FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Pandemia [Z] cz. XIV + epilog Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Autor Wiadomość
Fresz
Gość






PostWysłany: Pon 13:25, 08 Lut 2010 Powrót do góry

Wybrałaś sobie bardzo ciekawy temat na opowiadanie. Z książki o przeszłości Edwarda dowiadujemy się stosunkowo niewiele, ale trudno mieć żal do autorki za to, że każda z części nie miała po co najmniej tysiąc stron Wink Masz spore pole do popisu. Podoba mi się, że wprowadziłaś kompletnie nowe postacie. Dzięki Ci, że nie stworzyłaś Belli z przeszłości, jakiejś n-ty raz pra babci kobiety, w której Edward zakochał się już jako wampir. Podjęłaś się niełatwego zadania, gdyż wykreowanie nowych postaci równa się z opisami wyglądów i charakterów. Żebyś dodała jedną, epizodyczną postać! Ale nie, zaczęłaś kreować niemal wszystkie poznane dotąd postacie z Pandemii. I chwała Ci za to! Komentarz do Pandemii pisze mi się wyjątkowo łatwo, gdyż słowa same cisną się pod palce Wink Czytając ten tekst, miałam wrażenie, jakbyś dopieściła go w każdym, nawet najmniejszym szczególe. Poczułam odtworzony klimat początku dwudziestego wieku, czyli zadanie znowu niełatwe. Ale chyba lubisz skakać na głęboką wodę, a póki co wypływasz kraulem (mój ulubiony styl, więc tak mi się skojarzyło ;] ). Wcześniej nie czytałam nic Twojego autorstwa. Można powiedzieć, że to był mój pierwszy raz z suszastą twórczością Wink Wiem jednak, że Twoje opowiadania są bardzo cenione i, co tu dużo ukrywać, zapragnęłam sama się przekonać. Podoba mi się Edward w tym tekście i jego relacje z matką. Taka prawdziwa miłość matki do syna, syna do matki... Zauważyłam też, że ostatni czytane przeze mnie fanfiki zaczęły rozbudowywać moją dość bujną wyobraźnię. Czytelnik, a przynajmniej ja, lubi, gdy musi coś zrobić 'dla tekstu'... Spotykasz dziwne słowo? Szukasz w słowniku. Czytasz imię 'Chloe'? Już masz przed oczami jej profil. Każdego z bohaterów sobie wyobrażam i teraz zastanawiam się, jak daleko się przy tych wyobrażeniach pomylę...

Cóż mogę więcej powiedzieć? Chyba pozostało mi jedynie standardowe: ŻYCZĘ WENY! I informacja, że z niecierpliwością czekam na drugi rozdział.
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 12:39, 10 Lut 2010 Powrót do góry

Muszę przyznać, że odkąd wczoraj napisałam Ci, że przeczytam pierwszy rozdział Pandemii, cały czas o niej myślałam. Nawet chciałam sobie jeszcze koło drugiej włączyć komputer i przeczytać, ale doszłam do wniosku, że pewnie nie stworzę wtedy ciekawego i ładnego komentarza, na jaki zasługujesz. Nie wiem czy teraz uda mi się napisać coś interesującego, ale spróbuję. Dziś od rana przeczytałam rozdział, przemyślałam sobie parę rzeczy o wróciłam by skomentować. Zaczynamy...

Bardzo żałuję, że wzięłam się za Pandemię. Pewnie nie zrobiłam tego, bo rzadko sięgam po nowe opowiadania. Mam kilka, które śledzę od początku i ich się trzymam, nie zaczynam nowych. Jednak teraz wiem, że Twoje znajdzie się w gronie tych, które będę z zapartym tchem śledzić.
Chyba nie muszę Ci mówić, że mi się spodobało? No dobra, wiem, że miło jest słyszeć, że komuś przypadło do gustu to co się tworzy, więc i tak powiem. Bardzo mi się spodobało. Jestem wręcz oczarowana.
Muszę przyznać, że patrząc na tytuł, myślałam iż od początku ruszysz pełną parą z obrazem epidemii, świata przepełnionego grozą, chorobą i cierpieniem. A tutaj okazało się, że zaledwie o tym jak na razie napomknęłaś. I bardzo dobrze. Mamy do czynienia dopiero z pierwszymi oznakami, wiadomościami - jak ta w gazecie, którą czytał Joseph. Informacja ta wprowadziła trochę niepokoju do spokojnego klimatu opowiadania. Muszę przyznać, że aż w pewnym momencie, gdy czytałam ten fragment, dostałam gęsiej skórki na łapkach. Serio.
Zresztą ciarki przeszły mnie również, gdy Chloe poszła sobie w nocy zaparzyć herbaty, było ciemno, czekała aż zagotuje się woda i zobaczyła postać za oknem. Zdziwiło mnie, że poszła zobaczyć kto to. Młoda dziewczyna w nowym miejscu, nie znająca ludzi, poszła zobaczyć w środku nocy co za człowiek siedzi na skałach. Odważna dziewczyna. Bała się, bo przypomniały się jej historie o różnych, strasznych stworach, ale i tak polazła zobaczyć co się tam dzieje. Na dodatek udała się na dwór w koszuli nocnej i ogromnym płaszczu. No to Joseph rzeczywiście się zdziwił. Myślałam, że rozpoczną jakąś dłuższą rozmowę, a ona tylko wydusiła z siebie imię i wróciła do domu. Zawstydziła się, nie ma co Wink
Może parę słów o Chloe i jej rodzinie. Prolog mnie zaciekawił. List, który pisała do Edwarda i płakała. Mogę się domyślać w jakiej sytuacji go tworzyła, ale i tak jestem ciekawa, czy mam rację i jak to wyjaśnisz. Udzielił mi się smutny nastrój tego fragmentu. I to ostatnie zdanie:

Cytat:
Przygryzając wargę, dokończyła pisać i położyła list na komodzie, by w najbliższym czasie zanieść go na pocztę i wysłać do kogoś, kto nigdy nie przeczyta tych kilku zdań.


Ładne, wzruszyło mnie. Ja już mam taką naturę, że uczepię się jakiegoś konkretnego zdania, które wzbudza we mnie silne emocje. I to właśnie chwyciło mnie za serce. Niby kilka słów, a przemawia do mnie niezwykle i wzbudza we mnie dużo uczuć.

Chloe wydaje się być ciekawą osobą. Niby zwykła dziewczyna, ale nie do końca. Przeżyła śmierć matki, tęskni za nią, ale nie chce tego zbytnio okazywać. Widzi jak ojciec cierpi po jej śmierci, musi pewnie w jakimś sensie dbać zarówno o niego, jak i młodszego brata. Cieszy się, że wyjechała z dużego miasta i będzie mogła żyć w cichszym, spokojniejszym miejscu, blisko przyrody. Sądzę, że nie będzie kolejną nudną dziewczyną z problemami. Według mnie będzie miała nam o wiele więcej do zaoferowania. Kocha przyrodę, nie boi się wyjść w nocy by zobaczyć co to za sylwetka majaczy w mroku, przeżyła swoje, ale radzi sobie. Już ją lubię i myślę, że moja sympatia do niej jeszcze się powiększy.

Joseph. Gdy przeczytałam to:

Cytat:
Chociaż wyśmiewano jego dziwny sposób mówienia, ubrania, przyzwyczajenia, przywary, nocne spacery i czytanie gazet po ciemku – nigdy nie zobaczył kogoś tak dziwacznego, jak ta dziewczyna.


Zaśmiałam się. A najbardziej rozbawiło mnie czytanie gazet po ciemku. Zresztą najbardziej mnie zaskoczyło, że mi też zdarza się czytać po ciemku, mam dziwne przyzwyczajenia i podobno dziwnie gadam. Teraz mogę się spodziewać tego, że ludzie za moimi plecami mnie z tego powodu wyśmiewają Laughing Nie no, żartuję. A tak na serio to wydaje mi się, że to również będzie ciekawa postać. Chłopak pewnie ma ciężko ze względu na to kim jest, na dziwne zachowanie i w ogóle. Ale ma chyba dwóch bliskich kumpli - Edwarda i Stephena. Nie podoba mu się do końca to, że Chloe będzie obserwować miejsce ich spotkań. Nie dziwię się, że tak zareagował jak ją zobaczył. Też bym się lekko wystraszyła, gdyby obok mnie pojawiła się dziewczyna w piżamie, w środku nocy, wyglądająca jak jakaś mara nocna Wink Jego też polubiłam, choć dopiero co go poznałam.

Edward. Nie lubiący zmian nastolatek, który swoim zachowaniem odstaje od reszty rówieśników. Nie lubi zmian pór roku, ma swoje przyzwyczajenia i męczy go, gdy musi je zmieniać. Kocha życie, ale korzysta z niego inaczej niż inni. Wydaje mu się, jakby pochodził z zupełnie innego świata, ale nie przejmuje się z tym. Chyba mu z tym dobrze.
Jego matka martwi się o niego, dba o niego najlepiej jak potrafi. Widzi, że dziewczyny oglądają się za jej synem i chciałaby, żeby nie był samotny, ale jemu chyba nie to w głowie. Boi się o jego przyszłość, widać jak bardzo go kocha. Zresztą wyczuwa się bliskość między matką, a synem. Bardzo mi się to spodobało.
Fragment, gdy czochra go po włosach i mówi o tym, że jest spocony i ma się umyć mnie rozczulił. To było naprawdę urocze.
I znów mam słowa, które mnie oczarowały:

Cytat:
– Mamo – wyrwał ją z zamyślenia zmartwiony szept Edwarda. Patrzył na rodzicielkę ze smutkiem, opuściwszy widelec. – Znowu niepotrzebnie się zamartwiasz.
– Nie zamartwiam się – odparła, czując, jak załamuje się jej głos. Sięgnął ręką przez stół i jednym ruchem otarł matczyne policzki z łez. Nawet nie miała pojęcia o tym, że płakała.


Przepiękny fragment. Bardzo mi się spodobał.

Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na przepiękny język, jakim operujesz. Opisy są wręcz wspaniałe, plastyczne, dzięki nim mogę sobie wszystko dokładnie wyobrazić, co jest moim zdaniem wielkim plusem. Wprowadziłam mnie w cudowny klimat i szczerze mówiąc najchętniej bym się tego nie pozbywała. Boję się jednak, że zaraz oderwę się od komputera i cza pryśnie. Nie podoba mi się ta wizja. Naprawdę mnie zaczarowałaś.
A to zdanie:

Cytat:
Razem ze śniegiem obciążającym gałęzie drzew i krzewów oraz lodem pokrywającym drogi topniały ludzkie serca.


Niezwykle do mnie trafiło. Przepiękne.

Dobra, chyba nie będę więcej pisać, bo Cię zanudzę.
Powiem jedynie, że odwaliłaś kawał dobrej roboty, zaczarowałaś mnie, chwyciłaś za serce i możesz mieć pewność, że wrócę, gdy pojawi się kolejny rozdział, na który już niecierpliwie czekam.
Wielkie brawa dla Ciebie! Smile


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Wto 15:58, 16 Lut 2010 Powrót do góry

Witam wszystkich po długiej przerwie i przepraszam za opóźnienie. Tekst miałam skończony z tydzień temu, ale wolałam trochę poczekać i oczyścić go z głowy przed ostateczną autobetą i wysłaniem do bety. Tymczasem dziękuję za wspaniałe komentarze, jesteście naprawdę cudowni i mój wen spasł się do granic możliwości. Rozdział III w przygotowaniu, mam już z 1,5 strony. Ten za to jest wyjątkowo długi - 7 stron Wordowskich - a to wszystko Wasza zasługa :)

Jeszcze jedna notka ode mnie: na początku rozdziału opisuję to tradycje żydowskie związane z szabatem (i nie tylko), jednak ta moja wiedza jest tylko teoretyczna, w praktyce nie stykałam się z Judaizmem i mogłam popełnić parę błędów przy opisywania czegokolwiek, za co z góry przepraszam i nawołuję znawców do wypisania mi, co jest nie tak. Mam nadzieję, że mimo to podołałam.


Dedykuję Agatce, którą kocham (wybaczcie obnażenie), Susan, która zrobiła dla mojego wena całą michę kiślu oraz komuś, komu obiecałam, ale zapomniałam, kto to *wali głową w biurko* Upomnieć się jak co.

Beta: Cornelie

    ROZDZIAŁ II

Jesień 1918

Edwardzie,
Bez Ciebie umieram. Przerażająco dosłownie.
- C.


Wiosna 1918


    „I był wieczór i był poranek – dzień szósty. Były ukończone niebiosa, ziemia i wszystkie ich zastępy. Bóg ukończył siódmego dnia pracę, którą wykonywał i odpoczął siódmego dnia od wszelkiej pracy, którą wykonywał.”
Joseph recytował kidusz na jednym wydechu, mechanicznie powtarzając sylabę za sylabą, słowo za słowem, zdanie za zdaniem. Wbijał wzrok w kieliszek wina spoczywający w ręku jego dziadka Alberta, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Stał przy rodzinnym stole wraz z rodziną, świętując szabat według tradycji, chociaż w rzeczywistości wolałby znaleźć się choćby i na końcu świata, byleby tylko wymknąć się z ortodoksyjnych szponów Alberta Hingersteina.
    „Bóg pobłogosławił siódmy dzień i poświęcił go, gdyż w nim odpoczął od wszelkiej pracy, którą stworzył Bóg, by ją wykonywać. Błogosławiony jesteś Ty, Haszem, Król Świata, Stwórca owocu winorośli. Błogosławiony jesteś Ty, Haszem, nasz Bóg, Król Świata, który uświęciłeś nas swoimi przykazaniami i upodobałeś nas sobie, swój święty Szabat łaskawie z miłością przekazałeś nam jako dziedzictwo, pamiątkę dzieła stworzenia. Gdyż on jest początkiem świętych uroczystości, pamiątką wyjścia z Egiptu.”
Przez cały czas głowę zaprzątała mu przedziwna dziewczyna, Chloe. Jej twarz odbijała się w naczyniach i szybach, migała za oknem. Słyszał ten głos przed zaśnięciem czy podczas posiłków. Nie chodziło o to, że zachwyciła go delikatna uroda; nie zapragnął też jej momentalnie. Zwyczajnie poczuł potrzebę, by się zapoznać, nie miał jednak pewności, czy spotka dziewczynę ponownie.
    „Gdyż nas wybrałeś i nas wyróżniłeś ze wszystkich ludów. A Twój święty Szabat łaskawie z miłością przekazałeś nam jako dziedzictwo. Błogosławiony jesteś Ty, Haszem, który uświęcasz Szabat.”
– Amen – powiedzieli chórem. Joseph obserwował, jak dziadek bierze łyk wina. Reszta postąpiła tak samo.
Gdy odprawili wszystkie obrzędy, zjedli szalosz i przedyskutowali fragment Tory, pozwolono mu odejść do swojego pokoju. Był wczesny poranek. Chłopak czuł się przyjemnie odprężony i wyspany, a perspektywa całego wolnego dnia bez choćby słowa o obowiązkach wprawiała go w doskonały humor. Zamknął drzwi do pokoju i odetchnął po cichu, wdzięczny, że nie musi już odprawiać sztucznych celebracji wraz z rodziną, po czym usiadł na łóżku. Na szafce obok stało oprawione w ramkę, choć nieco pogięte zdjęcie pięknej kobiety. Wziął je do ręki i uśmiechnął się, podziwiając idealne rysy twarzy. Na ustach Anity – bo tak miała na imię kuzynka Stephena – widniał szeroki uśmiech, który uwydatniał dołeczki w policzkach, a w oczach błyszczały wesołe iskierki. Stała nieco bokiem, a wyciągnięte ręce ginęły poza lewą krawędzią fotografii, gdzie jeszcze do niedawna widniał Steve. Joseph nie miał ochoty trzymać tej połówki zdjęcia i ją po prostu wydarł. Wodził opuszkami palców po szkle dzielącym jego skórę od powierzchni papieru, gdy usłyszał czyjeś kroki. Podniósł głowę i ujrzał dziadka, który zerkał na niego podejrzliwie. Wytrzymał wzrok bez mrugnięcia okiem i odprowadził odchodzącego starca spojrzeniem. Gdy został sam w pokoju, do głowy wkradł mu się pewien pomysł. Zbiegł po schodach na dół, do skrytki ojca, gdzie trzymano młotek i gwoździe. Wygrzebał odpowiednie narzędzia i schował je za pazuchę. Wolał, by matka nie wiedziała, że zamierza naruszyć zakazy obowiązujące w szabat.
Pięć minut później na ścianie nad łóżkiem Josepha wisiała uśmiechnięta Anita. Chłopak odwzajemnił uśmiech, w wyobraźni widząc wściekłą minę dziadka. *

– Gdzie idziesz? – zawołała matka z kuchni.
– Na spacer, matko – odparł grzecznie. – Niedługo będę.
– Wróć przed trzecią, zamierzamy iść do synagogi.
– Dobrze, matko.
Delikatny wietrzyk owiewał mu twarz, wprawiając w jeszcze lepszy humor. Ptaki wyśpiewywały swoje serenady, a na zewnątrz panowała cisza. Co kilka minut mijał czyjś dom. Ukłonił się nisko na widok pani Simpson, pomachał Lisie, siedmioletniej córeczce Smithów, by w końcu stanąć przed drzwiami mieszkania Stephena Stanleya. Wodził wzrokiem po pięknych, drewnianych wykończeniach framugi, wzorkach na złotych klamkach i mosiężnej kołatce niczym sprzed kilkuset lat. Steve nie raz chwalił się, że dziedziczą ten dom z pokolenia na pokolenie od ponad stulecia. Westchnął głęboko i już zamierzał zastukać, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich Anita. Joseph poczuł, jak jego serce przyspiesza, a ręce zaczynają się pocić. Wyglądała pięknie – jak zwykle. Długie blond włosy spięła w luźny kok, założyła zwiewną, błękitną sukienkę, a na ramiona zarzuciła cieniutki sweterek. Przyglądała mu się z zaskoczeniem, marszcząc brwi.
– Joseph – zaczęła powoli. – Miło cię widzieć.
– Witaj, Anito – odparł, wbijając wzrok w jej dłonie. – Przyszedłem z wizytą do Stephena.
– Ach, tak, no tak – zająknęła się nieco, po czym odchrząknęła i z nieprzytomnym wzrokiem wpuściła chłopaka do środka. Mijając ją w progu, poczuł słodki, kwiatowy zapach damskich perfum.
– Pięknie dziś pachniesz – wymamrotał. Zrobiła dziwną minę, która przypominała mieszankę zaskoczenia i politowania, po czym uśmiechnęła się.
– Dziękuję – odparła. Zamilkli oboje.
– Zastałem Stephena? – zapytał w końcu, nie odwracając wzroku od jej dłoni. Chyba to zauważyła, bo jedną wsunęła do kieszonki luźnej sukienki, a drugą schowała za plecami, opierając się o framugę.
– Oczywiście. Jest u siebie. A ja już… powinnam iść – wybąkała, po czym pożegnała się i wyszła, pozostawiając po sobie jedynie cudowną woń.
Stephen Stanley miał szczęście. Jego rodzina należała do tych szczęśliwych, zamożnych rodów bez większych tragedii życiowych czy problemów. Ojciec, Gabriel, był właścicielem fabryki produkującej kuchenki gazowe, matka zaś nie pracowała, opiekując się dziećmi i wiecznie wyglądając nowych maluchów. W tym domu zawsze coś się działo, co zresztą nie było dziwne, zważywszy na fakt, że mieszkało tam jedenaście osób: Stephen, jego rodzice, piątka młodszego rodzeństwa, dwie babcie i jeden dziadek. Dzięki temu nikt nie skupiał się na najstarszym bracie, który mógł robić to, co mu się żywnie podobało. Dodatkowo, Steve wyglądał jak marzenie każdej kobiety. Przystojny, dobrze ubrany, młody chłopak o czarującym uśmiechu. Miał w sobie wiele intrygującej energii, która przyciągała panie w każdym wieku. Pod tym względem bardzo do siebie z Edwardem pasowali – z tą różnicą, że ten drugi nie miał pojęcia o sile, którą władał, oraz nie był zainteresowany żadną przedstawicielką płci pięknej poza swoją matką.
Postanowili przespacerować się w to miejsce, które jeszcze do niedawna nazywali Zaciszem – do niedawna, ponieważ kilka tygodni wcześniej przeprowadziła się tam rodzina Harrisów. Joseph zdecydował się nie wspomnieć na temat Chloe i jej dziwnego zachowania. Szli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach, wsłuchując się w śpiew ptaków oraz szum drzew. Przyjemne promienie słoneczne grzały ich w karki, a pojedyncze podmuchy wiatru pieściły twarze, świszcząc w uszach. W powietrzu unosił się zapach kwitnących kwiatów oraz pączkujących drzew w sadach.
– Ej, Jo, zobacz – wyrwał go z zamyślenia głos przyjaciela. – Ktoś już tam jest.
Joseph zmarszczył brwi i podniósł głowę, mrużąc oczy. Na tej samej skale, na której czytał gazetę w tamtą pamiętną noc, gdy poznał Chloe, siedziała jakaś smukła postać. Nie musiał długo się przyglądać, by domyślić się kto to. Przyspieszyli kroku, a obraz powoli wyostrzał się. W końcu znaleźli się na tyle blisko, by dostrzec szczegóły. Zanim jednak zdążyli się przyjrzeć twarzy nieznajomej, ta zerwała się na nogi i straciła równowagę, po czym spadła.

– …jeżeli pękła jej czaszka?
– Nie pękła. Nie ma krwi, widzisz?
– Owszem, ale… Wstrząśnienie mózgu albo… To wyglądało groźnie.
– Przestań histeryzować, Jo. Po prostu spadła na trawę z wysokości i trochę się pogruchotała… Czekaj, chyba się budzi.
Chloe poczuła pulsujący ból w okolicach potylicy. Nie była w stanie zrozumieć, o czym rozmawiały tajemnicze głosy, ale nie dbała o to. Leżała na czymś miękkim i kłującym, a na czole ciążył zimny, mokry materiał. Chciała podnieść rękę i tego dotknąć, gdy ostry, rwący ból przeszył ją w okolicach łopatki. Jęknęła głośno.
– Masz chyba zwichnięty bark. Ale to nic wielkiego – zapewnił ją jeden z głosów. Otworzyła oczy i ujrzała uśmiechniętego blondyna spoglądającego na nią z nieukrywanym zainteresowaniem. – Witamy wśród żywych – wyszczerzył się. Skrzywiła się i zamrugała kilka razy, próbując oswoić się z jaskrawym światłem słonecznym.
– Daj jej czas na spokojny oddech, Stephenie – wymamrotał drugi.
Dziewczyna zmrużyła oczy i przyjrzała się innej sylwetce, znajdującej się nieco na uboczu. Wydawało jej się, że gdzieś już widziała tę twarz.
– Dobrze się czujesz? Boli cię coś?
Nie wiedziała, na które z pytań miała odpowiedzieć, skrzywiła się więc tylko i jęknęła głośno. Odetchnęła parę razy, podczas gdy oni dalej rozmawiali.
– Jo, co z nią robimy? Wygląda, jakby zaraz miała zejść.
– Nie możemy jej zostawić. Zaprowadźmy ją do lekarza.
– No tak, tak… - Przerwał na chwilę. – Tak, to jest jakieś rozwiązanie. Znaczy tak, tak myślę. Ej, ona znowu zemdlała?
Chloe otworzyła oczy i westchnęła, po czym podniosła się na łokciach, jęcząc głośno. Mokry materiał zsunął jej się z czoła i opadł na podołek.
– Nie ruszaj tym! – warknął wyższy z chłopaków karcąco. – Mówiłem ci, że masz zwichnięty bark. Poza tym, co ci przyszło do głowy? Mogłaś się zabić.
Dziewczyna nie odpowiedziała, rumieniąc się. Sama nie wiedziała, co podkusiło ją, by pójść w miejsce, gdzie kilka dni wcześniej spotkała dziwnego chłopaka. Nie potrafiła jednak się oprzeć pokusie i przespacerowała się w stronę tamtych skał. Pamięta, że gdy nareszcie usiadła na skraju jednej z nich, poczuła się jak w niebie: delikatny wietrzyk owiewał jej policzki, plątał kosmyki włosów i orzeźwiał po nieprzespanej nocy. Spędziła tam zaledwie kilkanaście minut, kiedy zobaczyła dwa zbliżające się w jej stronę kształty, wstała więc w pośpiechu i chciała zeskoczyć, ale – na jej nieszczęście – straciła równowagę. Spojrzała na blondyna niemrawo i powstrzymując jęk, zdecydowała się odezwać.
– Czuję się dobrze – wychrypiała, mrużąc oczy przed ostrym światłem słonecznym. – Ale ta ręka… – Przeniosła wzrok na drugą postać i zamarła, poznawszy Josepha. Zrobiło jej się gorąco ze zdenerwowania.
– Czyli nie obędzie się bez lekarza – wymamrotał Stephen, nie zauważywszy jej dziwnego zachowania ani równie podejrzanego wyrazu twarzy kolegi. – Ale jak my się tam dostaniemy? – Zastanawiał się na głos, wpatrując przed siebie nieobecnym wzrokiem. Chloe tymczasem usiadła, otrzepując się i starając się nie patrzeć na ciemnowłosego chłopaka.
– Nie jesteśmy w stanie zanieść jej na rękach – powiedział Joseph, wbijając wzrok w skały i marszcząc brwi.
– Przecież nie uszkodziłam sobie nóg, tylko rękę – zauważyła Chloe.
– Ale uderzyłaś się w głowę – przypomniał jej Stephen. – Poza tym do szpitala daleko. Ej, Jo, co byś powiedział na przejażdżkę samochodem mojego ojca?
Joseph skamieniał. Wlepiał wytrzeszczone oczy w szelmowski uśmiech przyjaciela, rozchyliwszy lekko usta. Po chwili otrząsnął się i pokręcił głową.
– Nie – uciął.
– Och, daj spokój – zaśmiał się ten drugi. – Nie ma go.
Mierzyli się oboje spojrzeniem, jakby przekazywali myśli między sobą. Na ustach Stephena błąkał się uśmiech siedmiolatka, który właśnie zamierza podłożyć szpilkę na siedzeniu nielubianej cioci, a między ciemnymi brwiami jego kolegi pojawiła się głęboka zmarszczka. W końcu Joseph westchnął i wymamrotał:
– To twój wybór, Stephenie. A nie lepszym rozwiązaniem byłoby po prostu zaprowadzić ją do domu? – zapytał, wskazując palcem na samotny domek nieopodal. Dziewczyna aż zbladła.
– Nie! Mój ojciec nic nie może wiedzieć. Zabiłby mnie.
Chłopak tylko wzruszył ramionami i z ciężkim westchnięciem wstał.
Jak się okazało, mieli rację: Chloe nie była w stanie samodzielnie chodzić. Gdy tylko stanęła na własnych nogach, zachwiała się i prawie by upadła ponownie, gdyby nie refleks Steve’a, który w ułamku sekundy złapał ją za łokieć. Nie najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby szła oparta o któregoś z nich, ponieważ zajmowało to mnóstwo czasu. Dlatego Stephen zaproponował jej swoje silne ramiona i w kilkanaście minut znaleźli się przed wielką posiadłością Stanleyów. Zakradli się na tyły domu, do garażu, gdzie Gabriel trzymał wypolerowanego na błysk Forda T, rocznik 1916. Wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z taśmy: czysty, bez choćby drobinki kurzu na masce lub śladu błota w okolicach opon. Przednie reflektory były ustawione pedantycznie równo, a okrągłe błotniki wyczyszczone na błysk. Białe szprychy przypominały kolorem mleko, kontrastując z czarnymi gumami oraz lakierem. Ciemny materiał robiący za dach nie miał na sobie nawet jednej plamki czy zacieku. Tapicerka była zadbana, nieprzypalona ani zadrapana. Samochód wydawał się nieużywany, jednakże to złudne wrażenie – Gabriel Stanley po prostu dbał o niego jak o własne dziecko i właściwie częściej obcował z tą maszyną niż z kimkolwiek ze swojej rodziny.
Stephen rozejrzał się przed wejściem, czy nikt ich nie widzi, po czym wszedł z obolałą pięknością na rękach do środka. Joseph otworzył przed nimi drzwi do tylnej części pojazdu, pomógł umieścić tam skrzywioną Chloe i zatrzasnął je z hukiem, ignorując karcące spojrzenie kolegi. Wsiadł na przednie siedzenie z niezadowoleniem i obserwował, jak chłopak okrąża Forda i siada za jego kierownicą z dzikim Juhuuu!
– Nie przyszło ci do głowy, Stephenie – zaczął Joseph – że twój ojciec może zechcieć go w dowolnej chwili, a jak wejdzie do garażu, nie zastanie nic?
– Ojca nie ma – wyjaśnił tamten, z błyszczącymi oczyma obserwując lśniącą kierownicę. – Wyjechał w sprawach służbowych. Matka zajmuje się dzieciakami i rodzicami, więc prędzej kaktus urośnie mi na dłoni niż ona znajdzie chwilę, by chociaż wyjrzeć przez okno.
– Nahałasujemy.
– Mówiłem ci, że zajmuje się rodziną. Nie zwróci uwagi.
Joseph nie oponował, przypomniawszy sobie, jak wygląda przeciętny dzień w domu Stanleyów. Westchnął tylko ostentacyjnie po raz kolejny, opierając łokieć o drzwi i zasłaniając oczy dłonią.
– Przestań narzekać – skarcił go blondyn.
– Po prostu pamiętam, co było ostatnim razem. Umiesz ty chociaż prowadzić?
– Umiem – odparł, z niemalże szaleńczym zapałem podziwiając pedały, klakson i manetkę. – Napęd na silnik spalinowy, czterocylindrowy, czterosuwowy, dwadzieścia dwa i pół koni mechanicznych. Wyciąga do czterdziestu pięciu mil na godzinę, pojemność dziesięciu galonów – wyrecytował. – A teraz… ruszamy, maleńka!
Odpalił samochód, zaciągnął hamulec pomocniczy, a lewy pedał wcisnął się do połowy. Następnie ułożył stopę na sąsiadującym z nim, środkowym, naciskając go delikatnie, a Ford ruszył powoli do tyłu. Co prawda, wiele maszyn zachowywało się znacznie głośniej od tej, jednak Joseph miał w tamtej chwili wrażenie, że słyszy go cała okolica, z Gabrielem Stanleyem na czele. Skrzywił się nieco, wspominając złość – a raczej wściekłość tego mężczyzny, gdy złapał ich dwa lata temu w Fordzie, oglądających świeży nabytek i bawiących się sprzęgłami i pokrętłami. Pomyślał wtedy, że nigdy jeszcze nie miał aż takiej ochoty, by zapaść się pod ziemię i nigdy stamtąd nie wrócić.
Wycofali się z garażu. Stephen wciąż mamrotał pod nosem Jesteś cudowna, maleńka albo Tak, tak, tak!, podczas gdy Chloe co kilkanaście sekund dawała wyraz bólowi, jaki ją ogarniał, jęcząc głośno. W końcu udało im się wyjechać na drogę, więc Steve wcisnął lewy pedał i ruszyli w stronę miasta.

W kilkadziesiąt minut dotarli do St. Peter’s Hospital, najbliżej położonego szpitala. Wysiadłszy z samochodu, Stephen znowu wziął na ręce klnącą soczyście pod nosem Chloe (wyglądało na to, że bark i guz zaczynają jej dokuczać coraz bardziej) i razem z Josephem szybkim krokiem dotarli do drobnej pielęgniarki rezydującej za ladą przy wejściu. Zmierzyła ich spojrzeniem, lustrując poobijane nogi dziewczyny, podrapane ramiona oraz posiniaczone czoło.
– Wypadek – wyjaśnili szybko. – Przewróciła się i spadła z wysokości.
Kobieta poprosiła o ich dane osobowe, zapisując je w jakiejś grubej księdze, i wręczyła świstek papieru z wypisanymi odręcznie informacjami.
– Doktor Cullen, przychodnia na pierwszym piętrze – wyrecytowała znudzonym głosem. Joseph kiwnął głową i ruszyli.
– Chyba jestem w stanie chodzić – wymamrotała Chloe. – Postawcie mnie, już mi dobrze.
Lekko się chwiejąc, weszła samodzielnie po schodach, ściskając ramię Steve’a. W końcu odnaleźli przychodnię i usiedli na jednym z krzeseł, zaraz za starszą panią czekającą na swoją kolej. Milczeli parę minut. Chloe wodziła wzrokiem po korytarzu, przyglądając się plakietkom na drzwiach, plakatom informującym o sposobach zapobiegania różnym chorobom oraz przypomnieniach, takich jak Pamiętaj, by umyć ręce po korzystania z toalety lub Nigdy nie jedz żywności, która wygląda podejrzanie lub wydziela nieprzyjemny zapach. W końcu spojrzała na Stephena, który najwyraźniej obserwował dziewczynę przez ten cały czas. Posłał jej szarmancki, szeroki uśmiech i puścił oko. Chloe nie odwzajemniła go, poczuwszy się nieswojo i niekomfortowo. Odruchowo odwróciła wzrok i zrobiła minę, która miała przypominać uśmiech, po czym powróciła do oglądania ścian. Zapadła cisza, która przerwana została tylko dwa razy: raz, jak starsza pani kichnęła głośno, a drugi, kiedy drzwi do przychodni otworzyły się i na korytarz wyszli matka i chłopiec z dziwną wysypką na rękach i szyi. Staruszka wstała i weszła do gabinetu, po czym znów wszystko ucichło. Jedynym dźwiękiem była jej stłumiona rozmowa z doktorem. W końcu i ona opuściła pomieszczenie, więc cała trójka podniosła się z siedzenia i mijając kaszlącą kobietę w drzwiach, weszli do środka. Przy biurku czekał na nich młody, jasnowłosy lekarz o alabastrowej cerze. Pochylał się nad jakimiś dokumentami, a gdy ich usłyszał, podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. Był niezwykle czarujący.
– Siadajcie, siadajcie. Uraz mechaniczny, jak widzę.
Chloe kiwnęła głową, usiadłszy na łóżku.
– A wy dwaj możecie pójść. Wasza przyjaciółka zaraz wróci.
Rzucając sobie wymowne spojrzenie, wycofali się z gabinetu i wyszli. Doktor Cullen wstał z krzesła i wyciągnął rękę po świstek papieru, który dziewczyna ściskała w spoconej dłoni. Przebiegł wzrokiem po notatce, lekko rozmazanej przez wilgoć, po czym westchnął i odłożył ją na biurko.
– No, pokaż to – zachęcił. – Co ci się stało?
– Upadłam – wymamrotała, odwracając się do lekarza bolącym ramieniem. – I chyba sobie zwichnęłam ten bark.
– Mhm, mhm – mruczał, oglądając go. – Coś jeszcze sobie uszkodziłaś?
– Głowa mnie boli, chyba nabiłam sobie guza.
– Zaraz wszystko obejrzę, ale najpierw ten bark. Tak, tak… to chyba zwichnięcie… – mamrotał pod nosem. – Aj-aj, nieprzyjemnie będzie. Muszę ci go nastawić.
– O Boże – jęknęła dziewczyna, zamykając oczy. Poczuła, że serce zaczyna jej walić młotem w piersi.
– Gdzie twoi rodzice? – zapytał.
– Jestem pełnoletnia – skłamała bez mrugnięcia okiem.
– Możesz ruszać tym barkiem?
Krzywiąc się, ruszyła ramieniem o kilka centymetrów.
– Mogę, ale boli.
– Nie jest zwichnięty, masz szczęście – uśmiechnął się, delikatnie biorąc chudą rękę i unosząc ją. Powstrzymała się od jęknięcia i przyjrzała mężczyźnie uważniej. Był bardzo przystojny; na bladym czole nie widniała nawet jedna zmarszczka, a wszystkie rysy przypominały idealne twarze rodem ze starożytnych greckich rzeźb. Jedyną niedoskonałością były sińce pod oczami o złotych tęczówkach, jednakże nie psuło to pięknego widoku cudownego oblicza doktora Cullena. Po chwili ich spojrzenia napotkały się, a na jego wargach zabłąkał się dziwny, jakby karcący uśmiech. Przyłapana na gorącym uczynku, spuściła wzrok, rumieniąc się. – Pokaż no tę głowę – rozkazał. Odwróciła się do niego tyłem, po czym poczuła, jak delikatnie dotknął obolałego miejsca. Jęknęła z bólu. – Nie wygląda na pęknięcie czaszki, ale… chyba mimo to zlecę RTG – mamrotał pod nosem.
Ale rentgen nie wykazał nic niebezpiecznego. Skończyło się na zabandażowaniu ramienia, posmarowaniu siniaków jakąś maścią, przyłożeniu lodu do guza na potylicy oraz zapisaniu rozgrzewających leków.
– A na przyszły raz uważaj bardziej na siebie – zawołał, gdy wychodziła, zapisując coś w notatkach i wzdychając głęboko. Zamknęła drzwi i spojrzała na Josepha i Stephena czekających ze znudzeniem przed gabinetem.
– I co, wykazało coś? – zagadnął Steve.
– Nie, to tylko guz – odparła dziewczyna, nie mogąc pozbyć się z myśli twarzy przystojnego doktora. Przypominał jej herosa z greckich mitów lub bohatera legend. Byłaby w stanie upaść choćby i drugi raz, gdyby tylko mogła ujrzeć go ponownie…
– …domu, tak? Słuchasz mnie? – przerwał rozmyślania Stephen. – Nie śpij!
– Nie spałam, zamyśliłam się – wymamrotała, zmieszana. – Co mówiłeś?
– Że odwieziemy cię do domu.
Zatrzymała się raptownie na środku korytarza.
– Ale… - Wskazała na rękę zawieszoną na bandażu. – Wolałabym, żeby tata nie wiedział.
– No przecież nie wyprowadzisz się z domu na kilkanaście dni! – skarcił ją chłopak. – Jak zobaczy, to trudno. Nie masz wyboru.
– Racja, racja – wymamrotała, kręcąc głową. – Zabije mnie.
– Myślę, że to i tak będzie mniej bolesne od tej śmierci, którą przyszykowałaś sobie ty, skacząc z tej skały – zauważył blondyn z uśmiechem. Chloe parsknęła.
– Boję się, że to dopiero początek.
Doszli w spokoju do samochodu, gawędząc wesoło. W końcu usadowili się wygodnie w jego wnętrzu i odjechali całą trójką w kierunku przedmieścia.
– Najpierw podrzucimy Jo, bo coś mówił, że musi być przed trzecią – zarządził Stephen. – Potem podwiozę ciebie i wrócę do domu. Co ty na to?
Kiwnęła głową, obserwując widoki za oknem. Mijali kobiety spacerujące z dziećmi w sobotnie popołudnie, mężczyzn siedzących na ławkach z gazetami w rękach, starsze panie z wielkimi torbami wypchanymi warzywami, owocami oraz codziennymi zakupami. Na rowerze przejechał jakiś chłopiec rozdający darmowe egzemplarze Pulsu Chicago, codziennego, krótkiego wydawnictwa, zawierającego nudne informacje z miasta i służącego głównie do rozpałki, kiedy żadne inne środki nie działały. Niedługo wygodna, miejska droga zmieniła się w dziurawą ścieżkę, a budynki za oknami przerzedzały się, ustępując miejsca drzewom i krzewom. W końcu zatrzymali się pod domem Josepha, wypuścili go i pożegnali, machając rękami. Przez całą podróż ciemnowłosy chłopak nie odezwał się nawet słowem.
Aby dojechać do miejsca, gdzie mieszkała Chloe, musieli minąć posiadłość Stanleyów, byli więc bardzo ostrożni. Gdy jednak zbliżali się w te okolice, zobaczyli grupkę ludzi ustawionych w ogródku rodziny Stephena.
– Co do…? – wymamrotał, marszcząc brwi. Podjechał parę metrów i zatrzymał się, obserwując. W końcu otworzył drzwi i wyskoczył na ziemię.
– Co robisz? – zapytała, wychylając głowę przez okno.
– Idę sprawdzić, co się stało – wyjaśnił. Otworzyła drzwi i poszła w jego ślady. Ledwie przeszła parę kroków, gdy rozległ się przeraźliwy wrzask.
– To on! To samochód! – usłyszeli kobiecy pisk i kilkanaście głów odwróciło się w ich kierunku. Oboje zamarli.
– STEEEEEPHEEEEEN?! – ryknął ktoś inny. Była to osoba o niskim i rozwścieczonym męskim głosie.
– O cholera – przeklął Steve, bladnąc. – To mój ojciec.
– STEPHEN, TY SKURWYSYNU! Chodź no tu!!!
Po chwili słychać było skrzypienie odsuwanego krzesła, damskie krzyki i jakieś kliknięcie.
– Chloe, uciekamy! – wrzasnął chłopak, łapiąc ją za nadgarstek i biegnąc przed siebie. Szarpnął nią boleśnie, wykręcając jej rękę. Jęknęła, ale dzielnie pobiegła za kolegą, nawet nie wiedząc, gdzie zmierza. Po chwili usłyszała strzały. – Szybciej, szybciej! – ponaglał.
– Stephen, ty sukinsynu! Ja ci dam… Ja ci dam! – wrzeszczał Gabriel Stanley, a po chwili ich uszu dobiegł dźwięk kolejnych wystrzałów.
– Cholera, cholera, cholera, choleraaaa! – jęczał Steve.
– Daj spokój, przecież cię nie zabije! – wydyszała Chloe. – To twój ojciec!
– Po prostu biegnij! – wychrypiał w odpowiedzi.
Więc biegła ile sił w nogach. Uświadomiła sobie po kilku chwilach i czterech wystrzałach, że po pierwsze słyszy za sobą warkot silnika, a po drugie z prawej stopy zleciał jej pantofelek. Nie zwracając na to większej uwagi, po prostu biegła krok w krok ze Stephenem, gdy po chwili poczuła niesamowity ból w tej nodze…
– AŁAAA!!! – wrzasnęła, czując, że upada na ziemię. Zabandażowana ręka zabolała ją jeszcze bardziej, a podeszwa stopy piekła bezlitośnie. Steve zatrzymał się i z przerażeniem w oczach podbiegł do dziewczyny, wziął na ręce i po prostu schował się za pobliskimi krzakami, zagłębiając coraz bardziej w gęstwinę lasu, biegnąc przed siebie, jak najdalej… W końcu wyłonili się na drugim jej końcu i zatrzymał się. Znajdowali się na tyłach jednego z domów.
– Poznaję to miejsce – wymamrotał chłopak, dysząc. – Tam – wskazał ręką na jakieś odległe posiadłość – mieszka Edward. Chodźmy do niego.
Pokiwała jedynie głową, niezdolna cokolwiek powiedzieć. Czuła niesamowity, pulsujący ból w prawej stopie, nadgarstek miała chyba zwichnięty, a zabandażowana ręka rwała ją jeszcze mocniej. Pochlipywała, jęczała i wyła w koszulę kolegi, nie mogąc się uspokoić.
A potem zemdlała.

* Sprawę tę wyjaśnię w następnym rozdziale, jest to dosyć mocno związane z tradycjami Żydowskimi.


Skomentuj
Następny rozdział »


Post został pochwalony 3 razy

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Nie 22:47, 28 Lut 2010, w całości zmieniany 4 razy
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 22:16, 16 Lut 2010 Powrót do góry

Boże, dostałam dedykację! Jestem w szoku, serio. Bardzo się ucieszyłam z tego powodu i dziękuję. Czuję się zaszczycona.
Jednak teraz czuję na sobie presję i obawiam się, że tym razem mogę nie podołać i nie stworzę takiego komentarza, jak poprzednio. Postaram się, ale jeśli mi się nie uda - przepraszam.


Bardzo podoba mi się to jak zaczęłaś rozdział. Tą notatką bohaterki. Poprzednia część rozpoczęła się w taki sam sposób, co bardzo przypadło mi do gustu. Chwyta mnie to jakoś za serce. Niby tylko kilka słów, a tak dużo mówi o tym, co się dzieje we wnętrzu tej osoby.
Podoba mi się wątek o Żydach. Wiem, że może to głupio brzmi, ale lubię czytać o różnych tradycjach, kulturach itd., więc świetnie, że to tutaj wprowadziłaś. Plus dla Ciebie.
Pomimo tego, że lubię zapoznawać się z tymi tradycjami i jest to dla mnie ciekawe, to nie dziwię się Josephowi, że chciał uciec od dziadka i reszty rodziny. Ja podczas świąt też czasami nie mogę wytrzymać ze swoimi bliskimi i podejrzewam, że dla niego też było to ciężkie. Na dodatek, że coś innego zaprzątało mu głowę. jeś
Chloe najwyraźniej go zaciekawiła i na pewien sposób zafascynowała. Nie dziwię mu się. Mnie też zainteresowałaby osoba, która pojawiła się w tak niesamowity sposób, w dość dziwnych okolicznościach. Też chciałabym poznać bliżej tego kogoś.
Zastanawia mnie postać Anity i sprawa ze zdjęciem i Josephem. Nie przypominam sobie by w poprzednim rozdziale coś było o tym wspomniane, ale mam nadzieję, że to się wyjaśni. Czemu trzyma jej fotografię, dlaczego druga osoba została wydarta. Niby poznaliśmy w tym rozdziale Anitę, ale niewiele o niej wspomniałaś. Ciekawi mnie zachowanie Josepha jej dotyczące tej dziewczyny. Ich spotkanie było dość dziwne, a powietrze między nimi aż zgęstniało. Ciekawe...
Poza tym ciekawi mnie postać jego dziadka. Pokazałaś nam go jako człowieka mocno związanego z religią, mało nowoczesnego, że tak powiem. Joseph taki nie jest. Mam nadzieję, że w przyszłym rozdziale faktycznie coś jeszcze o nim wspomnisz.
Potem jak poszli razem ze Stephenem do swojego zacisza i zobaczyli tam kogoś. I ten ktoś spadł. Przepraszam, wiem, że to okrutne z mojej strony, ale roześmiałam się w tym momencie. Wyobraziłam sobie to i nie mogłam się powstrzymać.
Chloe musiała być naprawdę nieźle zaskoczona rozpoznając Josepha. Ja bym się na jej miejscu po takim wyczynie chyba pod ziemię zapadła. Miło z ich strony, że jej pomogli i zawieźli ją do szpitala. Choć od samego początku wiedziałam, że coś złego wyniknie z tego pożyczenia auta.
No i dziewczyna trafiła do doktora Cullena. Jak miło. Uśmiechnęłam się, gdy tak przyglądała się lekarzowi, to było takie niewinne i na swój sposób urocze.
No i potem oczywiście moje przypuszczenia się spełniły. Ojciec Stephena zaczął ich gonić i strzelać. Aż takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. Śmiałam się do momentu, gdy Chloe znów się wywróciła i jeszcze bardziej poobijała. Co za dziewczyna. Swoją koordynacją ruchową przypomina mi Bellę odrobinę.
W ogóle to jak ojciec odzywał się brzydko do syna mnie zdziwiło. Co za ludzie, Boże. Coś czuję, że ten wątek jeszcze zostanie przez Ciebie rozwinięty.
No i zapowiedź kolejnej części. Bardzo obiecująca. Poszli do Edwarda. Nastąpi pierwsze spotkanie Chloe i Edwarda. Nie mogę się go szczerze mówiąc doczekać. Na pewno będzie się dużo ciekawych rzeczy działo.
Chciałam jeszcze wspomnieć o pewnej rzeczy. Podoba mi się to, że widać różnicę między Stephenem, Josephem i Edwardem. Czasami zdarza się, że przyjaciele w niektórych opowiadaniach zlewają się w jedną całość. U Ciebie na szczęście jest inaczej. Może i pod pewnymi względami są do siebie podobni, ale potrafię ich rozróżnić, mają różne, charakterystyczne cechy. Naprawdę super Smile

Jak Ci już wspomniałam jakiś czas temu na gg - rozdział świetny. Dziś po raz drugi sobie przeczytałam by sobie wszystko przypomnieć i muszę przyznać, że jeszcze bardziej mi się spodobał. Piszesz w tak wspaniały sposób, że wszystkie obrazy, sytuacje pojawiają mi się przed oczami. Czuję zapachy, widzę ludzi, miejsca, odczuwam emocje. To naprawdę coś cudownego - działać na czytelnika w taki sposób. A Ty właśnie sprawiasz, że wczuwam się w klimat tego opowiadania, chciałabym przenieść się do jakiegoś małego miasteczka, pobyć na łonie natury, oglądać wszystkie piękne krajobrazy, odpocząć od zgiełku miasta.
Niestety zaraz znów wrócę do swojego pokoju, spojrzę przez okno na zaśnieżony, pogrążony w ciemności rynek i zatęsknię za światem, który kreujesz w Pandemii.

Wiesz co... Coraz bardziej lubię Twoją twórczość. Miniaturki piszesz świetne, to opowiadanie również przypadło mi do gustu. Muszę wziąć się za resztę Twojej twórczości w wolnej chwili, gdy będę czekać na kolejny rozdział tej historii.

Naprawdę bardzo mi się podobało i czekam na kolejną część z niecierpliwością. Jeszcze raz dziękuję za dedykację i pozdrawiam serdecznie!


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Cornelie
Dobry wampir



Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 297 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD

PostWysłany: Wto 22:54, 16 Lut 2010 Powrót do góry

Komentuję w sumie na gorąco, bo przeczytałam tekst bardzo uważnie.

Tak, masz wyrobiony swój styl, maleńka, i się go nie wyprzesz. Tyle mogę ci powiedzieć słowem wstępu. Jednak ja nadal stoję neutralnie w sprawie Pandemii. Dalej uważam, że Symfonia to jest dziecko wypasione i głodne nowych rozdziałów. Ale Pandemii, broń Boże, nie przekreślam. Po prostu jak na razie staram się w nią wczytać, poznać historię, i jak na razie nie wyrabiam sobie o niej całkowitego zdania.
W tym rozdziale pokazałaś nam Chole, która zainteresowana jest Josephem - zresztą z wzajemnością :)
Podobał mi się początkowy obrządek Żydowski. Kiedyś czytałam nawet ich mitologię, interesowało mnie to. Wprowadzenie tego wątku dało dobry efekt. W końcu poznajemy trochę Josepha, jak dla mnie do tej pory najciekawszą postać. Poznajemy po trochu jego rodzinę, wiemy już, że nie lubi tradycji swojej religii. Wcale nie dziwię się, że od tego ucieka i próbuje zrobić na złość dziadkowi. ja czuję, że ta postać będzie tutaj ważna, nie wiem tylko w jaki sposób, ale będzie.
No i spotkanie Josepha i Steve z Chloe. Jak przeczytałam, że upadła i się pogruchotała to początkowo nie mogłam przestać się śmiać. Trochę skojarzyło mi się to z Bellą i jej niezdarnością, no ale, pomijam to.
Ta scena była urocza. Jak oni zastanawiali się, co teraz zrobić i w końcu wpadli na genialny pomysł - pożyczenie samochodu ojca xD
Cała sytuacja w szpitalu była na swój sposób słodka. Ta cisza między nimi, Chloe zafascynowana Cullenem. Takie to było niewinne i delikatne. Naprawdę we mnie uderzyło w jakiś sposób.
I sam powrót do domu. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. W końcu ojca Steve'a miało nie być. A tu taki zonk! Zabiłaś mnie tym. Ich ucieczka w las, ból Chloe no i posiadłość Cullena.
Spotkanie Chloe i Eddiego - będzie z tego coś na poły romansu? xD Nie żebym coś, ale wiesz xD

W każdym razie rozdział świetnie napisany, plastyczne opisy, ciekawe dialogi. Nie gnasz z akcją na łeb na szyję, co mnie cieszy. Masz pomysł, wyważasz go w dłoniach, serwując nam powoli historię, którą chcesz opowiedzieć. Mi się to podoba.

Do zobaczenia następnym razem Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Wto 23:56, 16 Lut 2010 Powrót do góry

Pozwolę sobie odpowiedzieć :)

Cieszę się, że podpasował Wam fragment obchodzenia szabatu, bo w sumie będzie to dosyć ważne w wątku Josepha, ba, myślę, że wręcz kluczowe w budowaniu jego historii. Będzie miał dosyć dużo miejsca w tej historii, bo rozpisawszy plan wydarzeń, doszłam do wniosku, że to nie jest opowiadanie o Edwardzie - to opowiadanie o całej czwórce. Bo tak, zamierzam zboczyć nieco z Masena i skupić się też na Harrisach, Stanleyach i Hingersteinach. Myślę, że każdy z domów będzie prezentował zupełnie inne postawy, o to się postaram, być może nieco skarykaturyzowane, ale tylko odrobinkę.
Chciałabym także prosić o duuużo wyrozumiałości, kiedy popełniam jakieś błędy logiczne lub rzeczowe. Bardzo często staję przed problemami, które w normalnym opowiadaniu by nie zaistniały, a mianowicie - czy na początku XX wieku na pewno była woda utleniona? Czy w 1918 kino było wystarczająco rozpowszechnione? Czy w tamtych czasach istnieli już dilerzy narkotyków, a jeśli tak, to jakich? To bardzo czasochłonne i łatwo jest się potknąć.
W następnym rozdziale - jeżeli kogokolwiek wciąż interesuje moja paplanina (przepraszam, zawsze się tak rozwodzę, jeśli tylko mam okazję Embarassed ) - postaram się przybliżyć sytuacje rodzinne całej czwórki, a potem porządnie weźmiemy się za akcję... a raczej pseudo-akcję, bo akcji jako-takiej tutaj nie spotkacie.

Dziękuję za wyczerpujące komentarze :*

Uściski -
Suszak.

PS Przysięgam Wam, że Chloe i Bella nie mają ze sobą nic wspólnego. Chloe jest zupełnie inna, już ja się o to staram - miała po prostu pecha na wstępie, nic więcej. Musiałam jakoś doprowadzić do ich spotkania, a nie jestem fanką scenariuszy pt. Siedziałem w barze i wtedy ujrzałem ją: piękną, młodą, przyciągającą wzrok. Od razu się w sobie zakochaliśmy. Zrobię co w mojej mocy, by oddalić wizerunek wstrętnej Belci Confused


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
love_jasper
Wilkołak



Dołączył: 21 Lut 2009
Posty: 105
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 10:36, 17 Lut 2010 Powrót do góry

Eloo!
Oto i przybyło Suhakowe dzieło;d Pięknie, pięknie. Co ja tu mogę powiedzieć? Cholernie mi się podobało. Co mi się podobało? Że było naturalnie, że jak czytam to mam wrażenie, że to coś w stylu "Edward - prawdziwa historia". Właśnie! Edward! Wiedziałaaam, że się nie skupisz na jednym wątku, mieliśmy to już w "Symfinii..." gdzie nawet ochroniarz miał swoją historię;d I to jest genialne, bo już wiadomo, że nie dasz nam/mi się nudzić. Teraz możemy się tylko zastanawiać, o kim będzie następny rozdział, czyli od razu masz załatwiony element zaskoczenia;>
Co do samego rozdziału, to bardzo przyjemnie się go czyta i ja naprawdę mam wrażenie, że czytam książkę i to w dodatku ulubionego autora;d. Chodzi mi o to, że nie to opowiadanie nie podlega schematom. Bo ja wiem, że Edward i Chloe nie będą szczęśliwa parą bez problemów, wyimaginowanych przeszkód, wiem też i jestem o to spokojna, że nie wylecisz tu za kilka rozdziałów z penisami, których wielu dzisiejszych autorów uwielbia wręcz. Cieszę się, ze to Ty to piszesz, bo dzięki temu mogę być spokojna, że nie spieprzysz(inaczej wpierdol<lol>).

Ogólnie to wyszłam trochę z wprawy, ale mam nadzieję,ze w miarę wyraziłam to, co chciałam wyrazić, a jak znowu mój komentarz zostanie ucięty w połowie, to zajebie tu kogoś/coś -.-

Pozdrawiam cię(hahaha) słonce, i życzę wenyyy oraz szybkich palców, hehee

Agatka, twoja oblubienica;-)


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
bluelulu
Dobry wampir



Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 974
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 85 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hueco Mundo

PostWysłany: Śro 15:12, 17 Lut 2010 Powrót do góry

Zaczęłam wczoraj czytać ale urwało mnie w połowie i nie mogłam ani nie miałam okazji by wrócić , więc wracam dziś z mało konstruktywnym komentarzem. Na samym począteczku zaznaczę, że podoba mi się żyd. Żyd żydowy. Zwyczaje, obyczaje.


Jeśli moja pałka dobrze kojarzy to mamy jeszcze Edwarda człowieka oraz Carlisle - wampira. To spotkanie pomiędzy doktorkiem a Chloe było takie... yymm.. intymne? Podobało mi się jak został opisany. Ja zapewne nagle w jednej sekundzie doznałabym tysiąca i jednej różnych chorób i bólów by jedynie zostać w jego gabinecie ;D Wiem, to straszne ale wiem... że jako czytelnik nie dane będzie mi przeczytać o wielkiej , niekończącej się miłości z hektolitrami miodu i słodyczy ... i dziękuje Ci za to.

Sam początek opowiadania mówi , że nie będzie ono podlegało utartym schematom , nudzie. Też miałam takie początkowe wrażenie że Chloe ma coś z Belli ( bo nie przecież Bella z Chloe ;p) trochę z niej kaleka , ale ja też chce być taką kaleką skoro mam spotkać Carlisle a potem Edwarda.. uhhh ^^' Skoro mówisz że to Twoja paplanina a nie dzieło... to ja i tak poczytam. Jestem zwierzę bibliotekolubne ; )

Pozdrawiam ,Uskrzydlona.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Marsi
Zły wampir



Dołączył: 17 Sty 2009
Posty: 410
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 40 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Konin

PostWysłany: Sob 21:55, 20 Lut 2010 Powrót do góry

Obiecałam, więc jestem.
Na wstępie jest mi źle, że nie ma dla mnie dedykacji :( Pół dnia płakałaś, że mnie tu jeszcze nie ma, a tu taka... nie niespodzianka! ;(

Mówię to z bolącym sercem, ale styl w tym tekście przebija styl Symfoniczny. :( Nie wiem, co tam za historie nam szykujesz, ale naprawdę serwujesz dokładniejsze opisy przyrody, zwracasz uwagę na szczegóły, bardziej rozwijasz pole widzenia czytelnikowi. I nie wiem, co Ci przyszło do suszastej główki, że można mylić Twój tekst z np. Synem Thin. Pokazujesz nam historię zupełnie od drugiej strony i chociaż pewnie niedługo wskoczysz na odpowiednie tory - w sensie Edwarda leżącego w szpitalu, itepe. - to Twój ff jest ubarwiony w dodatkowe sceny z życia przyjaciół Edwarda, Chicago i wiele, wiele elementów, które świetnie obrazują całą sytuację pandemii na świecie. :) I zadziwia mnie właśnie fakt, że potrafisz wybrać sobie taki nowy i świeży temat - jak na to forum - i chociaż podczepiasz się pod kanion, to... (Wybacz, Wela i mtwil nawijają mi na skype i nie mogę się wysłowić :()

Nie wiem, czemu dziewczynom Chloe skojarzyła się w Bellą. Jak dla mnie ma ona zupełnie inny charakter, zwyczaje i sposób bycia. Choć na razie jest taka... nijaka?, to wiem, że nadasz jej jakiś świetny portret psychologiczny.
Postać Josepha mnie cały czas zastanawia. Jest on spokojny i opanowany, jakby bał się cholernie odezwać, jednak czuję, że jeszcze nie jedno serce zwojuje. :D A jego czytanie po ciemku jest takie... marsiakowe :D Tak, podczepiam się pod Ruda i przyznam się, że przez to czytanie przy słabym świetle jestem ślepa :P
Zastanawia mnie fakt, jak sparujesz nam Edwarda i Chloe, bo jak na razie to dwa różne charaktery. Ona wiruje razem z naturą, natomiast on jest na nią obojętny, a nawet irytują go wszelkie zmiany. Hmm... filozofując tu sobie, zaserwowałaś mi niezłą rozkminę, bo ja tu widzę metaforę (chociaż nie wiem, czy to było Twoim założeniem) pokazania nam dwóch zupełnie różnych postaci, który i tak (mam nadzieję) będą w końcu razem. Także kontrast pomiędzy nimi jest dość zaskakujący, bo na obecną chwilę Chloe sparowałabym z Josephem, ale to chyba nie jest Twoim założeniem, prawda? :P No cóż, zobaczymy, czy skłócisz nam dwóch przyjaciół. :D
Co ja jeszcze chciałam napisać? Zapomniałam... Następnym razem może wykadzę coś jeszcze.
Powiedz, że satysfakcjonuje Cię mój post, bo inaczej zamknę się na wszystkie Suszaste prośby i żądania! :D
Do następnego (co mam nadzieję nastąpi niedługo).


Buziaki,
Marsiak :*


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
wela
Zły wampir



Dołączył: 08 Lut 2009
Posty: 452
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 37 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Broadway

PostWysłany: Sob 22:20, 20 Lut 2010 Powrót do góry

Przechodzę teraz traumę w stylu: Po co komentować?, więc nie powinnaś liczyć na coś wielkiego z mojej strony.
Nie czytałam tego rozdziału teraz, a dawniej i nawet nie mam siły ani ochoty czytać tego teraz. Nie wiem, czy jest to związane z szacunkiem bądź jego brakiem wobec autora, ale nawet jeśli, to mam nadzieję, że zostanie mi to przebaczone.
Pandemia jest bardzo ciekawym, interesującym - i ostatnio spotkałam się z określeniem – nietuzinkowym fan fickiem. Pisana zgrabnie, autorce sprawia radość pisanie tego tekstu, nie cierpi w bólach, tworzy, ma świetny okres i to widać. Jest zadowolona, nie męczy jej tworzenie opowiadania. Przynajmniej jak na razie.
W każdym razie chce przejść do meritum – ja nie czuję tego opowiadania. Okej, jest naprawdę zaje***te, naprawdę zaje***te, ale mój obecny pogląd brzmi: wszystko jest beznadziejne i nic nie ma sensu.
Te opowiadanie ma klimat, ale mój komentarz jest beznadziejny i prawdą jest, że piszę go z przymusu. Ogólnie ostatnio stwierdziłam, że większość moich komentarzy jest pisane z przymusu. Bo tak trzeba, bo autor zasługuje, bo trzeba pokazać zainteresowanie. No i po co? Żeby przez stronę głowić się nad kolejną postacią? Ja nie widzę sensu ostatnio w tym wszystkim i muszę odpocząć.
Dobra, wracam do tekstu.
Podoba mi się wprowadzenie szabatu i cieszy mnie zapał, z jakim piszesz tekst. Czytasz, aby nie wyjść na idiotkę, o szabatach. Próbujesz jak najdokładniej i najprawdziwiej opisać szabat, zachowanie żydów, ludzkie uprzedzenia. Pandemia jest rzeczywistym fan fickiem, ale ja kocham Symfonię i to dla niej widzę sens pisania treściwych komentarzy. Kocham ją komentować. Ciężko mi się zawsze zabrać, ale kiedy ją komentuję, jestem w transie i czuję, że to co piszę, ma sens.
W Pandemii tego nie czuję, po prostu nie widzę sensu.
Jestem beznadziejna, ten komentarz jest beznadziejny i obraziłabym się na twoim miejscu na welę, bo po prostu piszę głupoty, które nie mają sensu...
Powracając do Pandemii – miło mi, że się nią ekscytujesz, że jest ona twoim oczkiem w głowie. Może wyjść z tego coś zajebistego. Twój styl stoi na wysokim poziomie, pełno tu opisów i refleksji, atmosfera... To wszystko sprawia, że ludzie czytają.
Ja nie wiem, czy będę czytać. Na pewno nie w tym stanie.

Możesz mnie zabić, serio. Nawet nie pisnę.
P,
wela.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
losamiiya
Dobry wampir



Dołączył: 27 Lis 2009
Posty: 1767
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 212 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Mexico City.

PostWysłany: Nie 23:58, 21 Lut 2010 Powrót do góry

Rozdział trochę dodbiega od poprzedniego, wydaje się być bardziej intrygujący i lekki.
Na samym początku już bardzo spodobało mi się przedstawienie obrządku Żydowkiego :) nie nudno, a ciekawie to przedstawiłaś. Efekt jest bardzo dobry.
Bardzo cieszy mnie, że w końcu mogę dowiedzieć się czegoś więcej o tajemniczym Josephie, który jest moją ulubioną postacią i wiem, że będzie, bo coś w nim jest... :)
Ten cały wypadek, a właściwie upadek, Chloe skojarzył mi się niestety z Bellą. I mówię tu niestety nie dlatego, że ukazałaś to w ten sposób co SM, broń Boże, to ja po prostu nie potrafie się tego wyzbyć... wrr.
Choć muszę powiedzieć, że scena znaleznia dziewczyny przez chłopaków, to całe jej wubudzanie po upadku, to bardzo urocze i radosne.
Uśmiech sam właził mi na twarz :)
No i wspomnieć muszę oczywiście o fascynacji doktorem Cullenem. Wyszło dość zabawnie, niewinnie, ale intrygująco...
Powrót do domu i zdenerwowanie ojca Steve'a... przeraziło mnie to trochę i poczułam już taki wstęp do kolejnego rozdziału...
Oczywiście spotkanie z Edwardem będzie na pewno bardzo emocjonujące i ciekawe, więc już nie mogę się doczekać!

Muszę powiedzieć na koniec, że jestem przeciekawa dalszego ciągu.
Pandemia mnie wciągnęła i mam nadzieję, że nie dasz czekać na kolejny rozdział tak długo, jak na ten...

Piszesz bardzo dobrze, co doskonale wiesz. Utrzymujesz akcje, nastrój, klimat. Plastyczność Twoich opisów też jest doskonała, a przecież nie zawsze łatwo przedstawić niektóre rzeczy.

Ciekawe jaka będzie ta historia, ciekawe... :)
Na pewno zajrzę i następnym razem,
tymczasem pozdrawiam i powodzienia.

los


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Pon 12:22, 22 Lut 2010 Powrót do góry

Cześć dziewczyny :)
Cieszę się bardzo, że Wam się podoba, to naprawdę cudowne. Pandemia to moje kochane dzieciątko i jestem z niej bardzo dumna, a serduszko mi rośnie, jak czytam takie komentarze ^^
Dla zainteresowanych - mam już gotowy 3 rozdział i połowę 4, ale moja beta musi chwilkę odetchnąć, więc jej nie będę męczyła. Rozdział pojawi się w tym tygodniu, myślę, że nawet jest szansa, że dzisiaj. A teraz kilka odniesień:
love_jasper napisał:
Wiedziałaaam, że się nie skupisz na jednym wątku, mieliśmy to już w "Symfinii..." gdzie nawet ochroniarz miał swoją historię;d

To chyba jakieś takie moje skrzywienie, fetysz Laughing Nie potrafię opowiedzieć jakiejś historii bez przedstawienia punktu widzenia drugiej osoby, być może dlatego, że sama w życiu wolę wiedzieć, jak coś wygląda "po drugiej stronie".
marsi napisał:
Jak dla mnie ma ona zupełnie inny charakter, zwyczaje i sposób bycia. Choć na razie jest taka... nijaka?, to wiem, że nadasz jej jakiś świetny portret psychologiczny.

Hmm, Chloe jest dla mnie ciężką postacią i jeśli mam być szczera, sama jej jeszcze do końca nie znam. Na pewno mam na nią "punkt zaczepienia", ale na chwilę obecną nie potrafię jej określić, mimo że już jest w pełni wykreowana. Laughing I owszem, marsiaku, bardzo satysfakcjonuje mnie Twój post :*
losamiiya napisał:
Powrót do domu i zdenerwowanie ojca Steve'a... przeraziło mnie to trochę i poczułam już taki wstęp do kolejnego rozdziału...

Właściwie ten wątek jest dosyć ważny i rozwinę go w IV rozdziale, jakby ktoś był zainteresowany.

Dziękuję za wszystko, dziewczyny, i liczę, że następne rozdziały będą się spodziewały z takim samym odzewem :)
Suszak.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
kirke
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 1848
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 169 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z obsydianowych tęczówek najmroczniejszego z Czarnych Magów

PostWysłany: Śro 11:12, 24 Lut 2010 Powrót do góry

cóż, przepraszam, że zajęło mi to tak długo, ale zwiedziłam kawał świata za ten czas, a ten świat nie miał dostępu do internetu (besczelny!)
ale jestem w końcu i przed nowym rozdziałem :P
nie znam się na tradycji żydowskiej zbyt dobrze, od biedy mogłabym zapytać kolegi, ale ten fragment był jak dla mnie bardzo dobrze opisany - tak podniośle... religijnie jak najbardziej i dzięki temu dowiedzieliśmy się kilku rzeczy na temat Josepha i jego rodziny... ortodoksyjność jednego z członków rodziny - do tego jej głowy, to dość znaczny problem... (raz jeden ksiądz powiedział mi, że zwariujemy jeśli będziemy traktować wszystko dosłownie - mówił o wszystkich religiach po równo, żeby było jasne, i uwazam, że miał w tym wiele racji)
Jo zdaje się być chłopakiem dość nowoczesnym, ale jednocześnie w pewien sposób odpowiedzialnym (a raczej znającym konsekwencje i liczącym się z nimi, a jak wiadomo niektóre rzeczy nie są ich warte)... nie chciał jechać samochodem państwa Stanley, ale z drugiej strony wiedział też, że nie mają za bardzo wyboru...
właściwie chyba najgorzej na razie w moim rankingu wypada Stephen, nie dlatego, że nadałaś mu szereg cech negatywnych, a jedyne pozytywne dotyczą jego wyglądu - co mnie literacko nie pociąga :P Stephenowi nie poświęciłaś na razie nic dłuższego i jego postać jest jednowymiarowa... ludzie nie mogą być tylko dziecinni i nadpobudliwi... albo tylko źli, wiem, że to rozumiesz i czekam z niecierpliwością na rozbudowanie jego postaci... na razie po tym rozdziale odniosłam wrażenie, że jest trochę zadufany w sobie i nieodpowiedzialny... kompletny brak pomocy matce przy rodzenstwie też nie działa na jego korzyść, wiem, że to nie męskie zajęcie, ale nie zmienia to faktu, że byłoby miło :P
każdy z twoich bohaterów niesie swój krzyż - Stephen tylko kule ojca :P i liczę, że coś z nim zrobisz Wink

na sam koniec rozdziału nie mogło się obejść bez akcji - do tego w moim ulubionym wymiarze - czyli komicznym... nie wiem w jaki sposób według ciebie powinnam to odebrać, ale mnie to ubawiło - Benny Hill mi się przyopmniał i ta muzyczka, kiedy tłum go goni :P
ten cały bieg w wersji Cloe wyszedł trochę sztucznie, bo jeszcze trzydzieści minut temu - godzinę, nie mogła chodzić, a teraz biegnie - do tego, zdaje się - Jo szarpnął ją za rekę... udajmy, że adrenalina działa aż takie cuda... ale coś mi tu nie grało ogólnie :)

pozdrawiam serdecznie
kirke


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Nie 22:33, 28 Lut 2010 Powrót do góry

Dziękuję za wszystkie miłe słowa (za te niemiłe też). Rozdział IV w połowie gotowy. No, więcej niż w połowie.

Beta: Cornelie

    ROZDZIAŁ III


Październik 1918

Droga Chloe,
Co się z Tobą dzieje? Dlaczego nie odpisałaś na mój poprzedni list? Mam do Ciebie tak wiele pytań… Gdzie teraz jesteś? Jak się masz? Jesteś zdrowa?
Chloe, wiem, że jest Ci ciężko, ale nie możesz całkowicie odizolować się od świata. Ja także czuję się fatalnie, ale to nie znaczy, że wszystko inne traci sens. Musimy się wzajemnie wspierać, pamiętasz? Chciałbym, by wszystko było po staremu, chciałbym cofnąć czas do maja, może kwietnia… Chociaż – czy to coś by zmieniło, nawet gdybym nie popełnił tylu błędów? Czy to cokolwiek by dało, czy udałoby się uchronić kogokolwiek przed bezlitosnym losem? Chyba nie, ale kiedy pomyślę o Josephie…
Proszę Cię, odpisz, pozwól do siebie dotrzeć. Spotkajmy się, porozmawiajmy. Będzie Ci lżej – i mnie też. Nie możemy o sobie tak po prostu zapomnieć. Błagam Cię, odpisz.
Tęsknię za Tobą.
Stephen


Kwiecień 1918

Dla Edwarda i jego matki ta sobota początkowo nie cechowała się niczym szczególnym. Chłopaka obudziły ciepłe słoneczne promienie łaskoczące w nos i zachęcające, by otworzył oczy. Zamruczał cicho i wzdychając, przekręcił się na drugi bok. Była sobota i nie zamierzał zrywać się z samego rana. Żałował, że w ogóle się przebudził. Śniło mu się coś cudownego, jednak nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie. Grzebał w zakamarkach swojego umysłu, skupiając się na tym, by nie otworzyć oczu, ponieważ był pewien, że wtedy szanse na dogrzebanie się do tego snu spadłaby do zera. W końcu poddał się i ziewając szeroko, podniósł na łokciach i otworzył jedno oko. Przez lekko uchylone okno – matka musiała wejść do jego pokoju z samego rana i go przewietrzyć – do środka wpadały jasne promienie słoneczne, podświetlając drobinki kurzu latające w powietrzu. Przeciągnął się, mrugając parę razy, po czym odkrył kołdrę i wstał.
Kiedy doprowadził się do porządku, zszedł na dół i zastał matkę siedzącą samotnie w kuchni. Miała spuszczoną głowę, wpatrywała się w swoje dłonie ułożone na podołku i nawet nie podniosła wzroku, gdy się przywitał.
– Cześć, mamo.
Odpowiedziało mu tylko ochrypłe chrząknięcie. Zmarszczył brwi i podszedł do kobiety, nachylając się nieco, by ujrzeć jej twarz. W końcu podniosła głowę i otarła wilgotne policzki wierzchem dłoni, pociągając nosem i mrugając zawzięcie. Wyglądała, jakby przepłakała co najmniej cały ranek – podpuchnięte, przekrwione oczy zerkały na niego przepraszająco, jakby ich właścicielka popełniła jakieś przewinienie.
– Zapomniałam zrobić ci śniadania, przep…
– Co się stało? – przerwał ostro, przyglądając się rodzicielce uważnie. Przysunął sobie krzesło i usiadł na nim, ona jednak zaprotestowała.
– Nie, nic, nie musisz, naprawdę, nic się nie stało – jąkała się, wstając. – Nic, naprawdę. Już robię śniadanie.
– Ale…
– Nic się nie stało – ucięła stanowczo tonem kobiety, która wybuchnie, jeżeli usłyszy jeszcze jedno niechciane słowo. Edward znał to z dzieciństwa – i nie tylko – wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie tylko powinien, ale wręcz musi zamilknąć. Obserwował więc, jak matka przygotowuje posiłek, przeczesując palcami włosy i powstrzymując ziewnięcie. O powodzie płaczu starał się nie myśleć niepotrzebnie, chociaż podejrzewał jego sprawcę – ojca.
Po późnym śniadaniu usiadł do książki i na długo zatopił się w lekturze Wojny i pokoju Lwa Tołstoja. Znajdował się właśnie w momencie, w którym odnajdują nieprzytomną Nataszę, kiedy usłyszał rozmowy na dole. Przysłuchiwał im się z uwagą, spodziewając się niskiego barytonu ojca, który wrócił z nadgodzin, oraz piskliwego, zapłakanego głosu matki, która robiła mu o to wyrzuty, jednak zamiast tego jego uszu dobiegły zdenerwowane, przytłumione piski rodzicielki oraz szybkie stukanie obcasów po podłodze. Nie mogąc skupić się na czytaniu, założył zakładkę i uchylił lekko drzwi.
– …z karabinu, postradał zmysły?! – mamrotała ze zdenerwowaniem matka.
– Nie wiem, co mu się stało, wściekły był po prostu. – Ten głos należał do mężczyzny i był Edwardowi znajomy: Stephen.
– Po prostu? – zapytała podejrzliwie, a jej słowa były ledwo dosłyszalne i stłumione. Musiała wejść do kuchni. Rudzielec otworzył drzwi z zamiarem zejścia po schodach i ujrzał krew na korytarzu przy wejściu.
– No… taaaak… znaczy się… och, Edward! – krzyknął Steve z nutką ulgi w głosie.
– Stephen, co się stało? – Edward zbiegł po schodach. Mógł teraz bliżej przyjrzeć się koledze. Dyszał ciężko, opierając się o ścianę plecami, a czerwone policzki przypominały kolorem cegłę. Rumieniec rozchodził się od skroni, rozlewał na całe kości policzkowe i szyję i ginął gdzieś za brudnym, przepoconym kołnierzykiem białej koszuli. Błękitne, nabiegłe krwią oczy mrużyły się ze zmęczenia, jednak popękane naczynka w białkach mimo wszystko były dostrzegalne. Wargi lekko krwawiły, włosy poczochrały się, a gdzieniegdzie widać było w nich gałązkę lub listek. Pierś unosiła się i opadała nierówno, a z gardła wydobywał chrapliwy oddech. Chłopak miał podrapane ramiona i dłonie, uwalone krwią spodnie oraz drżące nogi. Kiedy odetchnął parę razy, wskazał ręką na coś za plecami Edwarda. Odwrócił się i ujrzał leżącą na kanapie nieprzytomną dziewczynę. – Kto to?
– Nazywa się Chloe Harris – wyjaśnił Steve.
– Co jej się stało? – wypytywał, kątem oka zauważając matkę wchodzącą do pokoju z wilgotną szmatką i apteczką. Dziewczyna wyglądała jeszcze gorzej od blondyna: z prawej stopy sączyła się krew, jedną rękę miała w temblaku, a ciemne, długie włosy splątały się i poczochrały. Wargi były lekko rozchylone – spokojnie oddychała przez usta.
– Stephen, nie odpowiedziałeś mi na pytanie – mruknęła matka, siadając na kanapie przy rannej. – Nie wierzę, że jakiś psychopata po prostu wybiegł na ulicę i zaczął was bez powodu gonić z karabinem.
– Ale tak było – wybąkał niepewnie chłopak, odwracając wzrok, gdy pani Masen rzuciła mu ostre spojrzenie. Wzięła stopę dziewczyny i położyła sobie na udzie, na którym leżała rozłożona szmatka, i zaczęła powoli przemywać ranę.
– Ktoś ją postrzelił? – wtrącił Edward.
– Tak – odpowiedział Steve, rzucając mu wymowne spojrzenie. Młody Masen domyślił się, że tamten zataił parę faktów.
– Nie – zanegowała matka, oglądając zakrwawioną nogę. – Nadepnęła na coś ostrego. Nic groźnego, po prostu rozcięła sobie kawałek stopy – wymamrotała, otwierając apteczkę i wyjmując jodynę.
– Mogę poprosić o coś do picia? – zagadnął Stephen uprzejmie.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała kobieta. – Edwardzie, idź i nalej soku koledze.
Edward zaprowadził Steve’a do kuchni i sięgnął po dzbanek soku stojący na stoliku.
– No dobrze, a teraz powiedz, jak było naprawdę – wymamrotał po cichu, nalewając napój do szklanki. Chłopak zmieszał się.
– Wziąłem samochód ojca i się wściekł.
– Ale po co? – naciskał. Blondyn przewrócił oczami.
– Poszliśmy z Jo na skały, a ta nas zobaczyła, przestraszyła się, spadła i zwichnęła bark. Więc zawieźliśmy ją do szpitala, a przy powrocie zostaliśmy ostrzelani przez wroga – zakończył, puszczając oko. Edward widział jednak w jego oczach, że nie było mu do śmiechu, a luźne podejście to tylko poza. Jak zawsze.
– Więc to ojciec do was strzelał, tak?
Stephen kiwnął głową, opróżniając zawartość szklanki w milczeniu. Masen zauważył, że prawa ręka drżała mu lekko, gdy przechylał naczynie. Chłopak odstawił je na stół zamaszyście i wytarł wargi wierzchem dłoni, przekrwionymi oczami wodząc po pomieszczeniu, a na końcu napotykając zmartwiony wzrok kolegi.
– Mam nadzieję, że nic jej nie będzie – dodał takim tonem, jakby chciał się wytłumaczyć.
– A gdzie Joseph?
– Odwieźliśmy go, zanim nadzialiśmy się na przeciwnika – wymamrotał. Milczeli przez chwilę, wsłuchując się w tykanie zegara, kapanie kropel wody z kranu oraz śpiew ptaków za oknem.
– Nie martw się, ojciec ochłonie.
– Nie martwię się – uciął Stephen.
– Jasne – mruknął Edward. – Gdzie ona mieszka? – zagadnął, wskazując podbródkiem na drzwi do salonu. – Chloe – uściślił.
Chłopak wzruszył ramionami w odpowiedzi.
– Gdzieś tam, koło skał.
– Trzeba ją będzie odwieźć do domu, a najlepiej do szpitala – uznał Masen.
– Nie, do żadnego szpitala, do żadnego domu – usłyszeli damski głos, nienależący bynajmniej do pani Masen. Steve uniósł głowę z zainteresowaniem.
– Obudziła się – uznał, po czym wstał i skierował swoje kroki do salonu. Edward poszedł w jego ślady i ujrzał jeszcze do niedawna nieprzytomną dziewczynę siedzącą na kanapie i ze skupioną miną tłumaczącą coś Elizabeth.
– Nie, proszę nie dzwonić do mojego ojca, sama wrócę do domu – mówiła tonem matki wyjaśniającej maluchowi, dlaczego nie należy dotykać ognia. Miała bardzo ładne, szare oczy, chociaż zdawały się być nieco zamglone, prawdopodobnie dlatego, że chwilę wcześniej leżała omdlała. Lekko zadarty nosek nadawał dziewczynie odrobinę dziecinny wygląd, ale to tylko dodawało uroku ciemnowłosej piękności. Obserwował ją przez kilka chwil – nie jak natrętny prostak wlepiający wzrok w intrygujące kobiece krągłości, bardziej jak koneser sztuki oglądający najnowsze dzieło Van Gogha. Dziewczyna w połowie zdania przeniosła wzrok z pani Masen na jej syna i ich spojrzenia skrzyżowały się. Trwało to dosłownie ułamek sekundy, kiedy szare tęczówki wierciły na wylot zielone, ale Edwardowi przez tę chwilę przeszło przez głowę wiele obrazów.
Rudzielec przypomniał sobie, jak w wieku lat pięciu czy sześciu ujrzał pewną dziewczynkę w domu sąsiadów. Była wnuczką pani Jordan zamieszkującej posiadłość obok i miała może pół roku mniej od chłopca. Pamiętał, jak z potarganymi, płomiennorudymi puklami latała po podwórku, krzycząc i uciekając przed starszym rodzeństwem podczas gry w berka. Śmiała się, a przez to uwydatniły się głębokie, urocze dołeczki w policzkach, a piękne, nienaturalnie białe ząbki szczerzyły się w szerokim uśmiechu. Edward siedział na schodkach swojego domu, zdyszany po zabawie ze Stephenem i Josephem, którzy już wrócili do domu. Ostrzył właśnie brzozowy kijek scyzorykiem, zamierzając zrobić z niego strzałę, którą będzie strzelał z łuku. Pamiętał wszystko: skrzypienie nożyka, jęczenie starych desek pod jego niewielkim ciężarem, chrupanie odskrobywanego drewna, szum drzew. Ojciec gwizdał wesoło w salonie, matka opowiadała mu z przejęciem jakąś stłumioną przez drzwi historię, śmiejąc się co jakiś czas, a z domu naprzeciw dochodziły dźwięki grającego gramofonu. Wiatr delikatnie zdmuchiwał stare, jesienne liście, wodząc nimi po werandzie, a ptaki skrzeczały głośno, odlatując na zachód, w stronę zaróżowionego już słońca. Robiło się coraz chłodniej, a na skórze chłopca pojawiła się gęsia skórka, nie przestawał jednak ostrzyć kawałka kija.
Gdy pierwszy raz zobaczył dziewczynkę wiele dni wcześniej, po prostu zamarł. Wrócił tego dnia do domu z przedziwną myślą kołaczącą mu się po głowie: że jest aniołem, prawdziwym aniołem, o którym opowiadała mu mama, takim, który prowadzi nieochrzczone umarłe dzieci do Nieba, a potem się nimi opiekuje. Nie miał pojęcia, jak brzmiało jej imię. Zdawało mu się, że Joanne, ale nie był pewien. Tak czy inaczej – dziewczynka całkowicie zawróciła mu w głowie i nie chciała z niej wylecieć, stając się głównym tematem rozmyślań pięcio- czy sześciolatka przez kilka dni. Chciał zwrócić jej uwagę i całkowicie odpadała propozycja Stephena, by wrzucić ją do kałuży lub obrzucić błotem. Nie chciał się też oświadczać, jak poradził mu Joseph; to było niedorzeczne, ponieważ nie miał pieniędzy na obrączkę. Kiedy wracał do tych wspomnień po wielu latach, chciało mu się głośno śmiać, wtedy jednak cała sprawa wydawała mu się śmiertelnie poważna.
I w rzeczywistości była. Chłopiec ostrzył brzozową gałąź, zerkając co chwilę w stronę rudowłosej piękności i obmyślając plan. Wyobrażał sobie sytuacje rodem z książek, które czytała mu mama: o księżniczkach w niebezpieczeństwie oraz rycerzach, którzy ratowali je z opałów. On miał być właśnie księciem na ognistym rumaku dla panienki o ognistych włosach, który uratuje ją przed największymi kłopotami w historii wszechświata. Wsłuchany w odgłosy wiatru świszczącego w uszach, tupot małych stópek stąpających po trawniku pani Jordan oraz – przede wszystkim – śmiech cudownej dziewczynki, czuł, jak młode serce przyspiesza. A wtedy jego uszu dobiegło piskliwe „Och!”, głuchy odgłos, a następnie mrożący krew w żyłach wrzask dwójki rodzeństwa. Kiedy zerwał się z miejsca, ujrzał brunatną krew spływającą po bladym czole. Wszystkie członki oraz płomienne włosy porozrzucane były wokoło, przywodząc na myśl porzuconą marionetkę.
Chloe bynajmniej nie miała rudych włosów, krwi na czole, martwych, pustych oczu ani nic innego, co mogłoby mu bezpośrednio przypomnieć o tym zatartym nieco wspomnieniu, ale otworzyła na nowo starą ranę. W tym wzroku zranionej głęboko owieczki kryła się bezbronność i bezsilność względem nieubłagalnie płynącego czasu oraz bezlitosnego losu. Tak jakby coś zostawiło piętno głęboko w umyśle lub sercu dziewczyny do tego stopnia, że przenosiła niepokój w szarych, zamglonych tęczówkach samym spojrzeniem. A potem mrugnęła i wszystko prysło: strach, melancholia. Edward nie odwracał wzroku, karcąc się w duchu za taki przejaw paranoi. Chloe przez chwilę zerkała na niego niepewnie, po czym uśmiechnęła się szeroko. Otrząsnął się z zamyślenia i odwzajemnił uśmiech.
– No dobrze, decydujcie sami, co robić – mruknęła przebiegle matka, zrywając się z kanapy i wychodząc z salonu. – Stephen! – zawołała. – Chodź no tutaj, muszę cię opatrzyć.
Chłopak przewrócił oczami, ale młody Masen doskonale wiedział, że Elizabeth zrobiła to specjalnie. To było nieco bezczelne, mamo, pomyślał, ale na wargi cisnął mu się szelmowski uśmiech. Kiedy zostali sami, przeniósł spojrzenie na dziewczynę siedzącą na kanapie i spoglądającą na niego z zainteresowaniem.
– Jestem Edward – przedstawił się, czekając, aż Chloe wyciągnie rękę, by mógł ją pocałować, tak jak robiły koleżanki matki i ich córki. Jednak ona tylko wpatrywała się w niego swoimi szarymi, nieco zamglonymi oczami, po czym spuściła wzrok, wzdychając.
– Tak, nie ma nic przyjemniejszego niż ranna nieznajoma pojawiająca się znikąd w twoim domu w sobotnie popołudnie, prawda? – zagadnęła cicho, wlepiając spojrzenie w swoje dłonie. Wzruszył ramionami.
– Miewałem gorsze sobotnie popołudnia. – Uśmiechnął się szarmancko, siadając obok. Podniosła nieśmiało głowę. – Nic poważnego sobie nie zrobiłaś? Nie boli cię?
– Nie, ale strachu się najadłam – wyznała, kręcąc głową. – Pierwszy raz w życiu naprawdę zamartwiłam się o swoje życie.
– Ze Stevem i Jossym u boku takie historie to nic nadzwyczajnego – zaśmiał się. Uśmiechnęła się. Zapadła dosyć niezręczna cisza, przerywana jedynie stłumioną rozmową Elizabeth i Stephena.
– Ojciec mnie zabije – westchnęła w końcu, oglądając nogę ze wszystkich stron.
– Myślę, że przede wszystkim się zmartwi.
– No właśnie – mruknęła. Zamilkła, po czym spojrzała na niego. – Wiesz, na co dzień nie jestem taką niezdarą, naprawdę. Dzisiaj to po prostu jakaś paskudna kumulacja nieprzyjemnych wydarzeń – zapewniła. – Na dodatek mam wrażenie, że to nie koniec.

Kiedy Stephen i Chloe byli już opatrzeni, najedzeni i uspokojeni, matka Edwarda zaproponowała, by zadzwonić do ojca dziewczyny. Steve kategorycznie odmówił zatelefonowania do swoich rodziców, tłumacząc, że to nie ma sensu, i kompletnie nie przyjmując do wiadomości, że mogą być zmartwieni jego późnym powrotem. W końcu poddała się i wykręciła numer telefonu podany przez Harrisównę.
– Nikt nie odbiera – oznajmiła po kilkunastu sekundach. – Jesteś pewna, że to ten numer?
– Tak. – Zmarszczyła brwi. – Może gdzieś wyszedł. Po prostu wrócę do domu i powiem mu na miejscu.
Pani Masen pokręciła tylko głową, wzdychając ciężko. Po ponownym bezowocnym telefonie do pana Harrisa zrezygnowała, ostentacyjnie odkładając słuchawkę na widełki.
– Myślę, że mój mąż zjawi się za chwilę. Odwiezie was do domów – poinformowała ich dwoje, zerkając na zegarek z kukułką. Edward dostrzegł dziwny błysk w jej oku na wspomnienie ojca. W końcu wstała z sofy i wyszła do kuchni, wzdychając po raz kolejny.
– Steve, wypadałoby powiedzieć Josephowi, co się stało – mruknął Edward, kiedy matczyna spódnica zniknęła w drzwiach. Złapał za słuchawkę.
– Nie ma go w domu. Z tego, co mówił, na trzecią poszedł do synagogi. – Stephen wzruszył ramionami. – Poza tym w ten ich szabat chyba nie mogą odbierać telefonów.
– Oczywiście, że mogą.
– A pamiętasz, jak było z zapałkami cztery lata temu?
– Zapałki to co innego.
– A telefon to elektryczność – upierał się blondyn. Edward pokręcił głową.
– I tak zadzwonię, chętnie bym usłyszał jego melodyjny głos po tylu dniach rozłąki – powiedział z udawanym sentymentem, po czym przyłożył telefon do ucha i wykręcił odpowiedni numer. Po czterech sygnałach usłyszał głos swojego przyjaciela.
– Halo? – wychrypiał tamten.
– Jo? To ja, Edward – przywitał się, marszcząc brwi. – Stało się coś?
– Nie, nic.
– Myślałem, że jesteś w synagodze.
– Już byłem.
Edward zerknął na zegarek. Była za pięć trzecia.
– Co się stało?
– Skoro myślałeś, że jestem w synagodze, dlaczego zadzwoniłeś? – zapytał się Joseph. Głos mu drżał i brzmiał, jakby należał do kogoś o pięćdziesiąt lat starszego.
– Nie wiem – odpowiedział dosyć zgodnie z prawdą. – Chciałem ci opowiedzieć o tym, jak batalion Steve’a został ostrzelany przez szaleńców z karabinem maszynowym, ale…
– Aha – przerwał mu chłopak. – Nie bardzo mogę teraz rozmawiać, Edwardzie, przepraszam – mamrotał, zgubiwszy gdzieś patetyczny ton i dosyć wyniosłe słownictwo. – Porozmawiamy… innym razem – dokończył, zawahawszy się.
– Co się…
– Do zobaczenia.
Kliknięcie i cisza w słuchawce. Edward wpatrywał się w zdziwionego Stephena przez parę sekund, po czym odłożył ją na miejsce.

Gdy Joseph dwie godziny wcześniej zawitał do domu, był w całkiem przyjemnym humorze. Nie odzywał się zbyt często do Chloe i Stephena, ponieważ nie czuł takiej potrzeby, ale otwierając drzwi wejściowe, gwizdał wesoło jakąś melodię. Ściągnął szybko buty, postawił je na szafkę i przemknął się do swojego pokoju, starając, by nikt go nie zauważył i nie zaczepiał po drodze. Poczuł się jednak gorzej, gdy jego wzrok padł na jedną ze ścian.
Nad łóżkiem, w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna wisiało zdjęcie Anity, pozostało parę rys. Strzępki papieru fotograficznego leżały na pościeli. Z mocno bijącym sercem podszedł do miejsca zbrodni i opadł na materac. Przez piękną buzię dziewczyny przychodziły cztery rozdarcia, co sprawiało, że iskierki w oczach zdawały się przygasnąć. Obserwował zniszczenia z niemalże łzami w oczach, gdy usłyszał czyjeś kroki. Podniósł wzrok i ujrzał dziadka stojącego u progu. Na usta cisnęło mu się wiele słów, ale powstrzymał się. Patrzył tylko na mężczyznę z niedowierzaniem, czując, jak jego serce napełnia się jeszcze większą dawką nienawiści.
– To obrażało Jahwe – przypomniał mu starzec z groźną miną. – Wiesz dobrze, że tylko On może wisieć na ścianach. Ostrzegałem, żebyś zdjął.
– Mam inne zasady – odparł, odwracając wzrok. Po kilku sekundach przeniósł go na resztki zdjęcia Anity, kręcąc głową.
– Nie interesują mnie twoje zasady! – zagrzmiał dziadek. Joseph aż podskoczył. – Nie interesuje mnie twoje zdanie ani to, jak chcesz żyć! Wbij to sobie wreszcie do głowy!
Chłopak cisnął strzępki na podłogę, zaciskając pięści.
– Bo co? – warknął. – Nie zmusisz mnie do niczego.
– Owszem, zmuszę, smarkaczu – wycedził Albert Hingerstein, wchodząc do pokoju i zamykając drzwi. Joseph przełknął ślinę, czując się nieswojo. – Od ciebie zależy, w jaki sposób.
Przez ponad siedemnaście lat życia w jednym domu ze swoim dziadkiem nauczył się, co mu wolno, a co nie. Zasada była prosta: wolno ci mnie słuchać, nie wolno się sprzeciwiać. To właściwie on miał największą władzę nad chłopakiem, odkąd tylko się urodził, rodziców mogło równie dobrze nie być w ogóle. Nauczył go czytać, modlić się i być posłusznym, znosić ból i porażki, nie poddawać się pokusom. Potem Joseph zaczął dorastać i wyrywać się z jego dyktatorskich szponów kosztem wielu awantur, zszarganych nerwów oraz szlabanów. Jednak nauka dziadka obróciła się przeciw niemu: chłopak dzielnie znosił głodówki i uparcie stawał na swoim.
– Pójdziemy do synagogi – powiedział spokojnie starzec, robiąc kilka kroków naprzód. – Potem wrócimy, skończymy obchodzić szabat i wszystko wróci do normy. Będziesz chodził, ubierał się, mówił oraz postępował jak każdy Żyd. Nie będziesz wykraczał poza moje zasady…
– Twoje zasady to kretynizm – wtrącił Joseph, ignorując niepokój, jaki go ogarnął. – Nie będę się do nich stosował.
– Wstań – polecił dziadek stanowczym, aczkolwiek groźnym tonem. Joseph wykonał polecenie, czując, jak serce wali mu w piersi młotem, a ręce robią się nieprzyjemnie śliskie. Kiedy stanął o własnych nogach, poczuł, że drżą delikatnie, ale nie pokazał wprost, że boi się w jakikolwiek sposób – patrzył staruszkowi prosto w oczy. Zdecydował się, że jeżeli ma zatonąć, to przynajmniej z honorem, nie błagając o litość. Przekrwione, żółtawe oczy wodziły po całym pomieszczeniu, jakby czegoś szukały, po czym spoczęły na chłopcu. – Dlaczego powiesiłeś zdjęcie tej dziwki na ścianie?
– Nie jest dziwką!!! – ryknął z wściekłością, zaciskając pięści. – Nie waż się jej tak nazywać, skur…
W ułamku sekundy poczuł na policzku niesamowite pieczenie, zrobiło mu się ciemno przed oczami, a kiedy wreszcie odzyskał przytomność umysłu, leżał na podłodze. Coś ciepłego ściekało mu po brodzie.
– Wstawaj – rozkazał dziadek tym samym tonem. Podniósł się na drżących rękach, przeniósł na klęczki, po czym stanął wyprostowany. – Zadałem ci pytanie. Dlaczego to zrobiłeś?
Strużka krwi spływała z kości policzkowej oraz szyi i znikała gdzieś pod kołnierzykiem. Milczał.
– Wiesz, ludzie dużo gadają – zagadnął spokojnie senior, robiąc kilka kroków do przodu. – Na przykład to, że interesujesz się tą zdzirą od Stanleyów, Anną czy coś tam…
– Ona nie jest zdzirą – warknął Joseph, tracąc nieco z pewności siebie.
– Myślisz, że cię zechce? – zaśmiał się z pogardą Albert Hingerstein. – Myślisz, że będzie chciała takiego zasrańca jak ty? – Splunął na ziemię pod jego stopy. Chłopak oddychał głęboko, próbując opanować złość. – Mam dosyć twojego zachowania, gówniarzu. Twoja matka prosiła mnie, bym był dla ciebie wyrozumiały, ale skończył się przyjemny okres. Zostaw tę Annę w spokoju i ubieraj się do synagogi.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia.
– Pierdol się – warknął Joseph, nie ruszając się z miejsca. Przez moment myślał, że dziadek to zignoruje i po prostu wyjdzie z pokoju, jednak mylił się.
Starzec zatrzymał się, myśląc przez kilka sekund, po czym odwrócił się, zamachnął i uderzył chłopaka z pięści. Upadł na ziemię, słysząc ciche chrupnięcie i czując pulsujący ból w nosie. Strumień krwi pociekł mu po wargach i brodzie, skapnął na podłogę, pozostawiając czerwone, błyszczące kropki. Zacisnął pięści i pociemniało mu przed oczami.
Usłyszał czyjeś kroki, skrzypienie zawiasów i trzaśnięcie drzwiami. Leżał bez ruchu kilka minut, czując na ustach metaliczny posmak krwi i drżąc na całym ciele. W końcu podniósł się do pozycji siedzącej, przeczołgał do łóżka, wdrapał na nie i położył, próbując się opanować. Był roztrzęsiony, przerażony i obolały. Po kilkunastu minutach zasnął.
Kiedy otworzył oczy, w domu panowała całkowita cisza. Słońce nie było już tak wysoko na niebie, promienie słoneczne nie wpadały do pokoju przez okno, przez co zdawało mu się, że jest bardzo późno. Wstał z łóżka i po cichu otworzył drzwi, nasłuchując. Nikogo nie było. Wyszedł z pokoju i skierował się do łazienki. Stanął przy zlewie i zerknął do lustra. Zakrwawiony nos spuchł do rozmiarów pięści, cały policzek, brodę i szyję miał umazaną we krwi. Odkręcił kurek i stulił drżące dłonie pod strumieniem bieżącej wody, obserwując swoje odbicie w jej tafli. W końcu obmył twarz, zmoczoną ściereczkę przyłożył sobie do złamania i zszedł na dół. Wtedy usłyszał dzwonek telefonu, a spławiwszy kolegę w kilkanaście sekund, wszedł do kuchni i zaczął przeszukiwać szafki w poszukiwaniu leków przeciwbólowych. Drżącymi rękoma zrzucał naczynia, słoiki i kosze. W końcu znalazł jakieś tabletki, połknął jedną i opadł na krzesło. Zegar wybił trzecią. Nie mogąc usiedzieć w miejscu ani uspokoić się, stanął przed kuchenką gazową i złapał za zapałki.
– Jest szabat – powiedział sobie na głos. W jego głowie włączyła się wpojona przez dziadka blokada, która niczym szlaban opadła na jego mózg z wypisanym: W szabat nie wolno zapalać ognia. Przeklął pod nosem i wyjął zapałkę, po czym potarł ją o brzeg opakowania. Przyłożywszy ją do palnika, buchnął delikatny, niebieski płomyczek. Nalał wody do dzbanka i postawił go na kuchence, czekając, aż zacznie gwizdać i będzie mógł zalać herbatę.
Kiedyś ci oddam, skurwielu, przebiegło mu przez myśl, a po policzkach pociekły piekące łzy.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Nie 22:52, 28 Lut 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
bluelulu
Dobry wampir



Dołączył: 09 Cze 2009
Posty: 974
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 85 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Hueco Mundo

PostWysłany: Pon 16:15, 01 Mar 2010 Powrót do góry

Wszystko zaczyna się wyjaśniać. Kontakt między Chloe a Edwardem został zawiązany, więc ciekawe co dalej. Czy posypią się jakieś soczyste kawałki? Czy wyjaśni się list który wysyłała Chloe do Masena na samym początku.
Nie chciałam jednak dzisiaj skupiać się na treści, a raczej na Twoim stylu. Dopieszczasz szczegóły. Nawet w wspomnieniach bohatera wprowadzasz swoisty nastrój, taką bańkę "szczęścia" np. "Pamiętał wszystko: skrzypienie nożyka,
jęczenie starych desek pod jego niewielkim ciężarem, chrupanie odskrobywanego drewna, szum drzew"
przy zdaniu "Nie chciał się też oświadczać, jak poradził mu Joseph; to było niedorzeczne, ponieważ nie miał pieniędzy na obrączkę"
uśmiechnęłam się , chociaż jednocześnie zasmuciłam. "Już" takich dzieci nie ma. Szkoda , że i ta historia z jego przeszłości nie kończy się szczęśliwie, ale taka jest rzeczywistość. Przynajmniej pisząc nie obsypujesz nas cukrem pudrem i nie polewasz miodem , chociażby w przypadku takiej postaci jak pojawiajacy się w tym rozdziale dziadek Josepha. To co się wydarzyło można zakwalifować jako przerażające ( a ojciec Steve`a?! Nadal nie wiemy zbyt wiele, bo tylko pojawiło się to ostrzelanie. Chociaż ta reakcja jest mocno przesadzona, jestem ciekawa jak było w rzeczywistości). Nie chodzi tutaj o samo postępowanie w tej religi ale o same przekonaniach starszych pokoleń. Pewne i twarde, raczej to młodsze pokolenie jest jak trzcina uginająca się na wietrze, elastyczna i dopasowująca się do sytuacji. Podoba mi się wielopłaszczyznowe podłoże tego opowiadania, kilku bohaterów i ich wspomnienia ładnie i zgrabnie łącza się w całość. Czekam na więcej oczywiście (:

Pozdrawiam, Uskrzydlona.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
kirke
Dobry wampir



Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 1848
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 169 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z obsydianowych tęczówek najmroczniejszego z Czarnych Magów

PostWysłany: Pon 19:05, 01 Mar 2010 Powrót do góry

a teraz będzie głupio, bo czytałam dwie godziny temu i nie miałam czasu na komentarz...
hm, przyznam, że ciężko pisze się mi sensowne komentarze, które właściwie byłyby w miarę godne czytania... jak ktoś kiedyś zauważył czytam całkiem inne rzeczy - nie całkiem prawda, bo ja po prostu czytam wszystko, ale stopień sensowności komentarza to tez mentalna ocena tekstu (według mnie)
nie chciałabym też obrażać całości jakimś idiotycznym: super ci idzie, tylko tak dalej, czekam na następny rozdział (choć faktycznie mogłabym tak napisać)

odniosę się do tego co wcześniej zauważyłam, i powiem, że bardzo ucieszyły mnie uwagi o Stephenie... o tym, że jego spokój jest pozorny... dzięki temu wiem, że postać coś ukrywa we wnętrzu i będę chciała to coś znaleźć, wydobyć na zewnątrz i zbadać pod światło (może też pod mikroskop)... odniosłam wrażenie, że pomimo całego luzu swojego i bardzo dobrej sytuacji finansowej rodziny nie ma dobrego kontaktu z ojcem (nie tylko przez to, ze ten doń strzelał... choć - dalej mnie to bawi, potworna jestem, wiem :) )
Chloe to kolejna postać z problemami... nie chce wracać do domu i pokazać się w fatalnym stanie... (ja ją rozumiem, mój tata też byłby zły... a najgorsze byłoby wytłumaczenie co mi się stało... pewnie by mi i tak nie uwierzyli - jak zazwyczaj :P )
czuję, że chcesz z tą postacią zrobić więcej niż mi się początkowo wydawało, ale jak mówię - to tylko przeczucie, jeszcze nie mam dowodów ;P to chyba będzie coś w rodzaju miejsca rozgrywek/ a może trofeum dla trójki tak różniących się od siebie przyjaciół...
bardzo zgrabny wybieg z tym listem na początku... mam przyjemny dreszczyk emocji... bardzo przyjemny... mam określony czas rozegrania się wszystkiego i już nie mogę się doczekać... choć wiem, że czas w opowiadaniu to pojęcie względne...
ze względy na brutalność rozgrywanych scen - komentarza na temat Josepha nie będzie... (nie żartuję, nie mogę jakoś się do tego odnieść, ale pewnie ten temat wróci... i wtedy się postaram)
cóż... wypada mi życzyć weny... Wink powiedz jej, że jeśli zawiedzie - kirke Ją dorwie...

pozdrawia
kirke


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
rani
Dobry wampir



Dołączył: 23 Gru 2008
Posty: 2290
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 244 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Smoczej Jamy

PostWysłany: Pon 20:54, 01 Mar 2010 Powrót do góry

Chciałam na wstępie zaznaczyć, że nie potrafię pisać długaśnych postów. Więc będzie krótko i treściwie.

To opowiadanie jest takie...Boże, nie wiem nawet jak je określić. Czy po trzech rozdziałach mogę już napisać, że kocham je nad życie? Normalnie coś mnie ściska w środku, jak przeczytałam wszystkie trzy rozdziały.
Zachwycające jest, magiczne, choć bez udziału magii. Mówię bez sensu Rolling Eyes

Nie czytałam Syna marnotrawnego, więc nie będę porównywać.
Jak ty pięknie wszystko opisujesz. Tak plastycznie, sugestywnie. Mam wrażenie, że czuję zapachy i widzę miejsca, w których toczy się akcja. Widzę wszystko przed oczami. Bardzo podobają mi się porównania jakie stosujesz.

Postacie są bardzo intrygujące, każdy na swój sposób.
Chloe cierpi wewnętrznie, a z wierzchu za wszelką cenę pokazuje przed ojcem i bratem jaka jest silna. Męczy ją to psychicznie, czego dowodem jest wędrówka na skałę. Wydaje mi się być bardzo nieśmiała, niezbyt lubi przebywać w obecności mężczyzn. I za wszelką cenę nie chce zamartwiać ojca. Kocha go całym sercem.
Edward - jak to on, jest dobry, prawy. Jest marzeniem każdej dziewczyny. I tu mnie coś zastanawia. To, jak opisałaś jego relacje z matką. Przyszło mi na myśl, że Edward ma kompleks Edypa. Wiem, pewnie gadam głupoty, ale tak to odbieram.
I jego pierwsze spotkanie z Chloe. Bardzo zastanawiające. Te obrazy, które mu się ukazały. Ta dziewczynka z jego dzieciństwa, umarła? Bo nie zrozumiałam do końca.
Czy pomiędzy nim, a Chloe coś będzie? Jestem bardzo ciekawa.
Najbardziej przypadł mi do gustu Joseph. Matko Boska jak ja nienawidzę jego dziadka! Gdy czytałam ostatni rozdział, to tak mnie zdenerwował, że miałam ochotę monitor przez okno wywalić Laughing Mam nadzieję, że jego często nie będzie, bo mi ciśnienie podnosi.
Joseph jest taki niezależny, twardy i nieposkromiony. Nie chce żyć według reguł i zasad, które narzucił mu dziadek. Chce podążyć własną drogę. I można mu się dziwić?
On także zainteresował się Chloe. Myślał o niej ciągle. I ta dziewczyna. Anita? Już nie pamiętam, nie chce mi się sprawdzać. Od kiedy ją kocha? Czy ona coś do niego czuję? Bo dziwnie się zachowuje w jego obecności. A może doszło już do czegoś?
No i Stephen. O nim wiele nie można powiedzieć, oprócz tego, że ma ojca świra Laughing Jest taki bawidamkiem, szelmą, jak to kiedyś się mówiło. Jest przekonany o sile swojej urody i wie, że działa na kobiety. Na razie za mało informacji nam dałaś, żeby coś więcej o nim powiedzieć.
Ale, zapomniałabym. Początek trzeciego rozdziału. Ten list do Chloe. Czyli Stephen i ona będą razem? Co ich rozdziali. I co się stanie z Jo? Bo jest tam wspomniany. Tak, jakby umarł.
Strasznie dużo pytań mi się nasuwa.

I jeszcze coś. Bardzo mi się podobało, że opisałaś trochę o zwyczajach Żydów. Interesuję mnie inne kultury i zawsze z chęcią czytam takie rzeczy. Nadałaś też dzięki temu autentyczności postaciom.

Hmmm...wcale nie jest tak króciutko jak myślałam Wink
Drogi Suhaku(lub droga Susz - nie wiem, czy tak mogę do ciebie mówić Very Happy ), jestem po prostu oczarowana tym opowiadaniem. I będę czekać na dalsze rozdziały z niecierpliwością.

Tylem chciała Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez rani dnia Pon 20:55, 01 Mar 2010, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Susan
Administrator



Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 732 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 21:37, 01 Mar 2010 Powrót do góry

Wiesz, że ten rozdział czytam już trzeci raz? Laughing Postanowiłam napisać komentarz podczas pisania by o niczym nie zapomnieć, bo ostatnio mi się to zdarzało. Dlatego nie zdziw się, gdy zacznę opowiadać jakieś dziwne rzeczy, bo nawet gdy czytam coś po raz któryś to zauważam coś nowego i emocjonuję się, jak za pierwszym razem.

Dobra, więcej nie bełkoczę o głupotach, tylko zabieram się do komentowania.

Powtórzę Ci po raz kolejny, że uwielbiam te początki Twoich rozdziałów. Te liściki bohaterów. Są takie przesycone uczuciami. Tak dużo mówią o bohaterach, o sytuacji w jakiej się znajdują. Te krótkie fragmenty dają nam - czytelnikom dużo do myślenia. Przynajmniej mi. Zastanawiam się o co mogło im dokładnie chodzić, co się między nimi stało, jakie relacje między nimi się wytworzyły. Kurcze, ale spryciula z Ciebie Laughing Robisz to specjalnie! Zamiast pisać o Sarze i Noah, myślę o Twoich bohaterach i o tym co się z nimi dalej stanie. A ja się zastanawiam czemu nie mogę od dwóch dni niczego napisać. Teraz już wszystko jasne.
Ten liścik autorstwa Stephena, wzbudził we mnie chyba najwięcej uczuć z dotychczasowych. Jest w nim coś bardzo smutnego, pełnego nadziei i bardzo do mnie trafia.

Kurcze, wiem, że to może dziwne, ale bardzo spodobał mi się fragment, kiedy Edward nie może sobie przypomnieć, co mu się śniło. Sama często tak mam i przez cały poranek męczy mnie to, że od razu po przebudzeniu zapominam co tam ciekawego działo się w mojej głowie w nocy. Potem złoszczę się, że mam mózg jak szwajcarski ser i za nic nie pamiętam tych fajnych snów. A złe oczywiście zawsze muszą wryć się z moją głupią mózgownicę. Dobra, schodzę z tematu.

Zrobiło mi się żal matki Edwarda. Biedna wypłakuje sobie oczy i jeszcze mówi, że to nic takiego. Serce się kraja, gdy człowiek widzi coś takiego i nie może za bardzo pomóc. Chłopak też musiał czuć się bezradny. Ech...
Edward musiał nieźle się zdziwić, gdy zobaczył krew na korytarzu, swojego przyjaciela w takim stanie i jeszcze obcą, lekko zmasakrowaną dziewczynę i to do tego nieprzytomną. I jeszcze Stephen zataił kilka faktów przed matką Masena albo raczej je przeinaczył. No pięknie...
Podobały mi się wspomnienia Edwarda a propos tej małej dziewczynki. To było takie niewinne i urocze. Takie pierwsze zauroczenie, ale nie takie poważne. Takie jak mają czasami dzieci. I ogólnie ta chwila, gdy Edward i Chloe po raz pierwszy się bezpośrednio spotkali i spojrzeli sobie w oczy. Normalnie, nie wiem dlaczego, ale przeszły mnie wtedy ciarki.
Potem ta krótka wymiana zdań, gdy zostali razem. Niby nie wiedzieli co mówić, ale i tak ta sytuacja była taka... fajna. Wiem, że to głupie i nieodpowiednie słowo, ale nie potrafię znaleźć teraz innego. Chloe pomimo tego, że poobijana zrobiła chyba dobre wrażenie na Edwardzie.
Zresztą miałam jeszcze wspomnieć, że podczas wspomnień młodego Masena i jego rozmyślań, pokazałaś, że faktycznie jest inny niż reszta młodzieńców. Dużo myśli, analizuje, kojarzy. Jest wrażliwy i wszystko przeżywa. To co dla niego ważne - trzyma gdzieś ukryte w głowie i czasem coś sprawia, że te wspomnienia do niego wracają i uderzają z niego z dużą mocą i intensywnością. Zupełnie jakby na nowo to wszystko przeżywał. Faktycznie jest dojrzalszy niż jego rówieśnicy.

Zastanawiało mnie, dlaczego Joseph tak dziwnie rozmawiał z Edwardem, a właściwie czemu nie chciał/nie mógł z nim gadać. Potem wszystko okazało się jasne.
Ostatnio chyba coś wspominałam, że chciałabym przeczytać więcej o dziadku Josepha, ale teraz żałuję, że to napisałam. To podarte zdjęcie, słowa dziadka o tej dziewczynie i Josephie, potem ta ich wymiana zdań, to jak uderzył Josepha... i gdyby to był tylko raz.
Cholera! To było okropne. Wiesz co? Doprowadziłaś mnie do płaczu! Czytając fragment o Josephie, łzy płynęły mi po policzkach. Zachowanie jego dziadka było nie fair i wręcz okrutne. Po prostu nie cierpię, jak ktoś tak postępuje. Kurcze, czuję że wyniknie z tego coś złego w dalszej części tej historii.

Znów powtórzę Ci, że Twoje opisy doprowadzą mnie kiedyś do jakiegoś załamania nerwowego. Czytam tak sobie Pandemię, przenoszę się do zupełnie innego świata, Twoje opisy są tak namacalne, tak realne, że aż czuję, jakbym stała obok Twoich bohaterów, przyglądała się im, widziała wszystko tak na żywo. A potem kończę czytać i bum! Wracam do rzeczywistości. Nie mówię, że jest to złe, ale zawsze trochę mnie to zasmuca. Lubię klimat Twojego opowiadania, lubię Twoich bohaterów, już zdążyłam się do nich przywiązać i kurcze... pokochałam tą Twoją historię. Serio! Nie żartuję. Lubię zagłębiać się w tej świat. Robi mi się trochę przykro, gdy kończę czytać i nie ma dalszej części.
Dlatego wiesz co teraz będę robić? Męczyć Cię na gg, żebyś tworzyła i szybciutko wstawiała nowe rozdziały na forum albo chociaż udostępniła mi je do czytania Laughing

Czy Ty widzisz, co ze mną zrobiłaś? Uzależniłam się od Pandemii i jeśli zabraknie mi tego mojego narkotyku (jeśli pozwolisz mi się tak o tym metaforycznie wyrazić) to może się to źle skończyć dla mnie, a wtedy Ty będziesz mieć mnie na sumieniu! Ha i tu Cię mam! Laughing

Pozdrawiam!

Podły Zuzolek Smile


Post został pochwalony 1 raz
Zobacz profil autora
Fresz
Gość






PostWysłany: Sob 12:44, 06 Mar 2010 Powrót do góry

Coraz trudniej jest mi pisać komentarze do świetnych tekstów... Po prostu jestem pod takim wrażeniem... Chcę jednak zaznaczyć, że czytam. I to zachłannie.
Nadal utrzymuję, że miałaś bardzo ciekawą koncepcję. Sam pomysł - Edward przed przemianą - może nie jest zbyt ograniczony. W tych trzech rozdziałach wzbogaciłaś go o sporą liczbę nowych wątków, dzięki czemu tekst nie jest płytki ani jednowymiarowy. Każda postać ma inny, indywidualny charakter, co świadczy dobrze o Tobie i samym opowiadaniu. Nie tworzysz ich na podstawie marysuizmu...
Podziwiam Cię za to, że to piszesz. Podziwiam Cię za to, jak to piszesz.
Życzę dużo weny, czasu i chęci!
Suhak
Zasłużony



Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 136 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie

PostWysłany: Pią 21:32, 12 Mar 2010 Powrót do góry

Witam Was wszystkich serdecznie.
Oto macie przed swoimi zaczytanymi noskami nowy rozdział, najdłuższy rozdział, jaki kiedykolwiek wypociłam - nie wiem czy dobrze robię, zostawiając go w jednym kawałku, bo w sumie kto będzie czytał coś tak długiego? Mimo to mam nadzieję, że się nie zniechęcicie i nie opuścicie mnie, moi mili komentatorzy i czytelnicy. Na wszystkie opinie i pytania postaram się odpowiedzieć w najbliższym czasie. Smacznego :) i ładnie proszę o opinie :)
Beta: Cornelie

Rozdział IV

Październik 1918

Stephenie,
Jeszcze nie teraz. Potrzebuję czasu.
Chloe


Kwiecień 1918

Stephen nigdy nie zapomniał swojej pierwszej kochanki.
Znali się z widzenia od zawsze, takie przynajmniej odnosił wrażenie. Była w jego życiu, odkąd pamiętał, zazwyczaj jako właścicielka głośno ujadającego psa, dziewczyna, która upuściła zakupy na środku drogi lub płacząca na ganku z podkulonymi pod brodę nogami. Nigdy nie znał jej zbyt dobrze, być może dlatego, że jako mały chłopiec wolał dokuczać wszystkim dziewczynkom niż w jakikolwiek sposób się do nich zbliżyć. Następnie nastał ten okres, kiedy istota płci żeńskiej to największy wróg. A potem się zakochał.
Był wtedy w szczeniackim wieku i zwykłe zauroczenie i fascynację dojrzewającym ciałem uznał za głęboką miłość. Zaczęło się od krótkich spojrzeń rzucanych kątem oka, ukłonów na dzień dobry oraz potajemnego obserwowania. Miała na imię Emily i posiadała najpiękniejsze ciało, jakie kiedykolwiek podziwiał: zgrabne, odpowiednio zaokrąglone i pociągające. Chłopak do dziś pamięta fantazje, jakie pojawiały się w jego głowie w samotności, głównie w nocy. Pamięta marzenia o dotknięciu, wycałowaniu i wypieszczeniu cudownych kształtów. Przez wiele następnych lat czuł ciarki na plecach i motylki w podbrzuszu, gdy ją wspominał.
Z czasem zaczęli poznawać się coraz bardziej. Chodzili wieczorami na spacery, czasami piesze, a czasami podwoził Emily gdzieś na ramie roweru. Za każdym razem, gdy znajdowała się blisko, po prostu przestawał logicznie myśleć, a jego umysł wariował. Nogi miękły, ramiona drżały, ślinianki pracowały intensywniej. Było to krępujące i rozkoszne jednocześnie, dlatego nie odmawiał sobie jej obecności. Ona także nie ukrywała, że lubi w ten sposób spędzać wolny czas.
Któregoś razu zapomnieli się i zaszli bardzo daleko, zdecydowanie za daleko, by wrócić, zanim się ściemni. Robiło się zimno i Emily powoli zaczynała się trząść, przykryta jedynie jego marynarką, a na skórze Stephena pojawiła się gęsia skórka. Postanowili przeczekać mroźną noc w jakiejś szopie. Kiedy weszli do środka, okazało się, że jest tam nieco cieplej, a cała podłoga usypana była stogami siana. Sytuacja jak z książki: bohaterowie sami w opuszczonej, starej szopie, noc, cisza, cykanie świerszczy, szum drzew. Leżeli przytuleni, patrząc sobie w oczy. Steve głaskał dziewczynę po policzku, ona zatopiła palce w jasnych włosach. Chwila była więcej niż magiczna, a atmosfera gęsta i przesycona niewypowiedzianymi słowami. W powietrzu niemal dało się wyczuć zapach podniecenia i namiętności. Zaczęło się niewinnie, od delikatnych pocałunków w czoło, oczy, nos, wtulania się w swoje ciała, nasłuchiwania przyspieszonego bicia serca. Potem wargi Stephena przysunęły się do jej i delikatnie zetknęły. Obie piersi zaczęły podnosić się i opadać nierówno, ramiona oplatać wokół drugiej osoby. Malinowe usta odwzajemniły pocałunek, najpierw delikatnie, potem namiętniej. Emily oplotła prawą nogę wokół jego biodra, on przysunął się bliżej i pozwolił drobnym rączkom rozpiąć guziki koszuli. W szopie słychać było jedynie cykanie świerszczy i szelest siana. Potem zerwał z niej sukienkę, zrzucił swoje ubranie i kochali się w akompaniamencie przyspieszonych oddechów, uderzeń serca i bezwstydnych pojękiwań.
Kiedy obudzili się rano, uświadomili sobie, że wszystko wygasło. Ubrali się, unikając spojrzenia drugiej osoby, co chwilę tylko rzucając uwagę o wszechobecnym, drapiącym sianie. Wrócili do domu przyspieszonym krokiem, prawie się nie odzywając i spoglądając w różnych kierunkach. Pożegnał ją i nigdy więcej nie rozmawiali. Dwa i pół miesiąca później razem z rodziną przeprowadziła się do Nowego Orleanu.
A teraz Stephen Stanley uświadomił sobie, że ma przed sobą udoskonaloną kopię Emily.

Wszystko zaczęło się od powrotu do domu. Pożegnawszy się z Chloe, podziękował panu Masenowi za podwiezienie, po czym z mocno bijącym sercem wszedł do domu. Prawdę mówiąc, przez cały czas – bez względu na to, jak się zachowywał – czuł się fatalnie. Próbował zachować twarz przed kolegą i nie pokazywać, że czuje wstyd, żal i zawód jednocześnie. W momencie, w którym przekraczał próg własnego domu, doszedł do wniosku, że to jeszcze nie koniec złego. Zamknął drzwi po cichu, zdjął buty i obrzucił przedsionek szybkim spojrzeniem. Nikogo nie było. Wziął trzy głębokie wdechy, po czym zrobił krok w stronę schodów.
– Chodź tutaj, synu.
To był jego ojciec. Chłopak poczuł, jak drżą mu dłonie, a na czole pojawiają się kropelki potu. To niedorzeczne, pomyślał, karcąc się w duchu. Przecież nie mam się czego bać. Podniósł głowę i zerknął w stronę salonu. Przy stole siedzieli spokojny ojciec i matka z podpuchniętymi oczami.
– Nie wiem, czy to bezpieczne – powiedział hardo. – A nuż wyskoczysz z bronią i zaczniesz mnie atakować.
– Dosyć tego! – ryknął Gabriel Stanley, uderzając pięścią w stół. Jego żona aż podskoczyła, wydając z siebie cichy pisk. – Przysięgam, Heleno, zaraz urwę łeb temu małemu skurwysynowi! – warknął, wstając.
– Co za ironia – mruknął Stephen z pogardą. – Nazwał mnie skurwysynem. Na twoim miejscu bym się obraził, mamo.
Ojciec zawył z wściekłości, czerwieniejąc na twarzy.
– Steve, proszę cię, uspokój się i bądź uprzejmy – błagała matka zza stołu.
– Ja mu pokażę, przysięgam… Jakim prawem mogłeś wziąć bez choćby słowa…?! Matkę mało o zawał nie przyprawiłeś, była przekonana, że ktoś go kradnie, pół okolicy się zebrało, planowaliśmy policję wezwać, a ty tu stoisz… tak po prostu… i śmiesz mi pyskować?! – dyszał ojciec, coraz bardziej czerwony i wściekły.
– A jakim prawem TY śmiałeś strzelać do własnego dziecka? Bardziej obchodzi cię maszyna ode mnie? – zapytał, czując, jak i w nim narasta złość.
– Jesteś niewdzięcznym, małym gówniarzem – mamrotał Gabriel, zbliżając się do syna powolnymi, dużymi krokami. – Zawsze było z tobą najwięcej kłopotów, a teraz…
– Może to nie moja wina, a wasza – warknął. – Trzeba mnie było porządnie wychować, ale nie, wy woleliście robić sobie kolejne dzieciaki, o mnie nie dbaliście – wyrzucił z siebie.
– Nasza wina, tak?! – prawie wrzasnął ojciec. – Przysięgam, zasrańcu…
– Co mi zrobisz? Nakrzyczysz na mnie? Uderzysz? Zamkniesz w pokoju? Chyba zapomniałeś, że nie jestem już obszczymurkiem i…
– Tylko ci się tak zdaje – wtrącił ojciec z wściekłością wymalowaną na twarzy. – Tak jak każdemu gówniarzowi. Zdaje ci się, że skoro masz siedemnaście lat…
– Za miesiąc kończę osiemnaście – przypomniał mu chłopak. – Ale nie martwcie się, nie będę wam siedział na głowie przez taki szmat czasu. Wyprowadzę się jak najszybciej.
– A idź w cholerę! – ryknął Gabriel. – Nikt nie potrzebuje tu kolejnej gęby do wyżywienia! Daliśmy ci życie, wychowaliśmy cię, wykarmiliśmy, zapewniliśmy edukację, a ty TAK się odwdzięczasz?! – zagrzmiał. Podszedł do niego i zanim chłopak choćby zrozumiał, co się dzieje, ojciec złapał go za przód koszuli, podniósł kilka centymetrów nad ziemię i uderzył o ścianę. Matka wrzasnęła.
– Uspokój się, Gabrielu! – krzyknęła, zrywając się z miejsca. Mężczyzna puścił materiał, nieco się otrząsnąwszy.
– Spokojnie, mamo – wymamrotał Stephen, ignorując ból w potylicy i patrząc na Gabriela z obrzydzeniem. – Przynajmniej mnie nie postrzelił.
Splunął ojcu pod nogi, po czym odwrócił się na pięcie i wbiegł po schodach na górę. Mijał co drugi schodek, czując wściekłość, ból i żal kumulujące i kłębiące się w piersiach. Pod powiekami zapiekły pierwsze łzy. Idąc korytarzem, ujrzał trzy chowające się za rogiem głowy. Mamrocząc przekleństwa pod nosem, nacisnął na klamkę swojego pokoju i ignorując stłumioną przez podłogę kłótnię rodziców, wszedł do środka i trzasnął drzwiami. Ze złością otworzył szafę, wygrzebał wielki plecak i wyrzucił na podłogę. Pakował do środka wszystko, co nawinęło mu się pod rękę: ubrania, bieliznę, buty, książki, zdjęcia, dokumenty, pamiątki z wakacji, drobne monety, portfel, notatki, guziki, zapałki, sznurówki, chusteczki… A kiedy plecak był zapełniony po brzegi, opadł na kolana, czując strumienie łez cieknące po policzkach.
Rzeczą, która najbardziej go ubodła, był fakt, że matka go nie zatrzymała. Że nie powiedziała: „Nie gadaj głupot, synku!”, nie zaprotestowała, nie pobiegła, nie zapukała i nie prosiła, by został. Odmówiłby jej, czego zapewne była świadoma, ale wciąż pozostawała jego matką, kobietą, która nosiła go w sobie przez dwadzieścia dziewięć tygodni, rodziła w bólach przez kilkanaście godzin, karmiła piersią ponad dziesięć miesięcy, zmieniała pieluchy przez dwa i pół roku, uczyła mówić, żywiła papkami dla maluchów, wycierała tyłek, sprzątała wymiociny, zmieniała zmoczoną pościel, wstawała o trzeciej w nocy, bo synuś miał koszmar, przechodziła z nim grypę żołądkową, ospę, świnkę, przeziębienie, złamaną nogę, rozbite kolano, skręcony nadgarstek, zakrztuszenie żołędziem, upadek ze schodów, podbite oko, nocne polucje, pierwszą nieszczęśliwą miłość i przegrany mecz, a wszystko po to, by po niespełna osiemnastu latach tak po prostu pozwolić mu odejść.
Być może miała go dość. Być może nie miała ochoty znów cierpieć, przejmując się kimś, kto sprawił, że czasami nie spała po nocach, płakała i martwiła się, gdy wpadał w tarapaty. Być może chciała nareszcie pozbyć się kłopotu, jakim był, odciąć po raz drugi pępowinę łączącą matkę i syna, jednak tym razem tę nienamacalną. Tę silną, głęboką więź, która nie pozwalała im się oddalić od siebie przez tyle lat mimo chłodu i zobojętnienia, tę pewność, że jest do kogo wracać, u kogo płakać, na kogo liczyć, z kogo mieć pociechę i zmartwienia.
A wtedy usłyszał kroki, poczuł, jak matka oplotła swoje ramiona wokół jego szyi, i zrozumiał, że go kocha, a on kocha ją. Że zawsze będzie miał do kogo powrócić i wciąż ma gdzie płakać, wciąż ma matczyne policzki do ocierania z łez, ukochaną pierś do wtulania się. Wsłuchiwał się w cichy szloch Heleny, płacząc razem z nią, przepraszając bez słowa, wybaczając w milczeniu. Minęło dużo czasu – być może lat, tak mu się przynajmniej zdawało – kiedy uspokoiła oddech, pocałowała go w czoło i powiedziała mu to, czego łaknął od zawsze: „Kocham cię, synku”.
Kocham cię, mamo.
Wstała i zostawiła go samego z zapakowanym plecakiem, piekącymi oczami, bolącą potylicą i drżącymi nogami. Po kilkunastu sekundach i on się podniósł z zamiarem odnalezienia swoich oszczędności. Ukląkł w rogu pokoju, przy obluzowanej desce, podniósł ją, wyjął kluczyk, otworzył szafkę w biurku, wyjął wszystko na zewnątrz, podniósł listwę drewna udającą dno, wysunął małą szufladkę, otworzył ją kluczykiem i wyjął woreczek z banknotami. Zaśmiał się w duchu na wspomnienie skrytek, jakie razem z Edwardem i Josephem montowali w swoich pokojach. Schował pieniądze do kieszeni, założył listwę i odłożył rzeczy na miejsce, kiedy usłyszał skrzypienie zawiasów w drzwiach. Odwrócił głowę i ujrzał Fay, swoją młodszą siostrzyczkę.
– Co tu robisz? – zapytał, zamykając szafkę. – Nie masz swoich zajęć?
Dziewczynka wlepiała w niego swoje duże, błyszczące oczy bez słowa ani ruchu. Była śliczną ośmiolatką o gęstych, jasnych włoskach, piegowatym nosku i wąskich usteczkach. Przez niski wzrost, szczupłą, wątłą sylwetkę i piskliwy głos wydawała się jeszcze młodsza niż w rzeczywistości, dlatego Stephen dokuczał jej zdecydowanie częściej, niż pozwalały na to normy. Kochał maleńką i ona kochała jego, jednakże nigdy nie potrafił oprzeć się pokusie zarzucenia uszczypliwym żartem lub aluzją. Czasami przez niego płakała, ale rzadko. Z zasady była twardą, dzielną osobą. Nie raz odgrywała mu się tym samym, przez co nie żałował głupich występków tak bardzo, jak powinien.
– Naprawdę się wyprowadzasz? – wydusiła w końcu, nie przenosząc wzroku. Kiwnął głową, podchodząc do plecaka i biorąc go do ręki. Był ciężki. – Myśleliśmy, że tak tylko straszysz.
– Nie, nie straszę. Naprawdę mnie tu nie będzie – mamrotał.
– Przecież nie jesteś pełnoletni.
– Już niedługo. – Wzruszył ramionami. – Jeśli przyszłaś się popatrzeć, to za późno. Właśnie wychodzę.
– Nie, przyszłam się pożegnać – poinformowała go, a w ogromnych oczach dostrzegł coś dziwnego. Zabłyszczały w słabym świetle stojącej na biurku lampki. – Nie sądziłam, że mówisz poważnie – powiedziała takim tonem, jakby się uskarżała.
– Nawet mnie się zdarza – westchnął. – No dobrze, ja idę. Trzymaj się.
Już znajdował się może dwa metry od drzwi, kiedy poczuł na swoim udzie mocny uścisk dwóch słabych ramionek. Zatrzymał się i ujrzał Faith przyczepioną do jego nogawki. Westchnął, rozczuliwszy się na widok wielkich łez cieknących z po piegowatych policzkach. Odwrócił się i przytulił małą siostrzyczkę, szlochającą i drżącą z płaczu.
– Za-abie-erz mnie-e-e ze so-obą-ą… - prosiła cichutko, pociągając nosem i roniąc kolejne łzy. Pocałował małą w ucho i uśmiechnął się.
– Nie mogę. Jesteś za mała.
– Ale-e ty je-e-esteś duży-y – zauważyła, a przez jej ciało przebiegł spazm. Wtulił się w nią mocno. – Oni-i są tacy o-o-okropni-i-i! – jęczała.
– Kto?
– Tho-omas-s, Da-a-aniel i Michael – wymamrotała, mając na myśli swoich starszych braci.
– I Stephen – dodał z goryczą, gładząc jasne włosy.
– Nie-e, Stephen ni-ie – zapewniła go. – Tylko cza-asami.
– Nie mogę cię zabrać, kruszynko – wyszeptał, przytulając ją. Czuł drobne rączki na swoim karku, kosmyki blond włosów łaskotały go w nos, a słone łzy moczyły kołnierz.
– A-ale przyjdziesz kiedy-yś? – wyjąkała. – Jak ju-uż będę starsza.
– Fay…
– Proszę. – Odwróciła głowę, by spojrzeć na niego podpuchniętymi, przekrwionymi oczami. Mokre ślady na policzkach zabłyszczały delikatnie. Zawahał się, po czym westchnął.
– Dobrze.
– Obiecuje-esz?
– Obiecuję.
Pocałował dziewczynkę w czoło, tak jak jego jeszcze kilka minut wcześniej pocałowała matka, po czym wytarł dziecięcą buzię kciukiem i uśmiechnął się.
– Kocham cię, maleńka.
– Ja ciebie też – wychrypiała, roniąc ostatnią łzę. Ucałował ją, czując słony posmak na wargach, po czym uścisnął dziewczynkę. Nie oglądając się za siebie, wybiegł z pokoju, zbiegł po schodach, ubrał się w pośpiechu i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Być może gdyby wtedy wiedział, jak potoczą się jego losy i ile błędów popełni od tamtego wydarzenia, zawróciłby, przeprosił ojca, zamknął w pokoju i postarał doprowadzić swoje życie w rodzinie do porządku. Zjadłby normalną kolację, powiedział wszystkim dobranoc, położył się spać, a gdy wstałby rano, cała sytuacja wydałaby mu się jaśniejsza i spokojniejsza, jeżeli nie śmieszna. Ale nie wiedział, jak wiele szkód narobił swoim szczeniackim, egoistycznym zachowaniem, nie wiedział, że przez tę decyzję jego życie zmieni się nieodwracalnie i nigdy, wbrew temu, co powiedział, nie wróci do siostrzyczki i nie zabierze jej w świat. Bo kiedy się otrząśnie, będzie już za późno. Któregoś dnia obudzi się jako brudny narkoman pełen nienawiści do świata, skalany zdradą własnego przyjaciela, z bagażem błędów zamiast doświadczeń. Mijając po raz ostatni próg swojego domu, nie miał o tym wszystkim pojęcia, bo gdyby wiedział – zawróciłby na pewno.

Podziękowawszy panu Masenowi za podwózkę i pomoc w wydostaniu się z samochodu, Chloe pokuśtykała do drzwi i otworzyła je. Były otwarte, mimo że na ganku, w salonie i sypialniach nie świeciły się światła. Dziewczyna zmarszczyła brwi – niemożliwe, by ojciec już poszedł spać. Zamknęła je za sobą i nacisnęła na włącznik. W przedsionku zrobiło się jasno. Zdjęła pantofelki i weszła do salonu, po czym wsunęła na stopy kapcie. Nie zastała nikogo ani tam, ani w kuchni.
– Tato? – zawołała. Odpowiedziała jej jedynie cisza. – David?
Weszła powoli po schodach. Skrzywiła się, gdy do jej nozdrzy dobiegł ostry zapach alkoholu. Błądząc na oślep, odnalazła włącznik i zapaliła światło. Pusto.
– Jest tu kto? Tato?
Zrobiła dwa kroki i usłyszała jakiś dźwięk. Przypominał szeleszczenie liści, może papieru, świst wiatru... Dobiegał zza drzwi pokoju Davida. Z głośno bijącym sercem i drżącymi rękoma, ignorując dziwne obrazy, jakie podsuwał jej umysł, podeszła bliżej i nacisnęła na klamkę. I wtedy zrozumiała, że to nie szelest ani świst, a jedynie pociąganie nosem.
– David? – wyszeptała. – Kochanie, jesteś tutaj?
Odszukała włącznik i pstryknęła nim. Po pokoju rozlało się słabe światło migoczącej żarówki. W rogu siedział mały, ciemnowłosy chłopiec z podkulonymi pod brodę nogami, które obejmował wątłymi ramionkami. Podbiegła do niego i kucnęła, zaniepokoiwszy się.
– Kochanie, stało ci się coś? – Pokręcił głową. Ślady łez zabłyszczały na zarumienionych policzkach. – Płaczesz? Dlaczego? Coś ci się stało?
Chłopiec zaszlochał jedynie, pociągając nosem i krzywiąc się. Rozplotła zaciśnięte ramionka i zamierzała przytulić malca lewą, zdrową ręką, kiedy usłyszała jakiś dźwięk. Odwróciła głowę i ujrzała swojego ojca chwiejącego się w wejściu do pokoju. Opierał się ręką o framugę, przymkniętymi, przekrwionymi oczami spoglądając na dziewczynę. Chwilę potem odór alkoholu nasilił się, a David zaszlochał głośniej.
– To ty – wybełkotał mężczyzna, zezując i wskazując palcem przed siebie. – Dzie się poziewałaś?
– Byłam na dworze – odparła. Czuła lekki niepokój i bała się, że z tej rozmowy może wyjść coś nieprzyjemnego. – Jesteś pijany.
– Nie jessem pi-any – wymamrotał, zachwiawszy się. – Nie jessem pi-any…
– Dałeś mu obiad? – zapytała, wskazując na brata.
– Nie, szekałem na siebie.
– Nic nie jadł? Jesteś głodny? – zwróciła się do Davida. Pokiwał głową. – Dlaczego on płacze? Zrobiłeś mu coś? – warknęła, biorąc chłopca niezdarnie na ręce i przytrzymując zdrową ręką.
– Nis mu nie zrobi-em – odpowiedział ze złością.
– Chodź, zjesz coś – powiedziała do malca. Zarzucił wątłe ramionka na jej szyi i wtulił się w klatkę piersiową. – A ty idź spać – poleciła ojcu. – Jesteś pijany.
– Nie jessem pi-any! – oburzył się. Minęła go w progu i zeszła po schodach. – Moja sórka wysy-a mie do łóżka… - bełkotał. – Moja własna sórka!
Zignorowała jego słowa i zaprowadziła małego do kuchni. Otworzyła lodówkę i odgrzała mu kotlety z ziemniakami, wsłuchując się, jak pociągał nosem i szlochał po cichu. Kilka minut później i to ucichło i w całym domu jedynymi dźwiękami były szum za oknem, uderzanie sztućców i chrapanie ojca w pokoju na piętrze.
Przez cały czas nie mogła przestać rozmyślać o kasztanowłosym chłopaku, Edwardzie. Miała przed oczami jego idealną twarz, w uszach brzmiał niski baryton. Był zupełnie inny niż wszyscy w tym wieku, wyczuła to od pierwszych słów. Biła od niego taka dostojność, słodka powaga, dojrzałość. Kiedy tylko przeniósł na nią swoje spojrzenie, poczuła przyjemne motylki w brzuchu. Zupełnie tak, jakby zaczarował ją od pierwszej chwili. Na dodatek należał do niezwykle przyjemnych rozmówców, tak jej się przynajmniej wydawało. Jakby był jej bratnią duszą.
Przypomniała sobie teorię Margaret o tym, że każda dusza rozpada się w Niebie na dwie części, po czym obydwie połówki zostają zesłane na Ziemię, by wniknąć w czyjeś ciało jeszcze przed narodzinami, w pierwszych sekundach życia w łonie matki. Rozrzucone po świecie, szukają odpowiedniego domu, a kiedy go znajdą, zamieszkują tam. Często dzielą je kilometry, kontynenty, oceany, granice, mury, lata, a nawet stulecia, czasami są to osoby o tej samej płci, przyjaciele, rodzic i dziecko, mąż i żona, siostra i brat, ale każda dusza ma tę drugą, która na nią czeka, czekała, szuka lub szukała, nawet jeżeli zamieszkiwani przez nie ludzie nie mają o tym pojęcia. A kiedy się taką spotka… wtedy się po prostu wie.
Kiedy spojrzenia Chloe i Edwarda skrzyżowały się, ona po prostu wiedziała.
Wieczorem, po kolacji, położyła Davida do łóżka, poczytała mu na dobranoc, pośpiewała kołysanki i posiedziała chwilę, obserwując, jak spokojnie oddycha. Pogładziła chłopca po ciemnej czuprynie i pocałowała w czubek głowy, po czym wstała, zamierzając przyszykować się do snu, wyszczotkować włosy, przebrać i umyć. Zamknęła drzwi wejściowe na klucz, zgasiła światło na ganku i uchyliła okna, by przewietrzyć kuchnię. Siedziała przy komódce w swoim pokoju, spoglądając w odbicie i rozplatając warkocz, gdy usłyszała jakiś szept. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się. Nikogo nie było w pobliżu. Zaniepokoiła się.
– Chrrrr… Chloe?
Przestraszyła się jeszcze bardziej. Szept dochodził z bliska, więc to nie mógł być jej ojciec. Dźwięk przypominał krztuszenie się lub charczenie duszonej osoby, która za wszelką cenę próbuje zaczerpnąć powietrza. To tylko szum za oknem, powtarzała sobie, ale nie potrafiła się uspokoić. Drżące ręce zamarły z do połowy rozplecionym warkoczem. Przełknęła ślinę, po czym postanowiła przez jakiś czas nie ruszać się z pokoju. Szybko rozczesała włosy i w ubraniu wskoczyła pod kołdrę, zajmując się jakąś książką. Podziałało. Wyobraźnia przestała płatać jej mrożące krew w żyłach figle. Po kilkunastu minutach, gdy zepchnęła wszelkie paskudne wizje w najgłębsze zakamarki swojego umysłu, wstała z zamiarem przebrania się. Otworzyła szafę i zdusiła w sobie wrzask.
We wnętrzu wisiała jej matka. Nie leżała, nie siedziała, nie stała – falowała lekko, zawieszona na sznurze, który zawiązany był na pręcie przechodzącym wewnątrz mebla, wśród wieszaków i płaszczy. Dotykała stopami podłoża, ale lina na jej szyi zaciskała się tak mocno, że najwyraźniej zadusiła drobną kobietkę. Miała wytrzeszczone oczy, posiniaczoną twarz, usta rozchylona w niemym krzyku. Chloe zamarła. Stała przed szafą kilkanaście sekund, minut, a może godzin, nie wiedziała, wlepiając wzrok w ciało zmarłej matki i nie będąc w stanie zareagować. Kiedy się otrząsnęła, bez słowa zamknęła szafę i zbiegła na dół, szlochając. Skuliła się w kącie kuchni, podsuwając nogi pod brodę i ukrywając twarz.
Kłębiło się w niej wiele uczuć. Pierwszym i zdecydowanie najsilniej odczuwalnym było przerażenie, które sparaliżowało ciało i umysł, blokując drogę do logicznego myślenia. Przeszywało jej serce i płuca na wylot niczym dzida, powodując w ten sposób atak kolejnych emocji. Niepokój, panika, popłoch, natłok pytań… Wspomnienia przeplatające się z widokiem martwej Margaret… I ten szept, który usłyszała przed lustrem.
Siedziała tam przez jakiś czas, uspokajając się i zrzucając winę na przemęczenie, natłok wrażeń i bogatą wyobraźnię. Serce zwolniło, łzy wyschły, pozostawiając tylko piekące ślady wyżłobione w policzkach, członki przestały drżeć. Opierała głowę o ścianę z zamkniętymi oczami i nasłuchiwała. Skarciła się w duchu za głupotę i podniosła z zamiarem pójścia spać. A potem usłyszała kolejny dziwny dźwięk dochodzący z korytarza. Stukanie.
Puk, puk, puk.
Chloe zamarła. Czuła, że mimo usilnych prób nie potrafi odepchnąć paskudnych wizji matki powstałej z grobu i stąpającej po drewnianej podłodze, z martwym spojrzeniem i podłużnym, sinym śladem na szyi. Zaciskając pięści i czując kolejne łzy pod powiekami, zrobiła kilka kroków do tyłu, aż pod samą ścianę.
Puk, puk, puk.
Zmarszczyła brwi – dźwięk przypominał zwykłe stukanie do drzwi. Na wszelki wypadek złapała patelnię w zdrową rękę. Powolnym krokiem wyszła z kuchni, trzymając naczynie na wysokości głowy, po czym stanęła przed wyjściem i odetchnęła. Wokoło panowała ciemność i cisza, ucichło nawet chrapanie ojca. Jedynymi dosłyszalnymi dźwiękami było świszczenie wiatru za oknem i przyspieszone bicie serca dziewczyny – krew dudniła w uszach i pulsowała w skroniach przerażająco głośno, potęgując w młodej piersi uczucie strachu. Przełknęła głośno ślinę i złapała za klamkę, którą przekręciła i pociągnęła do siebie. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo, przypominając jęk torturowanej osoby, męczonej może nie tyle fizycznie, co psychicznie, jęk osoby, która kogoś straciła i coś jej o tym przypomniało, osoby, która postradała zmysły, która tęskni, która widzi rzeczy potęgujące tęsknotę, rzeczy, których nie powinna widzieć; jęk osoby, której nie pozostało nic innego, tylko jęczeć, płakać bez łez, szlochać w milczeniu, jęczeć jak te drzwi, jak jęczy wiatr za oknem, jak jęczała konająca matka, jak jęczą osoby, które widzą ją potem martwą w szafie, jęk kogoś, kogo torturuje własny umysł, kogoś obłą…
– Stephen, to ty?!
Chłopak podniósł głowę, a jasne włosy zabłyszczały w księżycowym blasku. Siedział na schodkach werandy, obejmując się ramionami i drżąc lekko. Z jego ust wydobywała się gęsta para, gdy oddychał. Chloe poczuła gęsią skórkę na całym ciele, gdy powiał mocniejszy wiatr. Opatuliła się ramionami i spojrzała pytająco na kolegę.
– Co tutaj robisz o tej porze? – zapytała, starając się nie myśleć o tym, że zastał ją w piżamie.
– To dosyć… – Zawahał się. – Nieprzyjemna sytuacja – wybąkał, po czym wstał i podszedł wolnymi krokami.
– To ty stukałeś?
– Tak, to ja – przyznał z lekkim zażenowaniem. – Znaczy… chodzi o to, że potrzebuję paru minut, by się zagrzać albo co… zaraz zniknę, obiecuję – wydukał. Dziewczyna zauważyła, jak wiele samozaparcia potrzebował, by wypowiedzieć tych parę słów. Unikał jej spojrzenia, kuląc się w sobie z zimna.
– Wchodź, nie marznij – zaproponowała, otwierając szerzej drzwi. Nie masz nic do stracenia, powiedziała sobie. To lepsze niż być sam na sam ze swoją wyobraźnią. Stephen z zapałem wszedł do środka, zarzucając plecak na ramię. – Zaskakująca wizyta – zauważyła.
– To przerażające, jak wielu przyjaciół nagle okazuje się dalekimi znajomymi, kiedy prosi się ich o pomoc – wymamrotał z goryczą,
Potarł przedramiona dłońmi, wzdrygając się lekko, i omiótł pokój przekrwionymi, jakby lekko podpuchniętymi oczami. Ciężkie powieki do połowy opadały na – wydawałoby się – wyblakłe nieco niebieskie tęczówki, długie rzęsy rzucały podłużne cienie na fioletowe sińce. W końcu jego spojrzenie padło na zaciekawioną dziewczynę, a na wargach rozkwitł szeroki, szelmowski uśmiech.
– Co, coś nie tak? – zagadnął ciepło, a z jego głosu znikła cała gorycz.
– Nie, w porządku. Chodź do kuchni. – Zaprowadziła go do stołu, odkładając patelnię. Oklapł, ukrywając twarz w dłoniach. – Co się stało?
Zawahał się. Chloe spoglądała na niego uważnie. Odniosła wrażenie, że nawet wtedy gdy okazuje uczucia, nawet wtedy gdy stoi na niepewnym gruncie, nawet wtedy gdy jest roztrzęsiony – przez cały czas chowa swoją twarz za inną maską. „Okazywanie uczuć, córeczko – powiedział jej kiedyś ojciec – jest dla mięczaków. Dla przegranych. Dla nieudaczników. Zwycięzcy zawsze pozostaną chłodni na zewnątrz”. Pamięta skorupę, która oddzielała jego serce od reszty świata, grubą, twardą, z jedną szczeliną – Margaret. To tam właśnie życie wbijało mu szpilki, torturując zmęczony, stary mięsień i sprawiając, że stawał się mięczakiem, przegranym, nieudacznikiem.
„Nie stać nas na słabość, kochanie”.
Stephen sprawiał wrażenie kogoś, kto nie tyle bał się, że zostanie wzięty za mięczaka, ale po prostu wyznawał ideologię podobną do toku myślenia pana Harrisa. Być może wyszkolił się w udawaniu tak dobrze, że sam zagubił gdzieś własną twarz i tak naprawdę ją zatracił, a może czasami się otwiera, załamuje? Kto wie, być może jest już tak dobrym kłamcą, że nawet nie wie, kiedy kłamie. Mózg przywykł do wiecznego udawania i zwyczajnie nie odróżnia prawdy od kamuflażu.
Przypomniała sobie rodzeństwo, Carola i Caroline, dzieci jej ciotki, Anne. Jej pierwszy mąż zginął na morzu podczas sztormu, gdy była w ciąży ze swoim synkiem. Od tamtej chwili minęło ponad dwanaście lat, a siostra Margaret przez ten czas zdążyła znaleźć sobie nowego męża – bogatego alkoholika z zamożnej rodziny, Briana. Brian był oczywiście najwspanialszym mężem na świecie – pomijając momenty, kiedy pił, a pił codziennie. Cały spadek po dziadku wydał na alkohol i używki, więc biedna Anne musiała zatrudnić się jako pracownica w fabryce kuchenek gazowych. Podczas nieobecności kobiety ojciec zajmował się dziećmi. Tak naprawdę nikt nigdy nie przyłapał go na niczym złym, nigdy nie udowodniono mu, by chociaż raz podniósł rękę na pół-sieroty, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że siniaki i zadrapania nie biorą się znikąd. Być może nawet szczerze uwierzonoby w niewinność Briana, gdyby nie zdradziła go jedna rzecz: spojrzenie dzieci. Nawet wtedy gdy się śmiały, w identycznych, szarozielonych tęczówkach widniał niepokój przemieszany z niepewnością. Zupełnie jakby w każdej sekundzie swojego życia bały się zrobić krok w nieodpowiednią stronę, podrapać się po nosie w nieodpowiednim momencie i kichnąć w nieodpowiedni sposób. Wypowiadały się powoli, jakby uważnie baczyły na każde słowo. Nigdy nie przestawały być czujne. Niepokój nie zasypiał.
Podobne wrażenie odnosił Stephen. Uważał na słowa, każdy jego ruch zdawał się być zaplanowany. Każda pauza w rozmowie, ton głosu, sposób gestykulacji – to wszystko jakby ustalone z góry. Mimo to nie był ani odrobinę sztuczny. A jeżeli był, to nie miał o tym pojęcia. Jego mózg rozkazywał mu grać, by osiągnąć coś – być może cel, zainteresowanie, cokolwiek – i to on przejął kontrolę nad całą istotą chłopaka. Te wszystkie myśli napadły ją w jednej sekundzie.
– Dlaczego stanęłaś w drzwiach z patelnią w ręku? – Unik. Coś ukrywa – przeszło jej przez myśl. Zawahała się nieco. Uznała jednak, że nie jest jej ani bliski, ani znany na tyle, by mieć pewność, że jej nie wyśmieje.
– Cóż – odparła powoli – o tej porze nie spodziewałam się nikogo z przyjaznymi zamiarami.
Wzruszył jedynie ramionami, robiąc słodką, przepraszającą minę. Potrafił być bardzo czarujący.
– Masz ochotę na herbatę? – zagadnęła, wstając.
– Och, nie, już zaraz lecę – wymamrotał niepewnie. – Nie chcę cię kłopotać.
To tylko gra. Doskonale wie, że zaprzeczę i zrobię mu herbatę. I zostanie na dłużej.
– To żaden problem.
Ale przecież jest zdesperowany i pewnie nawet nie ma pojęcia, że jego zachowanie to jedynie cwane zagrania. Nie wyrzucę go na zewnątrz, póki nie znajdzie miejsca, by się zatrzymać. Zawiózł mnie do szpitala – kto wie, co by się zdarzyło, gdyby nie jego pomoc.
Podeszła do kuchenki i nalała wody do czajnika.
– Ale naprawdę, nie musisz… – Napełniła naczynie po brzegi. Zawahał się. – To miłe z twojej strony. Dziękuję.
Z drugiej strony, gdyby nie on i jego przybycie w nieodpowiednim momencie, nigdy nie spadłabym ze skał i nie miała ręki w temblaku. Nie musiałabym męczyć się z robieniem kolacji przez pół dnia.
– Nie ma sprawy.
Ależ oczywiście, że jest sprawa. Jesteś mi obcy, nie wiem, jak nazywają się twoi rodzice i czym się zajmują. Co lubi robić twoja siostra w wolnym czasie i czy popierasz poglądy aktualnego prezydenta. Nie wiem, czy nie wykorzystasz mnie pod jakimkolwiek względem i po prostu sobie pójdziesz, nie wiem, czy mnie nie skrzywdzisz lub okradniesz.
Oklapła na siedzenie, czekając na gwizdek.
Jest jeszcze jedna ważna rzecz – gdyby nie ty, nigdy nie napotkałabym mojej drugiej połówki.
– Cała przyjemność po mojej stronie – dodała, patrząc na niego. – Ale wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Jakie pytanie?
– Dlaczego tak nagle zawitałeś z walizkami do mojego domu? Co się stało?
Chłopak otworzył usta, zapewne po to, by skłamać lub uniknąć odpowiedzi, kiedy jego twarz zmieniła się. Wytrzeszczył oczy i rozchylił wargi w niemym zdumieniu.
– Co? – zdziwiła się. Stephen nie odpowiadał, wpatrując się w nią.
– Właśnie sobie uświadomiłem… Bardzo, ale to bardzo kogoś mi przypominasz – wymamrotał z naciskiem. – Masz może siostrę?
Pokiwała głową.
– Cioteczną.
– I jest w twoim wieku?
– Nie, jest trzy lata młodsza.
– Och, to nie, niemożliwe. – Wodził wzrokiem z jednego oka do drugiego. Zrozumiała, że jeśli zapyta po raz trzeci, po raz trzeci również uniknie odpowiedzi. Dlatego porzuciła temat i gawędziła z nim, popijając herbatę, a potem kakao, aż w końcu zasnęła na stole z kubkiem w ręku, czując unoszący się w powietrzu słodki zapach czekolady.


Post został pochwalony 2 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin