczę, czując nieco nieprzyjemny skurcz żołądka. Edward i Joseph zaraz będą. Cholera, oni zaraz będą, a on jest w rozsypce. Skończył szybko partię brydża i przeprosił kolegów, po czym wstał i wyszedł do łazienki, by przemyć twarz. Zastanawiało go, czy jego przyjaciele jeszcze o nim pamiętają i zechcą znów przyjąć do siebie. Ale dlaczego nie? Nie było go raptem parę tygodni. Nic wielkiego. Przez ten czas za to bardzo się zmienił, i dobrze. Wyrósł ze swojego szczeniackiego obycia i gówniarskiej nieodpowiedzialności. Jest teraz dwudziestoczteroletnim eleganckim dżentelmenem, Peterem Danielsem, handluje… tym i tamtym. Jak spytają, odpowie, że sprzedaje kosmetyki i różne specyfiki na zmarszczki. Zerknął w odbicie i przez moment wydawało mu się, że wybrał złą drogę, ale chwilę potem zreflektował się, posyłając swojemu bliźniakowi po drugiej stronie lustra szeroki, pełny energii uśmiech.

Edward wziął kilka głębokich oddechów, po czym nacisnął na przycisk na prawo od drzwi. Usłyszał cichy dzwoneczek po drugiej stronie, a następnie czyjeś kroki. Drzwi otworzyły się i stanął w nich jakiś mężczyzna łudząco podobny do Stephena Stanleya.
– Wybacz spóźnienie – wymamrotał Masen.
– Witaj, przyjacielu – powiedział tamten nieco ochrypniętym głosem. Uśmiechnął się do niego chyba najszerzej, jak potrafił, po czym uścisnęli się mocno.
– Chyba oszalałeś, jak mogłeś wykręcić taki numer! – skarcił go Edward z nutką rozbawienia w głosie. – Wyobrażasz sobie, jaka była afera?
Steve zmarszczył brwi, wpuszczając go do środka.
– Jaka afera?
– No, że zniknąłeś.
Blondyn mierzył go nieufnym spojrzeniem, zastanawiając się.
– Ale kto?
– Twoi rodzice. I rodzina. Nawet w gazecie artykuł był – odpowiedział Masen, zaniepokoiwszy się nieco dziwnym zachowaniem przyjaciela.
– Mój ojciec też? – Edward kiwnął głową. Stephen zaśmiał się gorzko. – Już to widzę. Napsułem mu reputacji, co? – warknął, szperając w kieszeniach i wyciągając zapałki. W końcu znalazł także jakiś karton, z którego wyjął podłużnego papierosa. Jego przyjaciel uniósł jedną brew.
– Ty palisz? Zwariowałeś? Masz raptem osiemnaście lat!
Steve wzruszył ramionami i drżącymi dłońmi zapalił od zapałki końcówkę fajki. W końcu zaciągnął się mocno i spojrzał mu w oczy.
– Otóż to, przyjacielu. I właśnie… Zapomniałbym. A tak właściwie, to gdzie Joseph? Miał przyjść.
Edward wzruszył ramionami, doszedłszy do wniosku, że chyba mają wiele do przedyskutowania. Przyjaciel zaprosił go z korytarza do salonu, gdzie unosił się gęsty dym z papierosów, jednak uciekał on przez otworzone szeroko okno. Pokój należał do schludnych i czystych, przebijała się przez to mimo wszystko pewna nienaturalność, jakby porządek był wymuszony. Nie stało tam wiele mebli: zaledwie kanapa, dwa podniszczone fotele (obydwa różne), stolik, szafka, na niej radio, a w rogu kwiatek o przyżółkłych liściach. Wodził spojrzeniem po nieco obdrapanej tapecie, gdy z zamyślenia wyrwał go głos Stephena.
– Trochę stare to mieszkanie, ale póki co wystarczy.
– Póki co? – podpytał.
– No tak – odpowiedział beztrosko, gasząc peta o blat szafki. – Nie zamierzam spędzić tu całej wieczności. Kto by chciał?
Edward nie odpowiedział. Milczeli chwilę, po czym się odezwał.
– Steve… chyba mamy sobie wiele do powiedzenia.
– Najwyraźniej – westchnął tamten. – Może powiem od razu. Usiądź. – Opadł na jeden ze zniszczonych foteli, jego przyjaciel zasiadł na drugim. – Załatwiłem sobie fałszywe papiery – wyznał. Na dokumentach widnieje inne imię i nazwisko… O, zobacz. – Wyciągnął je z kieszeni. – Peter Daniels, urodzony w 1894. Są praktycznie identyczne z prawdziwymi, jeśli nie całkowicie. Po prostu chciałem zacząć nowe życie, rozumiesz? Zajmuję się handlem i całkiem nieźle na tym wychodzę. – Przerwał na chwilę. – Nie chcę, żebyś o mnie pomyślał nie wiadomo co.
– Nie myślę. Jestem po prostu zaskoczony.
– Rozumiem. – Stephen zerkał na niego nieco zmartwionym wzrokiem. – A co u ciebie, przyjacielu?
– U mnie? Nic ciekawego. W każdym razie nic porównywalnego do wyrabiania sobie fałszywych papierów i udawania kogoś, kim się nie jest.
– Czyżby nutka pretensji? Wyrzuć to z siebie, Edwardzie. Spotkałem się w tym czasie z człowiekiem, który mówił na to negatywna energia. Wyrzuć ją z siebie i powiedz, co chcesz.
Masen rzucił mu mordercze spojrzenie. Czuł się dziwnie, jakby przemawiały przez niego dwie osobowości. Przecież zazdrościł mu odwagi… jednocześnie karcąc za bezmyślność. To głupota; czysta, bezczelna niekonsekwencja ze strony Edwarda. Chociaż ostatnio tak naprawdę odnosił wrażenie, że przemawiają przez niego dwie zupełnie inne istoty. Sam siebie nie poznawał.
– Uciekasz jak gdyby nigdy nic… Nic nikomu nie mówiąc… Doprowadzając matkę… i Anitę… i innych do obłędu! Po czym zapraszasz mnie, informujesz, że zmieniłeś tożsamość, ale to nic, co za różnica! Mogłeś napisać, przecież to nie jest średniowiecze, mamy telegramy i telefony!
Milczeli przez chwilę, po czym jego przyjaciel uśmiechnął się.
– Widzisz? Lepiej. Nie kontaktowałem się z tobą, ponieważ, będę z tobą szczery, kompletnie nie miałem do tego głowy. Zrozum mnie. Poznałem takich ciekawych ludzi! Byłem w takich ciekawych miejscach! Robiłem takie ciekawe rzeczy! – Zawahał się, ale kontynuował: - Wybacz, przyjacielu, że zapomniałem ci o tym powiedzieć, ale nawet jakbym chciał do ciebie zadzwonić, to nie miałbym kiedy.
– Taki z ciebie kosmopolita – mruknął z sarkazmem Edward. Tym razem Steve wyglądał na nieco zdenerwowanego.
– Nie wiem, co przez ciebie przemawia, Edwardzie, ale mam nadzieję, że to nie zazdrość. Nie ma cze… - urwał. – Nie ma co się martwić – poprawił się. – Przeprosiłem cię za to, że się nie kontaktowałem. Nie wiem, czego jeszcze ode mnie wymagasz.
Masen nie odpowiedział.
– Jeśli nie pasuje ci moje towarzystwo i to, jak teraz żyję, możesz wyjść – poinformował uprzejmie, acz chłodno Stephen. – Nie trzymam cię tu siłą. – Po chwili dodał nieco milszym tonem: - Ale liczyłem, że mimo próby czasu wciąż jesteśmy przyjaciółmi i że będę mógł liczyć na zrozumienie. – Skinął odrobinę głową. Edward westchnął i ukrył twarz w dłoniach.
– Po prostu… natłok wrażeń – wymamrotał. Siedzieli w ciszy przez kilkanaście sekund, aż w końcu jego przyjaciel wstał i poklepał go po ramieniu.
– Wybacz, że tak cię przyjąłem na sucho. Chcesz pić?
Kiwnął głową. Stephen zniknął w małej, ciasnej kuchni, stukając szklankami. W końcu Masen odsłonił twarz i obserwował, jak tamten wnosi dwie szklanki z sokiem grejpfrutowym do salonu. Postawił przed nim jedną i sam rozsiadł się pod drugiej stronie. Edward łapczywie przyłożył zimne szkło do warg, pijąc jak dziecko. Poczuł dziwną gorzkość napoju i coś palącego w gardle… Zakrztusił się, uświadamiając sobie, że to wcale nie grejpfrut.
– Co to jest? – zapytał. Steve uśmiechnął się.
– Hmm… Jakby to nazwać… Magiczna mieszanka. – Zaśmiał się. – To nie jest trujące, przysięgam – zapewnił go. Rudzielec patrzył na niego nieco wytrzeszczonymi oczami, po czym opróżnił szklankę i opadł na oparcie.
Wszystko było takie skomplikowane. Jego przyjaciel wrócił jako kto inny, był inny, zachowywał się inaczej. Palił papierosy i podawał mu jakieś podejrzane drinki. Może to nie Stephen Stanley? Może to nie ten chłopak, który odważył się przeskoczyć kałużę, by w końcu ubabrać się od stóp do głów błotem? A może właśnie to zrobił – chciał pokonać przeszkodę nie do zwyciężenia i nie udało mu się, a teraz widać tego skutki. Kto wie. Edward był w stanie uwierzyć we wszystko, byleby było w miarę możliwym wyjaśnieniem.
Stephen opowiadał o tym, jak jego nowy znajomy, którego poznał w dzień po ucieczce, zaproponował mu podróż przez Stany, gdzie spotkał tak skrajnie różnych i dziwnych ludzi, że naprawdę będzie miał co opowiadać wnukom. Przytoczył mu parę zabawnych anegdotek, co chwila dolewając dziwnego napoju do szklanki przyjaciela. Po kilkudziesięciu minutach siedzieli obaj, płacząc ze śmiechu, ale to Edward śmiał się głośniej, zdecydowanie głośniej, niż wymagała sytuacja. Potem zaczęli wspominać stare czasy, a już porządnie wstawionemu Edwardowi zebrało się na prawdziwą, łzawą melancholię. Po półtorej godziny Steve wyjął talię kart i zaczęli grać w brydża. Około osiemnastej śpiewali razem „Ile razem dróg przebytych” w nieco zawyżonej tonacji, ale w połowie trzeciej zwrotki ktoś zadzwonił do drzwi. Gospodarz wstał i zaskakująco pewnym krokiem wszedł do przedsionka, a następnie otworzył drzwi.
– O Boże – wyjęczał jakiś damski głos. – Dobry Boże, braciszku!!!
A potem słychać było jedynie cichy szloch, dużo niezrozumiałych słów i kilka zdań reprymendy. Edward postanowił nie ruszać się z miejsca, ponieważ trochę kręciło mu się w głowie. W końcu Anita zaprzestała szczebiotania i pociągając głośno nosem, weszła do salonu.
– Stephen, co tu się dzieje? – zapytała podejrzliwie. – Witam – przywitała się, zerkając z niepokojem na skulonego w fotelu chłopaka. Wybąkał niemrawe dzień dobry, po czym schował twarz w dłoniach. – Steve, co mu się stało? – wyszeptała.
– Och, dopadła go jakaś straszna choroba – poinformował siostrę bez mrugnięcia okiem. – Kręci mu się w głowie i…
– Mój Boże, hiszpanka?! – pisnęła. – Zawieź go natychmiast…
– Nie, nie, to nie hiszpanka – przerwał siostrze. – To taka tropikalna… niezbyt groźna, ale za to obfita w objawy choroba.
– Jaka choroba? – Zmarszczyła brwi. – Stephen, jesteś podpity! Czuję alkohol. Cały pokój tym śmierdzi!
– To nie alkohol. To ten lek, który mu podałem.
Posłała mu spojrzenie, które mówiło, że jeśli sądzi, iż wierzy w chociaż jedno słowo brata, to bierze ją za idiotkę, po czym podeszła do stolika i wzięła do ręki szklankę, w której znajdowały się resztki drinka. Powąchała je.
– Ja ci dam… Ja ci dam! – warczała. – Chyba oszalałeś! Upiłeś go!
– Sam się upił! Ja mu nic nie wlewałem do gardła! Nie musiał przecież…
– NIE DYSKUTUJ! – ryknęła. Steve zrobił jeden krok do tyłu. – NATYCHMIAST DO ŁAZIENKI! PRZEMYJ TWARZ, TY OBRZĘPALE! UMYJ ZĘBY! I PRZEBIERZ SIĘ, BO ŚMIERDZISZ!
Chłopak niemalże wybiegł z salonu niczym pies z podkulonym ogonem. Edward otworzył jedno oko. Anita stała, wpatrując się w drzwi do łazienki i trzęsąc się ze śmiechu. W końcu westchnęła, otarła policzki z łez i jej spojrzenie padło na chłopaka.
– Tropikalna choroba – wymamrotała z przekąsem. – Przychodzę do brata po jego półtoramiesięcznej nieobecności i co zastaję? Libację alkoholową i jakieś zwłoki. Bogu dzięki, że Joseph nie mógł przyjść. Już widzę, jak to by się skończyło. – Urwała, po czym dodała tonem znawcy: – Mężczyźni. Wszyscy tacy sami. Ale ja myślałam, że mój braciszek ma trochę oleju w głowie! Już ja się domyślam, co on wyprawiał, jak go nie było. Boże! Jak podróże zmieniają ludzi!

Kiedy się obudził, za oknem było już szaro, prawie noc. Leżał w małym, ciasnym pokoiku z obdrapaną tapetą, w którym cuchnęło cygarami, papierosami i alkoholem. Łóżko, na którym się znajdował, należało do tych starych, jęczących pod większym ciężarem mebli. Czuł się nieco dziwnie, kręciło mu się w głowie i był obolały, ale pomyślał, że mogło być gorzej. Skulił się bardziej pod kocem z zamiarem wstania w przeciągu paru minut, kiedy dobiegł go pisk Anity.
– I Edward o tym wie?!
Nadstawił uszu. Niski głos jego przyjaciela był trudniejszy do wyłapania, więc nie słyszał jego słów tak wyraźnie.
– Nie, dopiero zamierzam mu powiedzieć. Ale powoli.
– Stephen, czy ty oszalałeś? Czy ty postradałeś zmysły?! Jak… Jak… Boże, w co ty się wplątałeś!
– Anito, wszystko jest pod kontrolą, rozumiesz? Nie musisz się bać. Ja tylko…
– Ty tylko co? No, słucham, co masz na swoje wytłumaczenie!
– Nie krzycz, obudzisz go.
– Świetnie. Może usłyszy prawdę. Wiesz co? Jesteś tchórzem. I kretynem! Tak, jesteś skończonym kretynem!
– Nie pozwolę ci się wyzywać, Anito!
– Czy ty masz pojęcie… Boże, Steve!
– Uspokój się. Po co ta panika? Przecież mówię, że wszystko jest pod kontrolą.
– Pod jaką kontrolą… O czym ty mówisz, Stephen… Tu nie ma czegoś takiego jak kontrola. Dobrze o tym wiesz. Boże!
– Przesadzasz.
– Ja przesadzam? JA? – Zamilkła na chwilę. – Czy ty widzisz, co ze sobą zrobiłeś? Alkohol, papierosy, hazard i…
– Przestań, jesteś śmieszna.
Milczeli oboje.
– Ja jestem śmieszna, tak? To spójrz na siebie. Jesteś żałosny. To, kim jesteś, jest godne politowania. BRZYDZĘ SIĘ CIEBIE. Żegnam.
Stanowcze stukanie obcasów, trzask drzwi i brzęcząca cisza. Edward niemalże słyszał bicie swojego serca dudniące w uszach. Jego dłonie drżały, na czoło wstąpił zimny pot. Wydawało mu się, że słyszy szloch przyjaciela, ale równie dobrze mógł to być jakiś dźwięk zza okna.
Kilka minut później wygrzebał się z koca, wstał, wziął parę głębokich oddechów i nacisnął na klamkę pokoju. W salonie, na kanapie, siedział Stephen z papierosem w dłoni. Wpatrywał się tępo w przestrzeń, nawet nie uraczywszy przyjaciela spojrzeniem. Zaciągnął się.
– Chyba powinieneś już iść – mruknął do Edwarda. – Twoja matka będzie się martwić.
Kiwnął głową, pożegnał się i wyszedł szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
Tego wieczoru zobaczył i usłyszał bardzo wiele dziwnych i niepokojących rzeczy i nie czuł się z tym najlepiej. Bał się tego, co może nadejść. I tego, co już nadeszło i było nieodwracalne.
– Anito? – zagadnął płaczącą dziewczynę skuloną na ławce niedaleko kamienicy. – Anito, odprowadzę panią do domu. Jeszcze ktoś panią skrzywdzi.
Długie blond włosy zaiskrzyły w żółtawym świetle latarni stojącej nieopodal. Jasnowłosa jednak nie ruszała się z miejsca. Zrobił kilka kroków i usiadł obok. Milczeli parę chwil, on próbując zignorować delikatne wirowanie w głowie, ona pociągając nosem i ocierając co chwila policzki.
– Myślę, że taksówka byłaby lepszym pomysłem – powiedziała nagle pomiędzy jedną a drugą łzą. – Troszkę późno już jest.
Faktycznie, szaruga ustąpiła miejsca ciemnej nocy, chociaż na niebie widać było jeszcze różową poświatę. Edward przeczesał włosy palcami, uświadamiając sobie, w jakich kłopotach może się znaleźć, jeśli matka odkryje, że jest wstawiony. Ukrył twarz w dłoniach, niemalże słysząc głos Elizabeth wykrzykujący kolejne słowa z wyrzutem.
– Ma pani całkowitą rację – westchnął, ale żadne z nich nie drgnęło. – Państwo Stanley będą się o panią martwić.
– Nie sądzę – odpowiedziała ze smutną nutą w głosie. – Nie mają w zwyczaju przejmować się moją nieobecnością.
Edward pierwszy raz usłyszał tak cierpki wydźwięk w jej słowach. Podniósł głowę i spojrzał na zapłakaną dziewczynę ze współczuciem.
– Och, proszę się nie przejmować, potrafię o siebie zadbać – wyjaśniła, bawiąc się rękawem sweterka w kolorze beżowym. – Za to z tego co mi wiadomo, pańska matka pewnie odchodzi od zmysłów.
Chłopak przewrócił oczami, a Anita zachichotała.
– Czy Stephen nie potrafi trzymać buzi na kłódkę? – mruknął z przekąsem.
To było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ponownie się roześmiała.
– Jest strasznym gadułą. Wspomniał tylko kiedyś, że jest odrobinę nadopiekuńcza.
Patrzyła na niego w sposób, który mówił, że jej brat ubrał to w zdecydowanie mocniejsze słowa.
– On jest dobrym człowiekiem – powiedziała nagle zaskakująco czułym tonem. – Tylko że… - Urwała.
– Tylko że?
– Tylko że zdarza mu się udawać kogoś, kim nie jest.
Nie odpowiedział.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Cornelie
Dobry wampir



Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 297 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD

PostWysłany: Nie 0:18, 23 Maj 2010 Powrót do góry

A co tam, nie chcę sobie robić żadnych zaległości i tak jestem straszna w komentowaniu xD W takim wypadku stwierdziłam, że od razu to zrobię, Suszaczku, od razu. I będę pierwsza xD Może być trochę krótko, bo w sumie idę spać, ale chcę, żebyś wiedziała, że jestem z tobą cały czas.

Rozdział ten czytało mi się wyjątkowo szybko, choć jakiejś wartkiej akcji w nim nie zawarłaś. Czułam, jakby ten rozdzialik był taki stonowany właśnie, spokojniejszy niż poprzednie. W końcu wróciłaś do Josepha. Trochę mi go zaczęło brakować i nareszcie dostałam małą dawkę jego uczuć. Z jednej strony wcale mu się nie dziwię, że czuje się chłopak dziwnie. A kto by się nie czuł? Może i śmierć dziadka go nie poruszyła, ale na pewno zakończy pewien etap w jego życiu, zakończyła długotrwałą walkę. Bez tego ma prawo czuć się trochę samotny. Na szczęście ma Anitę i to mnie cieszy. Jego dywagacje na temat miłości są zbyt trafne! Jest za młody, by tak myśleć. Ale z drugiej strony żyje w takich a nie innych czasach, więc nie dziwi mnie to tak bardzo. Ale cieszy mnie, że znalazł oparcie w kobiecie, którą kocha i myśli o tym poważnie, naprawdę mnie to cieszy.

Suhak napisał:
Jestem samodzielny, jestem samowystarczalny.


Samo to jest piękne. Potrafił zadbać o siebie, ale teraz, w momencie gdy się zakochał, wie, że nie jest już sam. Że musi opiekować się kimś jeszcze. Jak wspominał o hiszpance i o tym, że on by sobie poradził, ale Anita nie, naszły mnie pewne małe niepokojące wątpliwości. Ale... zostawię je dla siebie. W każdym razie dojrzał nam Joseph - do prawdziwej miłości.

Z drugiej strony mam powrót Stephena. Dziwne to było. Fałszywe dowody, alkohol, papierosy, libacja z przyjacielem, upicie go w sztok, a na koniec pojawienie się Anity i ciche rozmowy, o których Edward wiedzieć nie powinien.

Suhak napisał:
– NIE DYSKUTUJ! – ryknęła. Steve zrobił jeden krok do tyłu. – NATYCHMIAST DO ŁAZIENKI! PRZEMYJ TWARZ, TY OBRZĘPALE! UMYJ ZĘBY! I PRZEBIERZ SIĘ, BO ŚMIERDZISZ!


To mnie powaliło na cząsteczki pierwsze. Nie spodziewałam się, że właśnie ta dziewczyna, tak mu powie xD Mocny tekst, a co najlepsze, potulnie wykonał jej rozkaz. Co również mnie zdziwiło, bo w końcu czuł się taki dorosły, taki odpowiedzialny.

Ale sytuacja z rozmowy brata z siostrą mi śmierdzi i to strasznie. Nie wiem, w co on się wpakował, ale na pewno nie będzie to coś przyjemnego. I właśnie - mimo tej całej otoczki bad chłopca, który niczym się nie przejmuję, dla którego w sumie niewiele się liczy - to i tak darzę go miłością. Bo tak naprawdę to on jest zagubiony w tym świecie. Czuje się niepewnie i ucieka w najgorsze, co może go spotkać. Mam jednak cichą nadzieję, że wyjdzie na prostą. Pragnę tego dla niego :)

Tym razem Chloe było mało, ale ten epizod, który odegrała, był niesamowicie uroczy. I to niewinne pytanie do Edwarda - wtedy się uśmiechnęłam. To było takie... nie wiem, słodkie i bolesne zarazem. Bo ona się w nim kocha! On w niej nie. I to jest przykre, bo będzie cierpieć. Będzie rozpaczać. Z resztą już zaczęła, przez śmierć brata. Powoli rozpętuje się dla niej małe piekło. Lubię tą postać - jest spokojna ale przyjazna. Naprawdę ją lubię, ale przeczuwam, że dla niej tutaj nic dobrego się nie wydarzy.

Super rozdział, Suszaczku, bardzo dobry :) Czekam na następny, niech wen cię pożera nawet nocą.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Cornelie dnia Nie 0:22, 23 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
rani
Dobry wampir



Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 2290
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 244 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Smoczej Jamy

PostWysłany: Wto 13:27, 25 Maj 2010 Powrót do góry

Przepraszam Suszaczku, że dopiero teraz przeczytałam, ale wcześniej w ogóle nie miałam głowy.

Bardzo mi się podobał ten rozdział. I bardzo dobrze, że taki długi, bo się można lepiej wczytać.
Nie ma żadnej akcji, bardzo spokojna to część, ale czytało się szybko i bardzo dobrze.

Och Joseph. Tak, stanowczo on jest moim ulubieńcem. Sama nie wiem czemu. Chyba przez tą jego siłę, upór i niezależność.
Podobają mi się, że napisałaś o jego rozterkach. Cieszy się, że w końcu jest wolny, że dziadek nie rządzi jego życiem, ale z drugiej strony ma poczucie winy, że właśnie to czuje. W końcu jakby nie patrzeć, był jego rodziną. Krew z krwi. Zgadzam się z tym, że byli do siebie podobni. Dlatego tak trudno było im się dogadać. Nie powinien się wstydzić swoich uczuć i tego, że się cieszy, ale jednak się wstydzi.
I te rozterki związane z Anitą. Boi się tego, jak uczucie do niej go obezwładnia. Myśli, że jest słaby. Boi się, czy ich związek nie jest toksyczny i niezdrowy. Bo on nigdy nie czuł nic takiego.
A te jego marzenia o przyszłości. Prawie się rozczuliłam Wink I myśl o oświadczynach. To takie w stylu tamtych czasów. Znać się parę tygodni i brać ślub. Aż mi się przypomniała moja babcia z dziadkiem, którzy znali się tylko 2 tygodnie Very Happy Z jednej strony to jest strasznie romantyczne, z drugiej bardzo głupie i naiwne.
Cytat:
pomyślał), idąca z duchem czasu, nowoczesna, otwarta, roześmiana. Z pokładami dystansu do siebie, otaczającego ją świata i dóbr materialnych. Odrobinę szalona. Inteligentna. Jak potrzeba – sarkastyczna i ironiczna. Ufna, ale nie naiwna.

Aż się uśmiechnęłam czytając to :) Takie to słodkie. Tak ją idealizuje, widzi tylko jej zalety, a wad żadnych.
W ogóle bardzo podoba mi się postać Anity. Szczególnie po tym rozdziale, jak wydarła się na Stephena Laughing To był naprawdę dobry moment.

Stephen mnie denerwuje. I to coraz bardziej. Gówniarz, który myśli, że jest wielce dorosły. A tak naprawdę jest nieodpowiedzialny, egoistyczny i po prostu głupi. Pali, pije, żeby pokazać jaki to z niego mężczyzna. To trochę żałosne jest. I to, jak zwraca się do Edwarda z wyższością, jakby był lepszy od niego, bo więcej widział, zna ciekawsze osoby.
Kocham go i tak, ale mnie drażni. Jest samotnym chłopcem, którego nikt nie rozumie, który musi sobie radzić sam. I jest bardzo zagubiony w tym świecie. Może dlatego pakuje się w takie rzeczy. Handluje papierosami, alkoholem tak? I jakimiś narkotykami? Ale czy wtedy już się narkotyki rozprowadzało? Nie wiem Rolling Eyes
Przez to powoli się stoczy, każdy od niego się odwróci i zostanie sam. Szkoda mi go bardzo. Nie zasługuje na to. Żaden z nich nie zasługuje.

Edward pijany Laughing A to ciekawe. Wreszcie zrobił coś, przez co wydaje mi się mniej sztywny i taki nudny. Nie darzę go zbytnią sympatią, bo jest za idealny i jak mówiłam, nudny. Chociaż właśnie czasami ma takie przebłyski bardziej chłopięcej, niegrzecznej natury.
Intryguje mnie Chloe, od samego początku. To pytanie Edwarda, czy ją lubi, było dla mnie pełne smutku. Ona się łapie okruszka nadziei, wierzy, że ją pokocha. Może tak się stanie? A może już ją kocha? Jestem ciekawa kolejnego spotkania Chloe i Stephena. Bo przecież ta miłość musi się jakoś zacząć. Zastanawiam się w jakich okolicznościach.

Świetny rozdział, taki spokojny, ale jednak ciekawy. Przepraszam, że tak krótko. I tak kleciłam ten komentarz przez dwie godziny Rolling Eyes Wychodzę kompletnie z prawy. Do następnego Suszu Smile


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 20:30, 26 Maj 2010 Powrót do góry

Przepraszam, Suszku, za to, że musiałaś tak długo czekać na mój komentarz. Obawiam się, że będzie on krótki, chaotyczny i nieciekawy, ale wierzę, że mi to wybaczysz.


Widzę, że zarówno Corny, jak i rani Cię chwalą za ten rozdział, a ja po raz pierwszy mam mieszane uczucia. Ten rozdział mnie po prostu momentami nużył. Najbardziej podczas rozmyślań Josepha. Jasne, miło było to wszystko czytać, ale ilość tego mnie trochę przytłoczyła. W pewnym momencie literki zaczęły mi się rozmywać przed oczami i wydawało mi się, że czytam o tym samym, ale ujęte w inne słowa.
Zdziwiła mnie również taka nagła przemiana Stephena. Coś mi tutaj nie do końca pasuje. Niby rozumiem jego metamorfozę, ale nie chce mi się wierzyć, by aż tak bardzo się zmienił i to w tak krótkim czasie. Jasne, zdarzają się przypadki, gdy takie rzeczy się dzieją, ale tutaj mi to jakoś zazgrzytało. To że nie odzywał się do przyjaciół, to że wpadł w takie towarzystwo, to że zaczął pić, palić, handlować.
Nie do końca potrafię w to uwierzyć. Przykro mi. Opisałaś uczucia, przemyślenia Stephena, ale ja dalej tego nie kupuję. Możliwe, że przy okazji kolejnych rozdziałów coś zaskoczy i wczuję się w jego sytuację, albo po prostu się z tym pogodzę. Jednak jeszcze nie teraz.

Wracając do Josepha. Rozumiem to, jakie uczucia nim targają. Odnośnie Anity i dziadka, w tym jego śmierci. Wie, że powinien czuć jakiś smutek po tym, co się stało, ale nie potrafi się do tego zmusić, bo cieszy się, że jest wolny i w końcu nikt nie stoi mu nad głową. Fajnie opisałaś to, że jednak coś ich łączyło, że mają podobne geny. Często jest tak, że właśnie, gdy ścierają się dwa pokrewne charaktery, dochodzi do spięć. Znam to z własnego doświadczenia Wink
Rozumiem też jego przemyślenia odnośnie Anity. Ciągnie go do niej. Wie, że jej też na nim zależy. Chciałby coś z tym zrobić, ale się boi. Wydaje mi się, że obawia się też tego, że uczucie do Anity go osłabi, wystawi jego uczucia na "widok" i zranienie. Jak sama pisałaś, nie jest samowystarczalny przez Anitę. Samodzielny tak, ale samowystarczalny nie.
Podobał mi się ten fragment, ale był troszkę za długi. Przynajmniej tak ja to odczułam. A wiesz, że nigdy nie narzekam na długie rozdziały, czy opisy. Jednak tym razem odrobinę mnie to zmęczyło. Nie złość się, proszę Wink

Steve... W co się ten chłopak wpakował? Chętnie kopnęłabym go w zadek, żeby się ogarnął i nie pchał się w kłopoty, które zapewne go niebawem czekają. Czuję to w kościach.
Dziwne towarzystwo, przemiana chłopaka, nowe zwyczaje, nowe zajęcie, inne zachowanie. Coś tutaj się szykuje. Nie podoba mi się jak na razie nowa odsłona Stephena, ale pomimo tego, boję się o niego, o to, że może stać mu się krzywda, że zapłaci za to swoje "nowe życie".
Początkowo dziwiło mnie jego podejście do Edwarda, który nie bez powodu zachowywał się niepewnie w stosunku do przyjaciela. Wyczuwało się przez moment ten czas, gdy się nie widzieli. Potrzebowali trochę czasu, by się jakby dotrzeć. Na szczęście w końcu jakoś złapali wspólny język i dość dobrze się bawili. Rozbawił mnie fragment, gdzie się upili, śpiewali, grali, żartowali i potem wpadła Anita i nawrzeszczała na Stephena.
Jednak później, gdy Edward podsłuchał fragment ich rozmowy, potem wyszedł do Anity... Zasiałaś ziarno niepokoju, które będzie mnie męczyć do kolejnego rozdziału.
Lubię Anitę, swoją drogą. Jest w niej coś ciepłego i sympatycznego. Mam nadzieję, że jeszcze wiele razy pojawi się w Twoim opowiadaniu i będzie miała kolejne ciekawe wejścia Wink

Edward i Chloe. Ich rozmowa była strasznie niewinna i urocza. Chwyciła mnie za serce i chyba uznam ją za mój ulubiony fragment tego rozdziału. Żal mi dziewczyny. Na pewno bardzo wszystko przeżyła, ale daje sobie radę. Dzielna jest. I to bardzo.
Zasmuciła mnie scena, gdy Edward zobaczył, że ścięła włosy. Wyobraziłam ją sobie i aż mnie w gardle coś zdusiło. Ech... Kurcze, chciałabym, żeby Edward i Chloe się spiknęli. Mam nadzieję, że dasz im trochę intymności i bliskości w swoim opowiadaniu, zanim... Chyba mi to nie przejdzie przez gardło. Znaczy, nie napiszę tego.

Rozdział fajny, ale inne o wiele bardziej mi się podobały. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe i nie strzelisz na mnie focha. Wiesz, że kocham Pandemię i nic tego nie zmieni Wink




A teraz apeluję do wszystkich, którzy czytają to opowiadanie, ale nie komentują. Weźcie się w garść i napiszcie Suszkowi choć kilka słów, żeby wiedziała, że czytacie. Uwierzcie, komentarze naprawdę sprawiają, że autorowi chce się dalej pisać.
Dlatego natychmiast mi tutaj komentować Pandemię, bo inaczej bęcki będą!


Image


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
mTwil
Zły wampir



Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 345
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 80 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: O-ka

PostWysłany: Pią 15:45, 28 Maj 2010 Powrót do góry

Suszku, przepraszam Cię bardzo, że tak długo zajęło mi dotarcie tutaj, ale mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Dziś jest piątek, mam dużo czasu, wobec tego nie odejdę od komputera, póki nie napiszę wszystkiego, co od czasu przeczytania dwóch ostatnich rozdziałów zaprząta mi głowę.
Zacznę od początku, czyli od rozdziału siódmego, a dokładnie – rozpoczynającego go snu. Zastanawiając się, co chciałabym o nim powiedzieć, próbowałam znaleźć dla niego odpowiednie określenie, które przez kilka minut mi umykało. Wiedziałam, co mam na myśli, jednak trudno było mi to nazwać. Pomógł mi dopiero komentarz rani, która napisała o subtelności. Dopiero wtedy nastąpiło olśnienie, tego właśnie szukałam. Dodałabym też delikatność i wyrafinowanie. Opis ten można by chyba nazwać lemonem, który w połączeniu z takimi określeniami oznacza dla mnie coś wyjątkowego i pięknego. W odpowiedni sposób wyważonego, dość szczegółowego, ale nieprzesadnie, czułego. Dużo mogłabym jeszcze wymieniać, ale z tym właśnie kojarzył mi się ten fragment. Niezliczoną ilością pasujących do niego epitetów, które działają na wyobraźnię i które - jako całokształt - wywierają wrażenie.
Chciałabym powiedzieć też co nieco o Chloe. Czytając o niej, nie wyobrażam sobie dziewczyny z jeziora – uwodzicielskiej, śmiałej. Mam raczej przed oczami cichą i skromną panienkę, kojarzącą się z tamtymi czasami – wrażliwą, odpowiedzialną, nieśmiałą (szczególnie w kontaktach z chłopcami). Wydaje mi się, że dość rzadko piszesz z jej punktu widzenia. Zastanawiam się teraz, czy to, w jaki sposób ją przedstawiłaś, ma jakikolwiek związek z prawdą. Czy pod tą zasłoną kryje się inna dziewczyna. Oczywiście to było jedynie marzenie senne Edwarda, być może niemające nic wspólnego z Chloe, ale dalej ciekawi mnie jej osobowość, spośród wszystkich postaci dla mnie najbardziej tajemnicza. To, że odważyła się na ścięcie włosów, wydaje mi się też dowodem na jej odwagę i siłę. Ciekawe są jej relacje z Edwardem. Albo mi się wydaje, albo coś się święci. Piękne jest jednak to, że jeśli dziewczyna i chłopak mają się ku sobie, nie rzucają się na trawnik, nie ma mowy o tym, co przeczytalibyśmy w opowiadaniach osadzonych w dzisiejszych realiach, ale oboje są nieśmiali i odpowiednio wyważają każde posunięcie, wręcz boją się zrobienia jakiegokolwiek kroku. Zupełnie odwrotnie niż w większości czytanych historii, dlatego ta właśnie jest wyjątkową. Między innymi ze względu na uczucia.
Tak jak zauważyli inni, trochę zbyt szybko rozegrała się sprawa z hiszpanką. To kolejny ważny i ciekawy dla mnie temat i mam nadzieję, że, jak obiecałaś, jeszcze do niego powrócisz. Szczególnie niesamowity jest strach wśród ludzi, teraz rzadko już spotykany w przypadku chorób, a wtedy tak wyraźny. Ale pozostaje mi tylko czekać na rozwinięcie akcji.
Rzeczą, o której myślę już od dość dawna, zapomniałam o niej napisać poprzednio, jest zachowanie chłopców. W końcu nastolatków, silnych, zdrowych, ale – znowu – odmiennych. Tak bardzo różniących się od tych, których możemy poznać teraz. Miło jest poczytać o takich postaciach. O dążeniu do ideałów, wielkim szacunku do każdego, niezależnie od sytuacji. Czytając teraz o chłopaku, prawie pełnoletnim, który tak bardzo liczy się ze zdaniem matki, nie wiem nawet, jak zareagować. Z jednej strony to coś dobrego, prawidłowego, ale z drugiej – dziwnego. Dajesz poznać, jak bardzo zmieniają się czasy. Jak bardzo zmieniają się ludzie, i to niestety zmierzając w tę gorszą stronę. Ale fakt ten daje się u Ciebie zauważyć i niewątpliwie wywołuje uśmiech na twarzy.
Nawiązując do tego samego tematu, pozostało mi jeszcze wspomnieć o Josephie. Mimo że wszyscy chłopcy (może na razie wyłączyłabym z tego grona Steve’a) zachowują się podobnie, on szczególnie wyraźnie swoim zachowaniem, a raczej rozmyślaniami, zaznaczył to w ostatnim rozdziale. W jaki sposób myślał o swoim dziadku, który - nie da się ukryć – nie był złotym człowiekiem. O czym marzył, czego brakowało mu do szczęścia. W jaki sposób wyobrażał sobie przyszłość. Ale też to, że potrafił docenić przeszłość i surowe wychowanie. Chyba mogę powiedzieć, że swoją postawą wzbudza zachwyt. Brzmi to dla mnie jak zdanie wyrwane ze szkolnej charakterystyki czy rozprawki, ale tak właśnie jest.
Skoro już zaczęłam o wartościach, nasuwa mi się jeszcze przyjaźń. Kolejna rzecz teraz już rzadka i godna pozazdroszczenia. Mimo że stosunki chłopców ze Steve’em się pogarszają, dalej miło czyta się o tym, jak pięknie może to wyglądać. Jak nastolatkowie mogą sobie ufać i w każdej chwili na siebie liczyć.
Mogę spokojnie przyznać, że najciekawszym dla mnie fragmentem w dwóch ostatnich rozdziałach było spotkanie Stephena i Edwarda. Dlatego, że tajemnicze, trochę niepokojące, ale też zabawne, niepozbawione humoru. Chyba nie przesadziłabym, gdybym powiedziała, że boję się o Steve’a. Tak jak kiedyś powiedziałam, to mój ulubiony bohater, a to właśnie z nim związanych jest najwięcej kontrowersji. Pisałaś już o narkotykach, nędzy, póki co tego nie widać i nie wiem, czy ma to dopiero nadejść, czy może już się zdarzyło. Ale chciałam jeszcze wrócić do tego przeplatania akcji – przez to, że mieszasz czas, jest ciekawiej. Już czegoś się domyślam, ale i tak praktycznie nic nie wiem. Z jeszcze większą niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały. Ważne jest też to, jak wielką rolę odgrywają przemyślenia bohaterów. Nie ma czystej, wartkiej akcji, spieszącej do przodu na łeb, na szyję. Teraz zauważyłam to w przypadku Joe, wcześniej Edwarda. Można przed to lepiej poznać bohaterów, a historia nie jest zbiorem ich występków, ale też obrazem wnętrza.
W tym tekście jest coś takiego, co przyciąga. Poza Twoją Pandemią czytam może jeden, dwa fan ficki, nie zaglądam już prawie do Kącika i zapomniałam, jak to było, kiedy spóźniałam się rano do szkoły, bo tak wciągnęło mnie jakiś opowiadanie, czy, czytając, zarywałam noce. Teraz wszystko mi się przypomniało. Tak było z ostatnim rozdziałem Pandemii, który, mimo że zaczęłam czytać dosyć późno, skończyłam, nie mogąc sobie pozwolić, żeby wcześniej zasnąć. Właśnie wtedy po raz kolejny ogarnęło mnie uczucie pochłonięcia. Dla mnie bardzo przyjemne, ale świadczące jeszcze lepiej o Autorze, który mógłby być sprawcą wielu nieprzespanych nocy. Zdarzało się też, że czytałam teksty, które mnie ciekawiły, nie miałam zamiaru ich porzucić, ale tego, co czuję tutaj, nie czułam już dawno. Dziękuję ci bardzo za to, że chcę tu wracać, że po raz kolejny mogę docenić ten dział i przypomnieć sobie czasy, kiedy praktycznie stąd nie wychodziłam. Gdyby Pandemia miała więcej rozdziałów, była jeszcze dłuższą historią albo gdyby każde opowiadanie tak wyglądało, sytuacja pewnie by się powtórzyła. Jeszcze raz - serdeczne dzięki. I uwierz, moja fascynacja z rozdziału na rozdział rośnie.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Rudaa
Dobry wampir



Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 684
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 102 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: dzwonnica Notre Dame

PostWysłany: Wto 6:49, 08 Cze 2010 Powrót do góry

– Witam, mam na imię Magda i nie komentuję Pandemii od 16 maja.
– Witaj, Magdaaaaaaa….

[klub ANK – Anonimowych Niekomentujących]


Kurczaczki, dziewczynko, nie wiem, co Ty tam czytałaś, że Ci się ta wizji Pandemii zmieniła, ale powinnaś czytać tego więcej. Lubiłam ten tekst na początku, ale teraz… Naprawdę zaczynasz mi imponować. Pomimo tego, że już wcześniej w jakiś sposób Twoja twórczość była mojej liście tego, co na tym forum da się czytać, to zawsze miałam jakieś ale. Nie mówię, że teraz się go pozbyłam, ale chyba dorosłam do tego, żeby naprawdę zacząć Cię w pełni szanować jako autora. To już nie jest kubkowy Susz… Rozkwitasz, wiesz? Twój sposób prowadzenia narracji, kreowania bohaterów dojrzewa z każdym następnym rozdziałem. Nie wiem, jak to się stało, ale mam wrażenie, że dopiero przy tym opowiadaniu możesz w pełni rozwinąć skrzydła. Nie boisz się pisania długich rozdziałów, przekazujesz treść i nawet jeżeli przychodzi na nią poczekać (w moim przypadku dłużej, bo i tak się zawsze ociągam), to naprawdę trzeba stwierdzić, że warto. I przestań zrzędzić, że masz mało komentarzy, bo Ci dupę kiedyś skopię. Byłaś kiedyś pod jakimś moim tekstem? (Tak, możesz się pocieszać moim nieszczęściem).
Wciąż moją ulubioną postacią z tego opowiadania jest Joseph. Naprawdę już dawno nie było mi żadnego bohatera tak szkoda. Ten rozdarty między obowiązkiem noszenia żałoby a uczuciami, do których w sumie boi się po części przyznać, jest tak słodko urzekający, że ja nie mogę oponować. Chociaż brakuje mi tej nutki szaleństwa, na którą się tak napaliłam po 1 (a może 2?) rozdziale… Mówiłam, że kocham wariatów i Ty to wiesz – chyba patrzę na jego postać również przez pryzmat tamtej sceny, pomimo tego, że wydarzenia zmieniły Josepha. Tym bardziej zaskarbia sobie moją sympatię, że nie dołączył do kółeczka adoracji Chloe. No dobra, fajna dziewczyna… ale żeby tak za nią szaleć? Anita wydaje się bardziej do niego pasować ze swoim nieco stoickim podejście do życia. Twarda ręka martwego dziadka wciąż wisi nad chłopakiem i wydaje mi się, że panna Stanley sobie poradzi z jej brzemieniem. Chociaż fragment z serii Anita całym moim światem chyba mnie przerasta. Za dużo słodyczy.
Jakoś nawet udało mi się w tym rozdziale polubić Edwarda. Nie wiem, czy zrobiłaś to świadomie, ale on zachowuje się zupełnie inaczej w obecności Chloe. Nie powiedziałabym, że mężnieje, ale nie są już z niego takie ciepłe kluchy. Do tej pory mogliśmy go poznawać głównie na podstawie kontaktów z matką i (ponownie) powoli zaczynałam mieć dość wszechobecnej słodyczy w ich stosunkach (bo nawet jeśli nie potrafili się do końca porozumieć, ta więź między nimi była bardzo wyraźnie widoczna). Tu wreszcie mam Edwarda trochę nieokrzesanego, mimo wszystko nastolatka(!). Szczególnie bawi mnie fragment u Stephena, bo cała pruderia Masena wyłazi kątami. Ale z jednym się nie zgodzę… Nie wierzę, że w tamtych czasach ktoś mógłby w podobny sposób zareagować na palącego nastolatka. Pamiętaj, że kiedyś tytoń nie był uznawany za taką truciznę jak teraz. Można było palić wszędzie – w kawiarniach, w kinie… I młodzi mężczyźni rzeczywiście palili. To Chicago – Edward odstaje.
A jeśli już jesteśmy w temacie Stephena… Kurczę, on naprawdę pretenduje do stania się moją ulubioną postacią. Wszyscy bohaterowie tego opowiadania są dynamiczni, ale on jeden zmienia się jak tylko może. Mam wrażenie, że staje się kameleonem, który zrobi wszystko, żeby się dopasować do otoczenia, ludzi, sytuacji. To ciekawe, co mówi Anita o jego zamiłowaniu do maskowania się. Wystylizowałaś go na chłopaka, który lubi się popisać, pokazać, a teraz te cechy jego charakteru tylko eksponujesz. Naprawdę cieszę się, że kreacje tych postaci tak zgrabnie Ci wychodzą. Wspominałam Ci już wcześniej, że masz problem z Edwardowo-Chole’ową konsekwencją, ale Joseph i Stephen?! Naprawdę, naprawdę mnie zadziwiasz. Kiedyś Ci za to ładnie podziękuję.
I standardowo:

    Edward tego dnia jeszcze przed śniadaniem wyszedł na ganek i podniósł „Chicago Tribute” leżące na wycieraczce.

Hmmm… Mam mieszane uczucia co do tej odmiany. Tribute oznacza hołd tudzież daninę i w tym wypadku byłoby [hołd] leżący lub [danina] leżąca. Początkowo myślałam, że chodzi Ci o trybunę, ale aż się pofatygowałam i sprawdziłam. No i się nie zgadza.

    – Chciałem zapytać, jak się pani czuje – odpowiedział Edward, rad, że jego przyjaciółka dobrze się trzymała, a na jej twarzy widniały weselsze emocje.

Oj. W języku polskim tak mało czasów, a i tak są problemy. Otóż moim jakże skromnym zdaniem, w zaznaczonych słowach powinnaś użyć czasu teraźniejszego, gdyż przeszły brzmi kompletnie nienaturalnie.

Z poważaniem,
Rudek.


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Pon 19:48, 14 Cze 2010 Powrót do góry

Dziękuję Wam za wszystkie sugestie Wasze, za opinie, to naprawdę przecudowne. Wybaczcie, że nie odpiszę na każdą opinię, ale chyba nie mieliście jakichś trudniejszych spraw do wyjaśnienia - jestem po prostu zmęczona i obolała.
Ten rozdział był rodzony w bólach, ale ja jestem zadowolona. Liczę, że spojrzycie nieco z innej strony na pewnego jak dotąd nieobecnego bohatera. Tymczasem zmierzamy do pewnego trudnego punktu, to już za jakieś dwa rozdziały. Liczę, że do tego czasu nie zanudzę Was na śmierć. Dedykowane k8, ażeby miała wenę na komentarz od serducha, na który cierpliwie czekam :)
Beta: tymczasowo mTwil, której serdecznie dziękuję.

Rozdział IX

Listopad 1918

– Halo?
– Stephen? To ja, Chloe. Proszę się nie rozł…
Usłyszała kliknięcie i po drugiej stronie linii zapadła cisza. Westchnęła głęboko i cierpliwie wykręciła numer ponownie, po czym poprosiła o przekierowanie na Nowy Jork. Jeden sygnał, drugi, trzeci, czwarty…
– Jestem zajęty, nie mam czasu na bzdury.
– To nie bzdury. Naprawdę.
– Więc proszę mówić.
– Steve… A nie moglibyśmy rozmawiać jak dawniej?
Przez chwilę nie odpowiadał, namyślając się. Westchnął ciężko parę razy, ale wydawało jej się, że wcale nie jest zły. Przypomniała sobie, że przyjaciel w złości zachowuje się zupełnie inaczej. Przyciskała słuchawkę do ucha jedną ręką, a drugą nerwowo ściskała jej dolną część.
– Jak dawniej – co to oznacza? – zapytał z nutką zniecierpliwienia.
– Tak jak w lecie. Tak było dobrze.
– Może i było, ale wiele się zmieniło od tamtego czasu, Chloe, i to nie ja jestem tą osobą, która do tego doprowadziła.
– Och, Steve, wszystko jest takie dziecinne, zakończmy to! Proszę cię!
– Zraniłaś mnie – wyznał cicho i z wyrzutem w głosie. – Wiele razy. Dużo czasu minęło od całego tego zamieszania z Josephem, a ja spędziłem go na rozmyślaniach. I teraz już wiem, że nie zasłużyłem sobie na to. A wtedy, w sierpniu, potraktowałaś mnie jak robaka! To obrzydliwe z twojej strony!
– Och, Steve…
– „Och, Steve, och, Steve”! – pisnął, przedrzeźniając ją. – Tylko to potrafisz mi powiedzieć? Tyle razy rozmawialiśmy i ciągle tylko „Och, Steve”! Co za kobieta z ciebie! – warknął ze złością. – Może zamiast tego: „Przepraszam, Steve”? Albo: „Masz rację, Steve, zachowałam się jak ostatnia idiotka”?
– Ty też nie jesteś… - zaczęła oskarżycielskim tonem.
– Widzisz? Znowu to robisz. Kiedyś taka nie byłaś. Nie wiem, z kim rozmawiałem przez parę ostatnich tygodni, ale to na pewno nie ta sama dziewczyna, która opatrywała mi wybitego palca po bójce! Nie ta, w której się zakochałem! Mam tego dosyć!
– Nie tylko ja się zmieniłam! Co jak co, ale z naszej dwójki to nie ja upadłam na samo dno, rozdłubując sobie żyły, a potem nie zaciągnęłam tam innych!
Milczał. Nagle poczuła się fatalnie, ale zanim zdążyła otworzyć usta, zripostował.
– Masz szczęście, że jesteś kobietą, ja dżentelmenem, i dzielą nas tysiące kilometrów, bo gdyby było inaczej…! – zagroził z wściekłością. – Po co dzwoniłaś? Po to, żeby przypomnieć mi, jak żałosny byłem i jestem? Tak? Świetnie! Udało ci się! Możesz to zapisać w pamiętniczku czy w liście do Edwarda… czy gdzie tam wylewasz swoje żale, proszę bardzo! „Kochany Edwardzie (bądź Pamiętniczku), dzisiaj znów pobawiłam się w pasożyta i podbudowałam się, raniąc czyjeś uczucia”. Brawa dla tej pani!
Uświadomiła sobie, że po policzkach ciekną jej słone łzy. Otarła je szybko, próbując nie szlochać przez telefon, by nie zdenerwować go jeszcze bardziej. Nie odpowiedziała więc, nie chcąc, aby jej typowo damskie zachowanie wyszło na jaw.
– Jesteś niemożliwa! Okropna! Nienawidzę cię!
– Prze-epraszam…
– I co, beczysz?! Tak myślałem! Babski chwyt! I cholernie tani!
– Nic nie pora-adzę na to, je-est mi przykro!
– Tobie?! TOBIE jest przykro?!
– Przepraszam! – prawie wrzasnęła, nie pozwalając, by z jego ust wylał się kolejny potok słów przepełnionych złością. – Przepraszam cię! Tak, zachowałam się jak kretynka, jestem głupią idiotką, egoistką, wiem! Przepraszam. Ja sobie po prostu nie radzę. Jest mi tak źle! Zrozum mnie. Wybacz mi. Jestem taka głupia.
Tym razem on nie odpowiedział, ze złości dysząc ciężko do słuchawki. Po chwili jego oddech ustabilizował się i westchnął cicho.
– Nie jesteś głupia, przestań tak mówić – wymamrotał w końcu. – Wcale cię nie nienawidzę. Wiesz o tym.
Kiwnęła głową, po czym przypomniała sobie, że Stephen i tak tego nie widzi, więc wychrypiała:
– Wiem.
– Kocham cię.
– Wiem.
– Cholernie mocno cię kocham. Chyba wiesz coś o tym uczuciu.
Mruknęła potakująco.
– Ja też cię kocham, ale raczej nie tak, jak byś chciał.
– Ty też musisz mnie zrozumieć. Myślę, że dasz sobie radę.
– Nie rozmawiajmy teraz o tym, proszę. Niech po prostu będzie po dawnemu. Możemy się zobaczyć, jeśli chcesz, zrobię wszystko. Nie pozwolę na to, by cię stracić. Jesteś ostatnią żyjącą bliską mi osobą.
– Więc wiele nas łączy, kruszynko. Ale też wiele dzieli. Dzwoniłaś w jakiejś konkretnej sprawie czy po prostu chciałaś porozmawiać?
– Och, tak, tak! Właśnie. Joseph żyje. W zeszłym tygodniu wysłał matce wiadomość!

Lipiec 1918

– Jak się bawisz, Edwardzie?
Chłopak przeniósł spojrzenie ze smukłej wokalistki śpiewającej „Balladę księżycową” w nieco niższej, bardziej zmysłowej tonacji i skierował je na swojego ojca. Tamten spoglądał na niego z cygarem między zębami i paczką zapałek w ręku. Potarł jedną z nich o brzeg opakowania i odpalił końcówkę.
– Bardzo dobrze, ojcze – odpowiedział ze znudzeniem, powstrzymując się od westchnięcia. Edward Senior nie spuszczał z niego wzroku, zaciągając się tytoniem.
– Nie brzmisz zbyt przekonująco – zauważył. – Widzę, że nie podoba ci się ten bankiet.
Nie odpowiedział, grzebiąc widelcem w zimnych już ziemniakach. Kątem oka widział, że ojciec go obserwuje. Wpakował kartofla do ust, by nie musieć odpowiadać na jego pytania, i znów spojrzał na kobietę na scenie.
– Piękna uroczystość, naprawdę piękna. Cieszę się, że państwo Burtonowie nas zaprosili – wymruczał mężczyzna. – I jest na co popatrzeć – dodał z nieco uszczypliwym uśmieszkiem. Chłopak odwrócił wzrok. – Pal licho wokalistkę. Dużo tu dobrych partii.
Rudzielec przełknął jedzenie i złapał za soczyste jabłko, w które natychmiast się wgryzł. Pan Masen nie spuszczał z niego wzroku, paląc cygaro.
– Powiedz mi, synu, co chciałbyś robić w przyszłości? Bo chyba najwyższa pora o tym pomyśleć – wymruczał. Edward uniósł brwi i spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Nie wiem.
– Musisz wiedzieć. Jesteś już prawie dorosły. Mylę się? – Zamilkł. – Jesteś już dorosłym mężczyzną czy głupawym obszczymurkiem? Mogę cię traktować jak dojrzałą osobę?
Chłopak powoli kiwnął głową, bojąc się rozmowy, która niemalże wisiała w powietrzu.
– Cieszę się, synu, cieszę się. Bo widzisz – Zmienił pozycję na wygodniejszą – jest wiele spraw, które wypadałoby omówić. Na przykład ta dotycząca twojej przyszłości. Powiedz mi, synu, co widzisz, jak patrzysz do przodu o jakieś… dziesięć lat?
– Nie patrzę tak daleko – odparł bez namysłu, chociaż wiedział, że to kłamstwo, ponieważ nieraz zastanawiało go, jak będzie wyglądało jego życie w przyszłości. Ale zazwyczaj przypominało jedną wielką niewiadomą.
– A więc pora to zmienić. Matka mówiła, że chcesz iść na wojnę. To prawda?
Kiwnął głową.
– Jesteś pewien, że chcesz zaciągnąć się do wojska?
Powtórzył gest.
– To odważne, Edwardzie. Jakbyś zmienił zdanie, to wiesz, że zawsze znajdzie się jakiś papierek i…
– Ojcze, podjąłem już decyzję – wtrącił. – Ale dziękuję.
Mężczyzna przyglądał mu się bez mrugnięcia okiem. Miał przystojną twarz o ostrych rysach, ciemne tęczówki niczym u diabła i parę głębokich zmarszczek na czole. Przypominała ona bardziej trójkąt niż kwadrat, a wyraziste policzki nadawały mu nieco orientalny wygląd. Edward odziedziczył po nim jedynie kolor włosów. Fryzura ojca zawsze była nienaganna, czego nie można powiedzieć o stanie czupryny chłopaka. Często ją mierzwił, próbując rozpaczliwie podkreślić różnice między sobą a Edwardem Seniorem, co tak naprawdę nie było zbyt trudne.
Nie nienawidził go, po prostu nie pochwalał jego podejścia do życia. Był świadom, że pan Masen pragnie zapewnić jak najlepszy byt swojej rodzinie, ale czasami odnosił wrażenie, że tylko pod względem materialnym. Mężczyzna wychodził do pracy z samego rana, a wracał wieczorami, zazwyczaj jedynie po to, by coś zjeść, po czym żegnał się i znikał z powrotem w biura lub na spotkania z potencjalnymi klientami. Do domu zjawiał się zazwyczaj wtedy, kiedy jego syn już smacznie spał, a na pewno leżał w łóżku. Bywało, że tamten wyjeżdżał w długie podróże służbowe, a gdy wracał, szedł spać i o samym świcie znów wychodził… I tak cały czas. Jako jego jedyne dziecko Edward miał do niego ogromny żal, ale przywykł do sytuacji jeszcze za czasów, gdy był mały, i nawet czuł zadowolenie z takiego stanu rzeczy. Uważał, że potrafił znacznie lepiej zadbać o matkę niż jej własny mąż.
Ale nie nienawidził go.
– Jesteś odważny, synu – wymamrotał nagle ojciec. – Mój chłopiec jest bardzo odważny. Nie boisz się wojny?
– Nie.
– A to już nie odwaga, to głupota – westchnął. – Liczyłem, że pójdziesz w moje ślady, nie będę ukrywał.
– Nie wiem, co planuję robić w życiu.
– Przecież nie będziesz wojskowym do śmierci!
Edward spojrzał mu w oczy. To prawda, nie zamierzał spędzić żywota w spodniach moro, ale z drugiej strony nie był pewny, czy chciałby przejąć interes ojca.
– Nie wiem, co planuję robić w życiu – powtórzył beznamiętnie. Ojciec pokręcił głową.
– Edwardzie, to już ignorancja! Nie możesz do tego tak podchodzić. Nie jesteś synem farmera, kancelaria adwokacka to coś zupełnie innego niż kawałek ziemi!
Milczał.
– Myślałem, żeś mądry chłopak. Naprawdę nie masz planów? – Spauzował. – Musisz się zastanowić, synu. Nie złam sobie życia nieodpowiedzialnym i nieprzemyślanym wyborem. – Zaciągnął się cygarem. Przez chwilę milczeli, wodząc spojrzeniem po gościach, scenie i syto zastawionym stole. – Widzisz tę dziewczynę? – zagadnął nagle pan Masen. – Tę w białej sukni, tańczy właśnie pod sceną z tym wysokim młodzieńcem.
– Widzę. Kto to?
– To Kornelia Burton, córka Gordona Burtona, gospodarza. Bardzo dobra partia. Cały czas się na ciebie patrzy, wiesz?
Edward podniósł wzrok na ojca.
– Nie zauważyłem.
– Bo nie patrzyłeś. Podobno ma cię na oku. Nie zmarnuj tego, pan Burton to naprawdę gruba ryba, a ona jest taką ułożoną i piękną panienką! Może spróbowałbyś ją poznać? Zaproś panienkę do tańca.
– Chcesz mnie wyswatać na siłę tylko dlatego, bo jej ojciec jest bogaty, ojcze?
Tamten machnął ręką.
– Ja? Na siłę? Nigdy cię do niczego nie zmuszałem, Edwardzie. Chciałem po prostu powiedzieć ci, że masz szansę na ożenek.
– Nie szukam żony… na razie – dokończył szybko.
– To trudno. O, widzisz, patrzy się na ciebie. – Edward zerknął na ową dziewczynę. Faktycznie, wpatrywała się w niego, siadając przy odległym końcu stołu, kiedy tylko złapał jej spojrzenie, odwróciła je, rumieniąc się lekko. – Śliczna, doprawdy. Co ci szkodzi?
– Gdzie właściwie jest matka? – rzucił, chcąc zmienić temat. Ojciec odchrząknął.
– Poszła tańczyć.
Chciał otworzyć usta i zapytać, dlaczego nie tańczy z własnym mężem, ale zamknął je, uznawszy takie wtrącenie za niestosowne.
– Posłuchaj mnie, wiem, że nie znasz panny Burton, ale dlaczego nie miałbyś zaryzykować? Jest na pewno miłą duszyczką. Poza tym twoja przyszłość mogłaby się ustabilizować. Synu – zaczął, ponieważ Edward otwierał usta, by zripostować – nie chcę dla ciebie źle, przecież o tym wiesz. Ale jesteś taki uparty! Porozmawiaj z nią.
– A co jeśli już kogoś mam na oku?
To pytanie nieco zbiło z tropu mężczyznę. Otworzył i zamknął usta.
– Nie chcę się żenić z przymusu.
– A kto ci każe to robić? Po prostu mówię, byś do niej podszedł i z nią zatańczył. To taka straszna rzecz? Boże! – Zdenerwował się. – Ty odmawiasz tylko i wyłącznie dlatego, by zrobić mi na złość!
– Nieprawda – zaprzeczył.
– Jak to nie! To cholernie szczeniackie. Zmykaj do Kornelii.
Przewrócił oczami. Ojciec zaśmiał się. Być może nie mógłby służyć za idealny przykład tatusia, ale jednego nie ciężko mu było odmówić: jak już był w domu, potrafił nawiązać rozmowę ze swoim dzieckiem, rozbawić je lub przypomnieć, że wciąż pozostaje kawałkiem jego życia. Koledzy Edwarda bardzo go lubili. Więc nie mógł go nienawidzić.
– Nad czym myślisz? – zagadnął go rodzic. – Co cię trapi, synu?
Wzruszył ramionami, pokręcił głową i westchnął jednocześnie, jakby nie mógł się zdecydować, jaki gest dokładnie wykonać.
– No, powiedz staruszkowi. Nie pisnę słówka matce.
Chłopak nerwowo przeczesał włosy palcami.
– Jak poznałeś mamę – zaczął powoli – to kiedy uświadomiłeś sobie, że… że ją kochasz?
Ojciec zastanawiał się przez chwilę. W końcu zgasił niedopałek cygara i westchnął głęboko.
– To były trochę inne czasy, synu – wymamrotał, spojrzawszy w dal. Jego twarz przybrała nieco melancholijny wyraz. – Lizzy, panna Lizzy, tak na nią mówiłem, miała nigdy nie zostać moją żoną, ponieważ przygotowano już dla mnie narzeczoną. Byłem z Linnette, to znaczy z przyszłej pani Masen, zadowolony. Piękna i miła kobieta. Ale poznałem twoją matkę i wszystko się pokomplikowało, zakochałem się w niej od razu. I się pobraliśmy.
– Więc jak tylko ją zobaczyłeś, to…?
– Tak, tak myślę.
Przez chwilę nikt nic nie mówił.
– Wiesz, nie myśl sobie, synku, że nie interesuję się własnym dzieckiem. Wiem co nieco o tym, co robisz po szkole. Słyszałem o tobie i tej pannie Harris.
– To tylko przyjaciółka.
– Myślałeś o niej na poważnie?
– Nie. To tylko moja przyjaciółka. Skąd wiesz, że ją znam?
– Od matki. I… jej ojciec kiedyś o tym wspomniał. – Nagle w jego oczach pojawiła się wrogość, ale równie dobrze mógł to być refleks światła. – Jeśli chcesz się z nią ożenić, masz moje błogosławieństwo.
– Nie chcę.
– Więc zmykaj do Kornelii! – rozkazał z nutką rozbawienia w głosie. – Chyba że chcesz jeszcze o coś mnie zapytać.
Westchnął i spuścił wzrok, wpatrując się w swoje dłonie.
– Uważasz, że to dobrze poślubić kogoś z rozsądku, ojcze? – zapytał. – Znaczy… Nie chodzi mi o pieniądze. Ale o taką sytuację, że… że… – plątał się. – Nie kochasz tej kobiety, ale czujesz, że powinieneś się z nią ożenić, że tak powinno być. Myślisz, że to dobrze?
– Myślę, że tak. Bardzo często to znacznie lepsze rozwiązanie niż ślub z szalonej miłości. Czasem warto po prostu wybrać osobę, z którą się dobrze rozmawia i dobrze milczy, a nie spędza romantyczne wieczory. Na starość przecież pozostanie tylko dialog.
– Więc uważasz, że miłość nie jest potrzebna w małżeństwie?
– Czasami wręcz zbędna. Potrafi bardzo wiele zniszczyć.
– To nie miłość niszczy, a ludzie. Tak sądzę.
– Więc się mylisz. Widać, że niewiele wiesz o życiu.
– Uczucia same w sobie nie są złe.
– Bardzo błyskotliwe, ale gdzieś już to słyszałem. Matka wpaja ci „Biblię”?
– Nie musi mi niczego wpajać.
– Ale to robi. Na okrągło. A ty łykasz haczyk. Myślisz, że nie wiem, jak jesteś względem mnie nastawiony? Że nie widzę w twoich oczach, iż podchodzisz do mnie z rezerwą i nieufnością?
– Z całym szacunkiem, ojcze, ale to nie jej wina, że całe moje dzieciństwo spędziłeś w kancelarii.
– W porządku, chcesz rozmawiać po męsku, proszę bardzo. Wiesz, co robiłem w pracy? Harowałem. Za ciężkie pieniądze. Żebyście z mamusią mieli ładne zabawki.
– Ale czasami oprócz zabawek dziecko potrzebuje ojca.
– Och, jakbym słyszał matkę. Znasz tylko jedną stronę medalu, synu, a może nawet mniej. Lizzy nie jest święta.
– Przynajmniej miała dla mnie czas.
– Zaślepiła cię.
– To twój jedyny argument, ojcze?
– Mam wiele argumentów, synku, ale nie wszystkie wypada wyciągać w takiej chwili i w takim miejscu.
– W takim razie ta rozmowa nie prowadzi do niczego.
– Owszem, prowadzi. Właśnie się dowiedziałam, jak silne pranie mózgu przeszedłeś.
– Nie przeszedłem żadnego…! – Edward urwał. – Więc uważasz, że nie jesteś winny, tak, ojcze?
– Na pewno nie tak, jak ona. Nie myśl, że jej nie kocham. Kocham ją tak mocno, jak nawet sobie nie możesz wyobrazić. Ale ma wiele wad.
– Jest cudowną matką! Czego nie można powiedzieć o… – Nie dokończył, uświadomiwszy sobie, że to zbyt mocne słowa.
– Mam dużo pracy i twoja matka była tego świadoma na ślubnym kobiercu. Ale nie możesz mi zarzucić, że nie dbam o swoją rodzinę i nie traktuję was dobrze!
– Tak? A siniak pod jej okiem?
Edward Senior zamarł. Wpatrywał się w syna osłupiały, przenosząc wzrok z jednego oka chłopca na drugie. Jego twarz przybrała nieco czerwony odcień, a pięści zacisnął tak mocno, że zbielały mu kostki.
– Przepraszam, ojcze, nie powinienem był… – urwał, spuszczając głowę.
– To ci powiedziała, tak? – wydyszał wściekły ojciec. – Tak ci powiedziała?
– Nie. Nie, nie powiedziała mi tego. Powiedziała, że upadła i… Przepraszam, tato. Po prostu w złości palnąłem głupotę i…
– Nie kłam. Samemu by ci to do głowy nie przyszło! Tylko ona jest zdolna do czegoś takiego!
– Przysięgam, to tylko ja, mama powiedziała mi, że się uderzyła o kant. Przepraszam.
Mężczyzna zamilkł. Cała złość zniknęła z jego spojrzenia, nie było po niej śladu.
– TY tak pomyślałeś? Sam?
Edward kiwnął powoli głową i odwrócił wzrok. Czuł olbrzymi wstyd nie tylko przed ojcem, ale też przed samym sobą, ponieważ od początku wiedział, że Masen Senior nigdy nie uderzyłby kobiety, a już na pewno tej, którą kochał. Uświadomił sobie, że podświadomie szukał pretekstu, by nienawidzić go za nieobecności. Policzki mu płonęły i miał ochotę jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju i móc posiedzieć w samotności, z dala od rozmów, śmiechów i tańców. Mężczyzna milczał. Edward usłyszał dźwięk odpalanej zapałki i wsłuchiwał się w otaczające go dźwięki, ale wtedy cała zabawa wydawała mu się surrealistyczna. Odważył się podnieść wzrok i ujrzał ojca palącego kolejne cygaro i pusto wpatrującego się w przestrzeń. Nie był zły.
– Przepraszam, ojcze.
Tamten machnął ręką i pokręcił głową, zaciągając się. Wydawać by się mogło, że wcale nie przejął się słowami syna, jednak jego spojrzenie demaskowało cały stoicki spokój wymalowany na twarzy Masena.
Parę chwil potem przyszła zdyszana i zadowolona Elizabeth, śmiejąc się i siadając obok męża. Mężczyzna automatycznie otrząsnął się i zaczął zachowywać normalnie. Zagadnął ją o zabawę, a ona z entuzjazmem opowiedziała o jakimś starszym jegomościu, który prosi do tańca wszystkie kobiety, jakie nawiną mu się pod rękę. Edward uważnie obserwował każdy ich gest, który mógłby świadczyć o czymkolwiek dziwnym: wahanie w głosie, nutka strachu, nienaturalny, pusty śmiech, dziwny gest, jakikolwiek przejaw zaborczości ze strony ojca lub zrezygnowania u matki. Jedyne, co dostrzegł, to radosne iskierki w spojrzeniu ukochanej rodzicielki, kiedy spoglądała w oczy swojemu mężowi, i szelmowski uśmiech błąkający się na jego wargach. Kochali się.
Ostatnio jego świat przewrócił się do góry nogami. Nie wiedział, kim jest ani jaki jest, czego pragnie a czego się boi. Odnosił wrażenie, że siedzą w nim dwie zupełnie inne osoby i podpowiadają mu kompletnie sprzeczne opcje lub propozycje. Miał mętlik w głowie i nie radził sobie z tym. Nagle okazało się, że cała jego teoria wzięła w łeb. Ojciec nie kłamał, tego był pewien – on nigdy nie czuł potrzeby, by kłamać, więc tego nie robił. Dlaczego więc ciągle się kłócą? Dlaczego przez niego płakała tyle razy? Kto podbił jej oko? A może ona naprawdę upadła, a on szukał dziury w całym?
Nagle przyszła mu do głowy dziwna, wydawać by się mogło – absurdalna myśl: może to naprawdę wina Elizabeth? Może ona rzeczywiście miesza mu w głowie? Wiele razy słuchał o tym, że „ojciec tylko szuka pretekstu, by uciec z domu” lub „tak naprawdę nic nie robi dla rodziny”. Wtedy jej słowa wydawały mu się naturalne, ot, pogawędka syna z matką, ale teraz nabrały innego znaczenia. Co jeśli ma jakiś powód, by go podświadomie odwracać od ojca? Może on jej naprawdę wcale nie krzywdzi. Nigdy nie brał takiej opcji pod uwagę, zawsze obwiniał tylko i wyłącznie Edwarda Seniora, a jego wina wydawała mu się więcej niż oczywistością.
Ale co miałoby być powodem takiego zachowania jego matki, którą tak kochał, która kochała swojego męża, a on ją? Czy istnieją jakiekolwiek powody, dla których mogłaby od małego wpajać mu kłamstwa na temat całkowicie niewinnej osoby? A jeśli ojciec faktycznie kiedyś zrobił coś złego? Dlaczego tyle pytań, a tak mało odpowiedzi? Dlaczego nie mogą porozmawiać szczerze? Tak bardzo pragnął, by rozwiązać chociaż ten problem.
Obydwie strony medalu wydawały mu się dziwne i absurdalne (Dlaczego ojciec miałby uderzyć matkę?), więc domyślał się, że nie wie najważniejszego, czegoś, co byłoby kluczem do wszystkiego. Nie wyobrażał sobie jednak absolutnie żadnego rozwiązania, które by cokolwiek wyjaśniało. Mimo to przeczuwał, że prawda jest bolesna i nieprzyjemna.
Przez resztę wieczoru co jakiś czas obserwował Kornelię Burton i faktycznie, wciąż napotykał jej wzrok, który szybko odwracała. Kiedy ojciec wstał, by porozmawiać z jakimś niskim, nieco puszystym jegomościem, zdecydował się podejść do dziewczyny. Był nieco rozbity i zdenerwowany, ale udało mu się opanować te uczucia. Szedł w jej kierunku pewnym krokiem, wpatrując się w drobną twarzyczkę o delikatnych rysach, która rozjaśniła się, gdy zrozumiała, że pragnie zaczepić właśnie ją.
– Witam, mademoiselle – przywitał się, kłaniając się nisko. Ujął drobną, ciepłą dłoń i musnął ją wargami. – Miło mi panią poznać. Nazywam się Edward Masen.
– Wiem – wyznała bezpośrednio. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Słyszałam o panu. Jestem Kornelia Burton.
Patrzył na nią przez chwilę, myśląc. Była szczupłą, ładną dziewczyną może rok młodszą, o długich włosach koloru ciemnego mahonia. Miała nieco kocie, piwne oczy, w których błyszczały iskierki, oraz dołeczki w policzkach. Milczał jeszcze chwilę, wyczekując na jakiś znak, grom z nieba mający utwierdzić go, że to właśnie ONA, ta JEDYNA, ale na próżno. Chwilę potem młoda kobieta zmieszała się, opacznie rozumiejąc jego milczenie jako przejaw niechęci. Zreflektował się więc.
– Ma pani ochotę zatańczyć, panno Kornelio? – zagadnął. Panna Burton niemalże podskoczyła. Uświadomił sobie, że zupełnie inaczej ją sobie wyobrażał. Był przekonany, że należy do nadętych, nieprzyjemnych dziewcząt, tymczasem okazała się bardzo ciepłą osóbką o nieco dziecinnym zapale do wszystkiego. Przynajmniej tak wydawało mu się w tamtej chwili, ale jak się potem wyjaśniło, nie mylił się za bardzo.
– Oczywiście! – pisnęła, zrywając się z krzesła. Ujął ponownie jej dłoń, zaprowadził na parkiet i poczuł szczupłe palce Kornelii na swoim ramieniu. Patrzyła mu w oczy bardzo intensywnie. Wyglądała na szczęśliwą.
Objął ją w talii i odrobinę przysunął do siebie, po czym zaczęli tańczyć.
– I proszę mówić mi Kornelio. Po prostu Kornelio. Niepotrzebna cała ta kurtuazja. Tak przynajmniej twierdzę ja. Matka jest za to starej daty i wciąż upiera się, by mówić per pani lub pan. To zupełnie zbędne! Ale nic dziwnego. W mojej rodzinie dziadkowie też mówili do siebie pani i pan do końca życia, mimo że byli małżeństwem. Zabawne, prawda?
Rozbawiła go jej bezpośredniość. Kiwnął głową.
– A więc, Edwardzie, lubisz takie zabawy?
– Nie jest to dla mnie jakaś straszna tragedia.
– A dla mnie tak. Ojciec zawsze każe mi na nie chodzić. Tu nie ma co robić. Czasami zdarzy się, że jest ktoś w moim wieku, inaczej muszę siedzieć przy stole z jakimiś starymi prykami! To straszne! Ciągle palą cygara, rozmawiają o polityce i uciszają za każdym razem, gdy próbuję się odezwać. Ja naprawdę się nie mieszam do ich spraw, ale siedzieć z zamkniętą buzią cały wieczór? Moja matka mówi, że to bardzo niegrzeczne z mojej strony, więc staram się tyle nie gadać, ale nie wychodzi mi. Och! Ja ciągle paplam, a nie powinnam. Naprawdę nie chciałam. Przepraszam – zakończyła swój monolog, rumieniąc się. Edward ledwo powstrzymywał śmiech.
– Ależ nic złego się nie stało, Kornelio. Możesz mówić.
Mimo to najwyraźniej się speszyła, bo nie odpowiedziała, jakby po to, by nie kusić się o kolejną długą opowieść. Podniósł jej lewą rękę i okręcił ją wokół własnej osi. Zaśmiała się dźwięcznie. Była bardzo słodka, ale miał wrażenie, że coś się za tym kryje. Dziewczyna wróciła w jego ramiona, tym razem kładąc obydwie dłonie na barkach. Przełknął ślinę i nerwowo zerknął na ojca. Tamten rozmawiał z szczupłym, wysokim mężczyzną, paląc cygaro i śmiejąc się co chwila. Zaraz potem Edward Senior omiótł salę spojrzeniem, które zatrzymało się na jego synu. Wyraz twarzy mężczyzny spoważniał, a rysy wyostrzyły się.
Nagle poczuł, że Kornelia zsuwa ręce z jego ramion. Szybko spojrzał na swoją partnerkę. Dłonie ułożyła na przedramionach chłopaka, uśmiechając się tajemniczo.
– Wierzysz w przeznaczenie?
– Nie wiem. Chyba tak.
– Ja wierzę. I w to, że jak czegoś bardzo się pragnie, ale tak bardzo, bardzo, to się to dostanie.
– Nie wszystko jest w zasięgu ręki przeciętnego człowieka.
– Ale są ludzie nieprzeciętni, którzy potrafią realizować swoje marzenia. Na przykład mój tata. Albo ty. Ty także nie jesteś przeciętny, Edwardzie.
Zmieszał się.
– Dziękuję. Jesteś bardzo bezpośrednia.
Dziewczyna posłała mu ciepły uśmiech. Gdy piosenka się skończyła, Kornelia cofnęła się parę kroków.
– Dziękuję za taniec. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy mieli okazję… – urwała, widząc kogoś nad ramieniem Edwarda. Wesołość jakby spłynęła z jej twarzy. – Do widzenia, Edwardzie.
– Do widzenia – westchnął, obserwując, jak piękna, biała suknia znika za drzwiami. Odwrócił się. Pod ścianą stał parę lat starszy od niego młody mężczyzna popijający whiskey i patrzący na chłopaka z pogardą. Tamten miał na sobie elegancki, drogi garnitur i gładko ułożone włosy, które błyszczały od brylantyny. Młody Masen wrócił do stolika, pocierając dłonią czoło. Był zmęczony i miał zdecydowanie za dużo problemów i dylematów na barkach.

Chloe wracała z miasta na piechotę. Niosła siatki z zakupami oraz ubraniami od krawcowej. Słońce prażyło nieprzyjemnie w goły kark, a ucha wpijały się boleśnie w wychudzone palce. Zrobiło się jej słabo. Zaczęła nierówno oddychać przez usta, gdy usłyszała czyjś głos.
– Chloe! Proszę zaczekać!
Odwróciła się niemrawo i zerknęła za siebie. Kilkanaście metrów od niej biegł Stephen Stanley. Szeroko się uśmiechał i mimo że wyglądał na znacznie starszego, miał wciąż w sobie odrobinę chłopięcego entuzjazmu.
– Panienko, wstyd, by się pani sama męczyła z takim ciężarem. Proszę mi to natychmiast dać!
Uśmiechnęła się blado i bez zbędnych uprzejmości wręczyła siatki Steve’owi.
– Pani ścięła włosy! I zbladła pani strasznie. Słabo pani?
– Troszkę – wyznała drżącym głosem. – A włosy ścięłam, owszem.
– Ładnemu we wszystkim ładnie – mruknął, puszczając oko. Zaproponował jej swoje ramię, które chętnie ujęła. – Jakiś powód?
– Tak… po prostu – wyjąkała. Mruknął z powątpiewaniem. – Miło było mi słyszeć, że powrócił pan do miasta.
– Ach, tak, na stare śmieci. Ale cieszę się. Brakowało mi przyjaciół.
Posłała mu tylko w odpowiedzi delikatny uśmiech, który odwzajemnił z entuzjazmem.
– A dlaczego tak delikatna panienka sama spaceruje w upał do miasta, wraca piechotą z ciężkimi torbami i nikt jej nie pomoże? Taka piękna kobieta jak pani miałaby na zawołanie co najmniej pięciu tragarzy!
Zaśmiała się.
– Cóż, nie było chętnych. Poza tym nie sądziłam, że mam tyle do załatwienia. A chciałam się przejść.
– Mogła pani wziąć braciszka! To już duży brzdąc, o ile pamiętam. Poradziłby sobie na pewno!
Nagle spoważniała.
– Mój braciszek nie żyje – wyjaśniła krótko. Stephen wytrzeszczył oczy i przybrał przepraszający ton.
– Przepraszam, madame. Nie wiedziałem. – Kiwnęła głową. – Strasznie mi przykro! Co mu się stało? Przecież on miał… siedem lat, dobrze pamiętam?
– Hiszpanka.
– Hiszpanka?!
– Ale ja jestem zdrowa, naprawdę – wyjaśniła szybko.
– A co to ma do rzeczy! Och, tak mi strasznie przykro. Musi być pani ciężko. Ale ma pani wsparcie w ojcu, jak mniemam.
– Właściwie to mi bardzo ciężko. Zarówno mój ojciec, jak i wszyscy, z którymi rozmawiam, unikają tematu jak ognia. Trochę mi smutno. Nigdy nie miałam z kim porozmawiać o moim braciszku. Nie mam przyjaciółek – zakończyła smutno.
– Nie wierzę. Jest pani wspaniałą dziewczyną. Przecież chodzi pani do szkoły, tam na pewno znalazłby się ktoś, z kim odnalazłaby pani wspólny język.
– Nie lubią mnie tam. Traktują jak jakąś obcą. Ale nie żałuję, nie umiałabym z nimi rozmawiać. Na szczęście już mi niewiele pozostało do nauki.
– Rozumiem. W takim razie zawsze może pani liczyć na mnie. Będę na pani zawołanie! – Spacerowali przez chwilę w ciszy. – Bardzo go pani kochała. Była pani wspaniałą siostrą.
– Był dla mnie najukochańszą osobą na świecie – wyznała. – A nie powinien był chorować. Lekarze mówili, że dzieci w tym wieku nie są zagrożone! – Jej głos zaczął drżeć. – To takie niesprawiedliwe! Niektórzy mają wszystko, a innym świat wali się za jednym razem.
– To prawda – wymamrotał pod nosem. Otarła policzki i westchnęła głęboko.
– A gdzie pan się podziewał przez te parę tygodni?
– Ach, szwędałem się to tu, to tam – wyjaśnił lakonicznie. – Ale za to słyszałem, że wiele się działo przez ten czas. Podobno poznała pani bliżej moich wspaniałych kolegów! I Anitę.
– Och, tak, Anita to cudowna osoba.
– Jesteście bliskimi przyjaciółkami? – zapytał z nagłym niepokojem w głosie.
– Nie, znaczy… Nie znamy się zbyt długo. Czasami rozmawiamy i takie tam, ale…
– Czyli bez plotkowania i wyznawania sobie wielkich sekretów? – zażartował, śmiejąc się sztucznie. Zmarszczyła brwi, wyłapując dziwną nutę w jego słowach.
– Nie, raczej nie – odparła, ocierając pot z czoła.
– Liczę, że częściej będziemy mieli okazję się widywać i sobie rozmawiać – zakończył Stephen, zatrzymując się przed jej domem i stawiając siatki przy drzwiach. – Miłego dnia, śliczna panienko. Pięknie ci w tej nowej fryzurze.


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Nie 20:04, 20 Cze 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin